czwartek, 30 czerwca 2016

Ritchie Blackmore's Rainbow - Genting Arena, Birmingham, Wielka Brytania 25.06.2016 - relacja

Trzykoncertowy eksperyment Ritchiego Blackmore'a pt. "czy ja jeszcze potrafię grać hard rocka w 2016?" został właśnie zakończony. Gitarzysta wraca do tego, co kocha najbardziej, czyli renesansowego świata, który od prawie 20 lat tworzy ze swoją uroczą (spróbujcie się nie zgodzić!) małżonką, Candice. Internet nie zna litości, filmy kręcone komórkami i aparatami trafiły do sieci niemal wprost z dwóch niemieckich i jednego brytyjskiego koncertu reaktywowanego Rainbow i przynajmniej w przypadku pierwszego wieczoru wywołały niemałe zamieszanie. Oczywiście głównie w kręgach "jeszcze zainteresowanych", bo współczesny świat raczej podstarzałych panów z Fenderami nie kocha (co pokazały wyniki oglądalności koncertu Davida Gilmoura w TVP  - przewaga transmisji z jubileuszu Ich Troje w Polsacie znacząca...). Zagorzali fani natomiast i owszem, stąd w nocy z 17 na 18 czerwca podniosło się na Facebooku larum (którego i ja byłem częścią), że "nie dali rady". To bardzo eufemistyczne określenie, bowiem filmiki na Youtube (jakakolwiek byłaby ich jakość) przedstawiały zespół bez energii, a lidera bez formy. W dodatku mylącego się w swoich klasycznych solówkach...nie takiego Rainbow się spodziewaliśmy i nie takie Rainbow chcieliśmy! Jedynie wokalista, zapowiadany przez Ritchiego na rewelacje, faktycznie robił wrażenie (chociaż i tu znajdowali się malkontenci). Drugi wieczór był już bardziej zjadliwy, ale nadal....istnieją cover-bandy, które robią to lepiej! Bilet na brytyjski koncert miałem kupiony już w listopadzie zeszłego roku, toteż z ciężkim sercem udałem się w podróż na trasie Warszawa-Londyn-Birmingham....

Na ten brytyjski koncert wybrano Genting Arenę. Niech nazwa Was nie zmyli - w latach 90. XX wieku obiekt nosił nazwę NEC Arena i właśnie tam, 9 listopada 1993 roku, Deep Purple zarejestrowali materiał, który znajduje się na niesławnym CD/DVD "Come Hell or High Water". To wtedy Blackmore wszedł na scenę z fochem, w połowie pierwszego utworu, i wyraźnie "zdenerwowany" rzucił kubkiem z piwem w kamerzystę/Gillana (zależy którą wersję opowieści wolicie). Był to też ostatni na brytyjskiej ziemi koncert najsłynniejszego składu Deep Purple - MK II. A więc miejsce dla fanów purpury co najmniej znaczące.

W samym mieście na próżno szukać jakiegokolwiek zainteresowania koncertem. Plakaty reklamują zupełnie inne wydarzenia, ducha rock and rolla w mieszkańcach brak, na głowie mają zresztą zupełnie inne problemy, niż koncert jakiegoś szarpidruta - po wczorajszych wynikach referendum w sprawie "Brexitu" w tym mieście imigrantów kac jest aż nadto widoczny. Dopiero zbliżając się do Genting Areny spotykam coraz większe grupki fanów w charakterystycznych koszulkach z zaciśniętą na tęczy pięścią. Głównie wytrawni rockerzy, z siwymi włosami i zaokrąglonymi brzuszkami. Wokół dyskusje o niedawnym Donnington, o innych koncertach na które się wybierają. Atmosfera radosnego oczekiwania, umilana grający na małej scenie rozstawionej na środku głównego hallu. Stoisko z merchem oblegane jak koszyk z Crocsami w Lidlu, więc tylko rzucam okiem na widoczne z daleka ceny koszulek. 25 funtów. U nas zazwyczaj 100 zł. Czyli, licząc po pre-brexitowym kursie funta, jakieś 45 zł różnicy. Teraz porównajcie sobie zarobki w obu krajach....

Punktualnie o 19:30 na scenie pojawia się support. Ładny mi support - przecież to Mostly Autumn! Zespół sam mający już całkiem długą historię i pokaźną dyskografię. Na początek tego 40-to minutowego setu wybierają przede wszystkim ostrzejszy repertuar z ostatnich płyt. Czyli nie to, za co ich lubimy. Pojawiają się m.in  Drops of the Sun i  Deep in Borrowdale. Realizator dźwięku oraz klawiszowiec Iain Jennings dwoją się i troją, by zakamuflować...brak basisty! Niesamowite, że na tej rangi koncercie zespół zjawia się w niepełnym składzie! Nic to jednak, bo dziury (oprócz basisty brakuje jeszcze 2 innych członków pełnego składu) przestają mieć znaczenie w Evergreen. Pojawia się ta znana z ich pierwszych płyt, jesienna przestrzeń...Bryan Josh zapowiada, że za chwilę na tej scenie wystąpi bohater jego dzieciństwa, a bohaterowie, jak wiadomo, nie umierają nigdy. Ostatnie 10 minut występu Mostly Autumn poświęca na tą przepiękną kompozycję. Heroes never die - robi się floydowo, nostalgicznie, zespół zaczyna naprawdę czarować...i to końcowe solo, skąpane w zielonych światłach, wędrujących po trybunach Areny...Josh maluje pejzaże niczym Gilmour w Comfortably Numb. Zasłużenie dostają naprawdę solidny aplauz. I znikają, aby kilkumiesięcznemu oczekiwaniu stało się zadość.



Mały zestaw perkusyjny, Hammond, syntezator na jego grzbiecie, combo gitarowe zamiast ściany Marshali, stanowisko dla chórku - tak niepozornie prezentuje się scena Rainbow AD 2016. Tęczy na scenie brak - pojawi się za moment w wersji elektronicznej, w pełni kontrolowana z komputera. Cóż, znak czasów. Póki co czekamy...Z lekkim opóźnieniem, ale coś zaczyna się dziać. Gasną światła, zamiast spodziewanego w tym momencie Over the Rainbow pojawia się Land of hope and glory - brytyjska pieśni patriotyczna. Czyżby ukłon w stronę Brexitu? Anglicy wstają z miejsc i nie siadają już do końca koncertu. Przy ogromnym aplauzie publiczności muzycy wchodzą na scenę, w tym momencie pojawia się właściwie intro...We must be over the rainbow - dziwi się Dorotka, a muzycy przejmują melodię. Dokładnie tak jak na klasycznym do bólu On Stage. Wreszcie, po tylu latach, słyszę na żywo TĘ gitarę, widzę na scenie TĘ postać grającą TE dźwięki! Zawsze w tym momencie było albo Kill the king albo Spotlight Kid. Nie tym razem - na scenę wbiega Ronnie Romero i intonuje pierwszą zwrotkę Highway Star, drocząc się trochę z publicznością. Wreszcie zespół rusza z kopyta! Solo hammondowe bliższe wersji z Made in Japan,  zwrotki i refreny śpiewane przez Ronniego w sposób bezbłędny, z mocą niedostępną dla Iana Gillana od lat. Na przejściach zespół trochę się gubi, ale nic to, bo oto "Mr. Ritchie Blackmoreeee!" - Romero krzyczy i pojawia się pierwsze tego wieczoru solo Ritchiego. Tak, palce już nie te, brakuje płynności, ale na Boga! To jest TO brzmienie, ten ton, ta niedoskonałość, wywołujące ciarki na plecach! Na razie takie małe, ale już coś jest na rzeczy. Na większe przyjdzie czas za chwilę. Póki co Spotlight Kid - utwór wymagający dość zręcznych palców gitarzysty podkreśla niestety, że jeśli chodzi o prędkość grania, Ritchie nie ma już niczego do pokazania. Charakterystyczna melodyjka w środku zagrana na zasadzie "oby tylko wytrwać", solo pełne namysłu, ale oczywiście znów to charakterystyczne brzmienie rekompensuje wszystko. Numer śpiewany w oryginale przez Joe Lynn Turnera zostaje przez Romero "wciągnięty nosem" i elegancko podany na talerzu. Po prostu mistrzostwo, a to już drugi styl wokalny, z którym musi się zmierzyć tego wieczoru.





Are you ready for some rock and roll tonight?! - zapowiada trochę nietrafnie wokalista kolejny utwór. W końcu Mistreated to zupełnie inna kategoria wagowa. I pierwsza okazja, żeby porównać młodego Chilijczyka do jego sławnego imiennika, który śpiewał ten utwór Deep Purple na koncerach Rainbow. Jednak to, co wyprawia Ronnie w tym numerze przechodzi ludzkie pojęcie. Niesamowita wokalna interpretacja utworu, który znajdował się w repertuarze wielu składów purpurowej rodziny, ale jedynie pod opieką TYCH palców brzmi najpełniej. Więc robią to - przepięknie wcielający się Ronniego Jamesa Dio Romero i Ritchie, który serwuje nam pierwsze natchnione solo tego wieczoru. Mogłoby trwać i trwać.... JESTEŚMY na On Stage! Rozdzierający, wokalny popis wieńczący ten numer to rzecz sama w sobie warta wspomnienia. Absolutne mistrzostwo świata i ciary wielkości solidnych mrówek.

Szybki przemarsz przez Since you been gone (kolejny wokalista na liscie Romero odfajkowany) i następne wyzwanie. Man on the silver moutain - żuchwa znów na podłodze. Ritchie i spółka właściwie odgrywają ten numer (aż się prosi o szczyptę improwizacji w środku), lekko rozjeżdżając się pod koniec, ale Romero nie pozostawia złudzeń. Jest obecnie jednym z najlepszych wokalistów hard rockowych na świecie i kropka. Czternaście tysięcy ludzi klaszcze, bawi się i śpiewa refren. Podczas tych rytmicznych, szybkich utworów czuć na hali atmosferę prawdziwego rockowego święta i jakoś nie chce się wierzyć, że tak się już nie gra...że takich kompozycji już się nie tworzy. Czyste, rockowe emocje!

Spróbujmy nowego...przez sekundę słowa Ronniego tworzą w mojej głowie potężny znak zapytania. Czyżby coś jednak skomponowali!? Ritchie bierze do rąk gitarę akustyczną, gra kilka przebiegów - słychać, że z tym instrumentem w dłoniach czuje się obecnie najpewniej, a data w metryce nie ma żadnego znaczenia. Charakterystyczny gest dłonią w stronę wokalisty i ....to Soldier of fortune, niegrany na niemieckich koncertach, mimo obecności w papierowej setliście. Wybaczcie, ale o tym fragmencie nic nie napiszę. Tego trzeba posłuchać. Po prostu. Brak drugiej zwrotki to jedyny minus tej wersji. To tylko film z aparatu. Na żywo to było coś w rodzaju pozaziemskiego doświadczenia.




Difficult to cure to jak wiadomo rockowa transkrypcja fragmentu Ody do Radosci z 9 Symfoniii Beethovena. Tak się złożyło, że Oda jest również hymnem Unii Europejskiej. Dzień po ogłoszeniu Brexitu Anglik grający Anglikom tę melodię to zjawisko dość zabawne. Ale sami zadecydowali...Difficult przerodziło się w solówki perkusji, basu(!) i klawiszy. Dla mnie miłe urozmaicenie koncertu i ukłon w stronę klimatu lat 70., dla innych okazja do wyjścia po piwo i na siku. Mam nadzieję, że co niektórych pokarało i nie zdążyli na następny numer - Catch the Rainbow to kolejny majstersztyk tego koncertu. Już nie chodzi o sam utwór - przecież cała setlista to same killery - ile tą magiczną energię wyzwalaną spod palców przez Ritchiego. To też kolejna okazja do zademonstrowania przez Ronniego umiejętności czarowania głosem. Ale zaraz z tęczy spadamy boleśnie na ziemię - począwszy od skróconego intro (Jens , dlaczego??) poprzez niemrawą grę sekcji, na siłującym się z całością Ronniem skończywszy, Perfect Strangers to najsłabszy punkt koncertu. Ten kawałek, mimo że z pozoru prosty, wymaga po prostu idealnego zgrania wszystkich pięciu elementów. Inaczej wypada blado. Energię podnosi przepełniony wokalną zabawą z publiką Long Live Rock and Roll, przygotowujący pole na dwa kolejne punkty programu. Dla niektórych to wręcz opus magnum tego koncertu i totalna jego kulminacja. Mowa o Child in Time oraz Stargazer, zagranych jeden po drugim. Co tu dużo mówić, te tytuły same w sobie podnoszą ciśnienie u każdego szanującego się fana rocka. A co dopiero w parze, na jednym koncercie i w dodatku z Ritchiem Blackmorem na gitarze. Coś, co nie śniło się nawet fizjologom, jak mawia Ferdek Kiepski, ma miejsce właśnie tu, przede mną, w Birmingham. To są te momenty, dla których pokonałem te 1800 kilometrów. Zespół naprawdę się spręża, czując presje, i oba te monumenty wypadają naprawdę okazale. Co prawda Ritchie w solówce w Child in Time ma niewiele do powiedzenia, ale już Stargazer przypomina nam najlepsze momenty Rainbow lat 70. Klawiszowe chóry i ten slide'owy odlot...prawdziwa maestria, Muzyka, geniusz! Czy muszę pisać, że Romero dosłownie zabił wszystkich swoim wokalem w obu kompozycjach? Nie muszę - ale po raz kolejny napiszę. Ten chłopak to był faktycznie najlepszy możliwy wybór. I żadne płacze za "wokalistami z dawnych lat" nie pomogą. Żaden z tych żyjących współpracowników Ritchiego nie byłby w stanie uciągnąć tego koncertu. A ten, który ewentualnie by mógł, niestety nie żyje od ponad sześciu lat.



Kolejny purpurowiec, Black Night, oprócz krótkiego cytatu z Woman from Tokyo, absolutnie nic nie wnoszący do całości, ale dający możliwość przedstawienia składu (Ritchie chwyta za mikrofon i  przedstawia wokalistę - niebywałe!) i....  to już koniec...Ritchie odkłada kremowego Stratocastera i grzecznie schodzi ze sceny. Cały koncert był zadowolony i uśmiechnięty, co w dawnych czasach było czymś nie do pomyślenia. Zaraz jednak wraca i odkrywa kolejną niespodziankę tego wieczora. Bez żadnych ceregieli odpala Burn - kolejny debiut tej mini-trasy. I znów magia unosi się w powietrzu. W końcu to jeden z najjaśniejszych przykładów "ultra melodyjnego hard rocka z klasycyzującymi naleciałościami" - znaku firmowego Ritchiego z dawnych lat. Pewne niezgodności harmoniczne i słaba solówka Ritchiego nie są w stanie zepsuć całości. I znów ten Ronnie....bardzo przyzwoite solo Jensa Johhansena, a zaraz potem...obowiązkowy Smoke on the Water, podobnie jak Highway Star rozpoczęty "z przyczajki". Ronnie sprawnie pokonuje wszelakie "gillanizmy", z racji wieku robiąc to oczywiście bardzo sprawnie. Utwór kończy się ledwo zauważalnym cytatem z wersji z Made in Japan, Ritchie po raz drugi odkłada gitarę i przy naprawdę szczerym aplauzie publiczności wraz z zespołem kłania się po raz ostatni.

I to by było na tyle. Prawie dwie godziny hard rocka. Jeśli spojrzeć na setlistę, to otrzymaliśmy swoiste "gratest hits" i kawał historii hard rocka. Ale bądźmy szczerzy, to nie było Rainbow. Raczej solowy koncert Ritchiego Blackmore'a wraz z towarzyszącymi mu, wybranymi specjalnie na tę okazję muzykami i wręcz fenomenalnym wokalistą. Z zapowiadanych przez gitarzystę proporcji "30% kawałków Deep Purple, 70% Rainbow" niewiele zostało, bowiem to numery purpurowe zdominowały tego wieczoru set. Stało się to ze stratą dla całości, bo włączenie do repertuaru Perfect Strangers czy Black Night raczej nie miało artystycznego uzasadnienia. Pamiętajmy, że cały czas istnieje i koncertuje zespół, który ma te utwory w podstawowej setliście, a zamiast tego mogły pojawić się inne tęczowe klasyki. Podobnie naciągany wydawał się pomysł z chórkiem, w którym OCZYWIŚCIE pojawiła się Candience i jej koleżanka...Tylko, że to nie ma znaczenia. Dla mnie ten koncert miał wymiar bardzo emocjonalny. Spełniłem jedno z muzycznych marzeń. Jednocześnie uświadomiłem sobie, że czasami zdarzają się ludzie niezastąpieni. Ritchie niewątpliwe do nich należy. Gdyby tylko parę lat wcześniej udał się zapowiadany reunion trzeciego składu Purpli...Blackmore i Lord razem....coś niebywałego.
Pozostaje więc pytanie: czy te trzy koncerty "Rainbow" były coś warte...i czy ewentualne kolejne, których Blackmore jednak nie wyklucza, mają sens?
O tym w następnym wpisie.


.............................................................................
Zapraszam na moją audycję "Muzyczne Noce" w radiopraga.pl
Muzyczne nowości, archiwalia i ciekawostki koncertowe.
W każdą niedzielę o 21:00




sobota, 11 czerwca 2016

Rainbow - Boston 1981 (2016) - recenzja

Ritchie Blackmore zatęsknił za rockowym graniem i "z nostalgii oraz dla fanów" postanowił na chwilę wyskoczyć z renesansowej krainy minstreli z powrotem pod tęcze. Zapowiadał cztery koncerty, ogłoszono trzy, w listopadzie zeszłego roku bilety rzucono do sprzedaży, koniki koncert angielski (jedyny halowy) wykupiły na pniu, Rysiek ogłosił skład zespołu...i wrzawa ucichła. Żaden to powrót Rainbow, skład zupełnie nowy, chociaż w dużej mierze złożony z weteranów scen wszelakich. No i zupełna świeżynka w tym towarzystwie (ale o głosie potężnym) - Ronnie Romero za mikrofonem. Tak to mniej więcej wygląda na dzień dzisiejszy. Jak wyjdzie? Przekonamy się już za tydzień.

Korzystając z lekkiego szumu wokół nazwy Rainbow mała wytwórnia Cleopatra Records postanowiła sięgnąć do archiwów i wydać coś z zamierzchłej przeszłości zespołu. Jakiś czas temu ukazał się, niestety mocno bootlegowej jakości, zestaw z trasy Down to Earth, kiedy to Ritchie musiał, przynajmniej na jakiś czas, użerać się z zupełnie nierockandrollowym z wyglądu Grahamem Bonettem. Do legendy przeszła historia z pilnowaniem długich włosów wokalisty, które ten i tak podstępnie ściął przed pierwszym koncertem. W 1980 Graham poszedł "do Las Vegas" , delikatnie kopnięty przez szefa w zadek...a mógł zginąć na scenie:

 
Nastała era Joe Lynn Tunera (rym niezamierzony). I właśnie z tego okresu, zaraz po wydaniu Difficult to Cure, pochodzi omawiane wydawnictwo. Dostajemy 10 utworów, 65 minut grania z koncertu, na którym Rainbow było "co-headlinerem" wraz z Patem Traversem (stąd pewnie krótka setlista). Nagranie zrealizowane przez radio, które wtedy transmitowało ten koncert, stąd bardzo dobra jakość dźwięku. Minus - dla największych fanów - taki, że koncert jest już dobrze znany z bootlegów. 

Rainbow w tym okresie to już był zespół mocno stąpający po ziemi. Żadne tam smoki, miecze i dziewice - Blackmore odcinał się od "ery Dio", chociaż oczywiście coś z wielkich utworów z tamtego okresu musiał zagrać.  Joe Lynn wniósł do zespołu to, o co właśnie Ritchiemu w tamtym momencie chodziło - popowe zacięcie, teksty o miłości i bardziej przyjazne amerykanom oblicze. Dlatego usłyszymy tu głównie kompozycje z Difficult to cure, chyba najlepszego albumu z Turnerem na wokalu. Joe brzmi tu bardzo dobrze, rockowo, konkretnie. Udowadnia, że nie przez przypadek pojawił się w purpurowej rodzinie. Fakt, że nie musimy go oglądać, działa tu na pewno na korzyść. Co do jego interpretacji kompozycji z lat 70....no wiadomo, jest gorzej. Long live rock and roll na tym nie cierpi (a wręcz zyskuje na ekspresji - w końcu to kawałek rock and rollowy właśnie), ale Catch the Rainbow i Man on the Silver Mountain już tak. Ogólnie jednak Joe wypada na tej płycie bardzo dobrze, także w kawałkach z Down to Earth. A jak reszta zespołu?

Brzmienie koncertu zaskoczyło mnie bardzo i myślę, że to jedna z rzeczy, dla których warto po Boston 1981 sięgnąć. Czasy, kiedy zespół przez większość czasu na scenie improwizował, odeszły w zapomnienie (taka to "dobra zmiana", jaką przyniosły lata 80....). Tu liczy się konkret. Mamy jedno wspomnienie magicznej ery Rainbow - Catch the Rainbow trwa dobre 14 minut i chociaż w solówce Ritchiego brak już tych smaczków i niuansów, znanych chociażby z wykonań z 1976 i 1977 roku, a podkład klawiszowy jest ciut nowocześniejszy (ah, gdzie te chóry generowane przez Tony'ego Careya i Davida Stone'a?), to odbywamy tu miłą podróż do krainy zamków i magii. Reszta występu jest bardzo dynamiczna i pozytywnie zaskakuje sposobem realizacji. Jest drapieżniej nie tylko w stosunku do płyt studyjnych (co nie jest trudne do osiągnięcia w warunkach koncertowych), ale i innych "żywców" Rainbow z lat 80. Posłuchajcie chociażby (bardzo dobrze umiejscowionych w miksie) klawiszy Dona Aireya w Spotlight Kid - wyraźny Hammond sprawia, że kawałek zyskuje na zadziorności i dynamice. Podobnie jest z mocno popowym I Surrender - zamiast rozmytego tła mamy konkretne, hammondowe granie. Oczywiście jest dużo "ejtisów" (brzmienie intra do wspomnianego I Surrender powala swoją kiczowatością), ale ja akurat bardzo lubię ten klimat. Ritchie, jak to Ritchie - z początkiem lat 80. próbował trochę unowocześnić brzmienie, nie tylko zespołu ale i swojej gitary. Nadal jest jednak precyzyjny i zabójczo melodyjny. I ten jego specyficzny styl gry, który wprost uwielbiam - sposób realizacji tej płyty (gitara w lewym kanale, reszta w prawym) pozwala w pełni docenić jego walory. 

Prawdziwym tour de force tej płyty jest instrumentalny Difficult to Cure, będący tak naprawdę fragmentem Ody do radości Beethovena z rozbudowaną częścią solową - bardzo jednak efektowną i dającą pole do popisu zarówno Blackmore'owi, Airey'owi jak i Bobby Rondelli'emu na bębnach. Wszystko w bardzo skondensowanej, ale przemyślanej formie. Na koniec dostajemy jeszcze zupełnie niepotrzebne Smoke on the Water, które poprzedzone jest zajawkami Lazy i Woman from Tokyo. Niepotrzebne, bo wersji Dymu ukazało się na płytach już chyba z tysiąc, aczkolwiek Rainbow bardzo sprawnie i smacznie prześlizguje się po tym klasyku. Ale zamiast tego mogło pojawić się chociażby All Night Long. Tym niemniej polecam to wydawnictwo zarówno fanom Rainbow z lat 80. jak i osobom, które kręcą nosem na skład z Turnerem. Tutaj Joe śpiewa naprawdę dobrze, a cały zespół brzmi niesamowicie energetycznie. Miks nagrania dodaje całości smaczku, bo nawet bardziej popowe utwory brzmią soczyście. Taki mały souvenir z ery, w której klasyczny hard-rock przechodził powoli w stan spoczynku.



...............................................................
Zapraszam na Muzyczne Noce w radiopraga.pl
W każdą niedzielę o 21:00


czwartek, 9 czerwca 2016

SBB - Hofors 1975 (2016) - recenzja

SBB to nasz najlepszy w historii "jam band", nie dziwi więc fakt, że przez rynek przewinęła się cała masa koncertówek, głównie (i bardzo dobrze) z lat 70. Wtedy to trio dowodzone przez Józefa Skrzeka było u szczytu możliwości, zarówno twórczych jak i wykonawczych. Energia i nieprawdopodobne zgranie zespołu powalają i dziś, mimo iż czasy takie, że kilkulatkowie na Youtubie zawstydzają weteranów swoimi umiejętnościami. Na szczęście nie wystarczy mieć sprawnych palców i chłonnego mózgu, aby tworzyć Muzykę. A to właśnie czyniło SBB w sposób mistrzowski. I to wielokroć na bieżąco, w formie improwizacji. 

Napisałem o tych koncertówkach w czasie przeszłym, gdyż niestety, jak to często bywa na polskiej ziemi, różne podmioty wydawały te płyty i gdy wydawca się "zwijał", to nakładu nikt nie dotłaczał. W związku z tym na przykład koncerty wydane przed laty przez firmę e-silesia już niestety niedostępne. Co więcej, pamiętam że zakończeniu serii towarzyszyły jakieś, dość mocne, niesnaski na linii zespół-wytwórnia. Kilka smaczków koncertowych wydał także KOCH i Metal Mind Productions i te są nadal do dostania, nawet poniewierają się w marketach "nie dla idiotów" (tu akurat to hasło jest jak najbardziej uzasadnione, widział ktoś idiotę słuchającego SBB?:)). Od jakiegoś czasu starymi koncertami SBB zajmuje się jednak bardzo prężnie działająca wytwórnia GAD. I zdaje się, że w tym wypadku współpraca z zespołem układa się po myśli obu stron, bowiem do rąk dostajemy kolejne wydawnictwo z serii "live" (o koncercie z Warszawy z 1980 r. pisałem w listopadzie)

Tym razem dostajemy koncert z 1975 roku. Szwedzkie tournee, które zespół zagrał wiosną tego roku, było tak intensywne i bogate w doświadczeniach, że sami muzycy nie pamiętają ile dokładnie koncertów i w jakich terminach zagrali. Ważne jednak, że ktoś (w tym wypadku realizator Anders Ordeson) te koncerty nagrywał. Kto wie, może więcej takich skarbów kryje się w jego zakurzonych archiwach? Nie wiadomo również, czy jest to całość występu czy jedynie fragment. Trzeba bowiem pamiętać, że zespół został wtedy zaproszony do Szwecji w roli supportu dla dwóch formacji: szwedzkiego Splash oraz angielskiego, folkrockowego Jack the Lad, jednak bardzo szybko nasi ulubieńcy zostali przesunięci przez managera trasy na miejsce należne "gwieździe wieczoru" - tak wielkie wrażenie zrobiło SBB na szwedzkiej publiczności. Na płycie otrzymujemy 40 minut materiału, bez żadnych bisów, należy więc domniemywać, że coś tam jeszcze zagrali. [EDIT: A jednak wydawca wyjaśnił na swojej stronie, że to wszystkie dźwięki, jakie zespół zagrał na tym koncercie - co wieczór mieli do dyspozycji właśnie ok 40-45 minut]

No właśnie, 40 minut materiału z małego hutniczego miasteczka Hofors. Nawiązując do przemysłowego charakteru miejscowości utwory nazwano "Works in Iron". A utworów jest sztuk...2. Ale podziału tego dokonano chyba tylko dla wygody posiadaczy wersji CD i potrzeb wydania winylowego, bowiem tak naprawdę jest to 40-to minutowa improwizacja. Tak, koncert jest w całości improwizowany! Fani tego wczesnego, niepoukładanego oblicza SBB będą zachwyceni. Dodatkowym smaczkiem jest fakt udostępnienia Skrzekowi organów Hammonda, nie będących na co dzień w instrumentarium zespołu. Mamy więc tutaj sytuację unikalną - wczesne SBB (jeszcze bez Mooga, ze znanym z "Jedynki" syntezatorem Davolisint) w wersji hammondowej. W dodatku lider ani razu nie sięga po gitarę basową, wszystkie niskie tony generując na syntezatorze.

Zaczyna się swoistą rozbiegówką. Uderzenia w klawisze Hammondów, hi-hat i stopa zestawu Piotrowskiego. Wyłania się rytm i powoli zanurzamy się w świat dźwięków tria. Jest trochę scenicznego "macania się", wokalne wejście Skrzeka raczej na zasadzie niepotrzebnego wtrętu, w międzyczasie pojawia się za to bardzo funkowy i "nieSBBowski" motyw syntezatora. Stopniowo łapiemy groove...na dobre odpala gdzieś tak w czwartek minucie. Znajoma gitara i Hammondy zaczynają  swój magiczny taniec; Piotrowski ultra precyzyjnie napędza tę maszynę i pokazuje po raz kolejny jak prześwietnego bębniarza mieliśmy w Polsce (i nie narzekał, że "bez basu to nie ma grania" - jak to mają w zwyczaju rozmaite, współczesne grajki). Dalej mamy już prawdziwą, progresywną jazdę. Na klawisze, gitarę i perkusję. Solówki przeplatają się z niesamowicie zagranymi i zgranymi partiami grupowymi. Przypominam: improwizowanymi. W dwunastej minucie następuje wyciszenie, uspokojenie i wchodzi wokal Skrzeka. Bardzo uduchowiony, chociaż słowa nie mają w tym fragmencie żadnego znaczenia. A po chwili wracamy do znajomego pulsu, tak charakterystycznego dla SBB. Ostatnie kilka minut pierwszej części to popis Antymosa Apostolisa na gitarze i bardzo emersonowska gra Józka na Hammondzie. Od tej strony go nie znałem...niesamowite! Łkająca gitara kończy Works in Iron I....

Część II zaczyna się płynnym przejściem z "jedynki" - kolejne uspokojenie, podrygujący w tle Hammond i syntezatorowy bas i znów miejsce dla głosu Skrzeka. Tym razem fragment bardziej bluesowy, ale znów pozbawiony większego literackiego sensu. Ale przecież wiemy, że to nie o tu tu chodzi, a Skrzek-wokalista znany jest z właśnie takich wokaliz. Przed powrotem do szybszego tempa jeszcze ekspresyjna solówka Lakisa i...Piotrowski przełamuje całość, wprowadzając szybki rytm, na którym pozostała dwójka zaczyna budować swoje, przeplatające się, solówki. A przed końcem utworu zdążymy jeszcze posłuchać piana Wulitzera, które pojawia się dosłownie na kilka sekund, ale wieńczy całość w sposób bardzo stylowy.

I to by było na tyle. 40 minut szalonej jazdy, przeplatanej spokojniejszymi fragmentami i kilkoma wokalizami. Muzyka SBB jest jednak bardzo plastyczna, pobudzająca wyobraźnie. Podczas odsłuchu co wrażliwsi słuchacze na pewno będą mogli "odlecieć" i to bez użycia substancji powszechnie zakazanych. Nie mogę płyty polecić "na pierwszy ogień", jako wstępu do znajomości z SBB - spotkanie może być dla nowicjuszy jednak zbyt intensywne. Ale dla kogoś, kto zna i lubi to trio - pozycja bardzo, bardzo polecana. Tak jak zresztą (prawie) każde archiwalne wydawnictwo SBB - bo to był zespół, który na żywo po prostu zachwycał.

P.S. Należy wspomnieć o jakości dźwięku. W końcu to nagrania sprzed 40-tu lat, znalezione gdzieś na strychu. Na szczęście wydawnictwo GAD jak zwykle zadbało o należyty remastering i całość brzmi bardzo dobrze - surowo, ale jednocześnie wyraziście, oddając ducha "tamtego" SBB.

...............................................................
Zapraszam na Muzyczne Noce w radiopraga.pl
W każdą niedzielę o 21:00