sobota, 25 lutego 2023

Gniazdo - Kłamstwo (2003) - notka prasowa



Odrobina prywaty, ale wydaje mi się, że słusznej :)

24 lutego w serwisach streamingowych pojawiła się płyta tajemniczego duetu GNIAZDO. Nikt nie wie o co chodzi, po co i na co to jest. Muzyka - dziwna, niepokojąca, improwizowana, psychodeliczna...

A to ja właśnie. Wraz z Hubertem Gasiulem (dla niewtajemniczonych: świetny, vintage'owy bębniarz, udzielający się chociażby w Wilkach, Kamasutrze czy zespole Ani Rusowicz)

Cóż, sam sobie recenzji nie będę pisał, ale ponieważ projekt jest niszowy i nie ma szans na szerszą prezentację w mediach, pozwoliłem sobie opublikować krótką notkę. A nóż kogoś zainteresuje, natchnie, popchnie ku tej muzyce? Myślę, że warto :)

Gniazdo to bez wątpienia unikalna pozycja na polskim rynku muzycznym.  

Wyjątkowa sesja nagraniowa w kultowym Vintage Studio zaowocowała albumem „Kłamstwo” -  wymagającym od słuchacza wyobraźni, ale jednocześnie nagradzającym go bogatym brzmieniem i kolorystyką barw. 


Bo choć nagrana w duecie, tylko z użyciem instrumentów klawiszowych
i perkusji, skrzy się wielobarwnością i abstrakcyjnym klimatem szalonej podróży. Miejscami psychodeliczna, innym razem progresywna, eksplodująca feerią dźwięków i stonowana gdy trzeba, muzyka Gniazda wymyka się prostym szablonom i schematom. Przywodzi na myśl eksperymenty, których nie bały się zespoły rockowe przełomu lat 60. i 70. XX wieku, dokładając swoją cegiełkę w postaci charyzmy dwóch tworzących ją muzyków.


Decydując się na sesję nagraniową w Vintage Records Studio u Szymona Swobody (który został naszym realizatorem oraz miksował nagrania) założyliśmy, że zamkniemy się w nim na 3 dni i będziemy po prostu grać. Mroczny klimat kwietnia 2021 (lockdown i deszczowa pogoda) oraz specyfika miejsca (zalesiony teren przy dworkowego parku w Porażynie) na pewno miał duży wpływ na powstające dźwięki. Czuliśmy się jak muzycy z lat 60. czy 70, którzy częstokroć mieli możliwość "odcięcia się" od świata zewnętrznego podczas tworzenia płyt, żeby wspomnieć tylko Roberta Planta
i Jimmiego Page'a i ich pobyt w Bron-Yr-Aur.


Fragmenty sesji, które nas najbardziej zaintrygowały, potraktowane zostały kilkoma dogrywkami, aby stworzyć pełny, soniczny obraz naszych nastrojów
i odczuć, jednak większość składającej się na album "Kłamstwo" muzyki to tak naprawdę totalna improwizacja. To zapis wyjątkowego spotkania dwóch muzyków mających różne inspiracje i korzenie, lecz potrafiących w tym szczególnym momencie połączyć je i stworzyć unikalną mieszankę stylów i brzmień. 


Muzyka Gniazda wymyka się schematom, choć jest na nich zbudowana. Zabiera słuchacza w podróż, lecz dla każdego ta podróż będzie absolutnie wyjątkowym przeżyciem. Niektórych przestraszy, innych zniesmaczy, jeszcze innych zaintryguje i wciągnie niczym wyrafinowana używka.


Muzyka psychoaktywna - ktoś tak ją określił po pierwszym przesłuchaniu. Jedno jest pewne - nikogo nie zostawia obojętnym i wyróżnia się na tle dzisiejszych produkcji bezkompromisowością i brakiem ograniczeń formy. Tak, jak w najlepszych dla muzyki nieoczywistej czasach.


Aby w pełni doświadczyć naszej wizji Muzyki, uprzejmie prosimy o słuchanie jej na dobrej jakości słuchawkach lub głośnikach.

Autorzy

Z płytą zapoznać można się pod tym linkiem (Spotify, Tidal, Apple music, Bandcamp)


sobota, 5 listopada 2022

PG Roxette - Pop-up Dynamo! (2022) [recenzja]



Oj, namieszał Per w zapowiedziach tej płyty i narobił apetytu, choć co bardziej racjonalni odbiorcy mogli traktować owe PR-owe chwyty z przymrużeniem oka. No bo „brakujące ogniwo pomiędzy Look Sharp i Joyride”? Ponad trzydzieści lat później? No dajcie spokój. 62 latek ścigający się ze swoim o trzy dekady młodszym „ja”, które w owym czasie było jednym z najlepszych popowych songwriterów na świecie? Dobre sobie.


Roxette to ukochane dziecko Pera, które dało mu przede wszystkim międzynarodową sławę. Dlatego nie dziwi, że po śmierci Marie Fredriksson nie za bardzo wiedział co dalej z tym zrobić. Jasne, on pisał piosenki i był spirytus movens duetu, ale głos i osobowość Marie były absolutnym dopełnieniem. Bez niej nie ma jego jako Roxette. Dlatego dość karkołomnym wydał mi się pomysł swoistej kontynuacji dziedzictwa pod nazwą PG Roxette. Że niby Marie, nie mogąc już występować, dala swoje błogosławieństwo, że niby przemyślał i tak dalej. Cholera wie, ważne że postanowił działać, nagrał nowy materiał, a my możemy wydać wyrok.


Pierwszy kontakt z materiałem powoduje, delikatnie mówiąc, konsternację. No bo to NIE jest Roxette! Oszukali mnie, banda złodziei, szwedzkich decydentów – chciałoby się krzyknąć. Ale trzeba posłuchać. Odrzucić loga, etykiety. Po prostu skupić się na fakcie, że to Per Gessle. W wersji eksportowej. Tu musi być co najmniej dobrze.


Bo to jest fajna płyta. Taka zupełnie niedzisiejsza, jak cały Per. Zawieszona gdzieś tam między latami 80. (te syntezatory!) a ostatnim pełnowymiarowym Roxette [Good Karma,2016]. Podzielona pomiędzy zwrotki śpiewane wyraźnie postarzałym głosem Gessle a refreny współtworzone przez dziewczęco brzmiący duet Heleny Josefsson i Dea Norberg. A te refreny są zaiste zacne. Totalnie niedzisiejsze, postronnemu słuchaczowi mogące wydawać się- jak to się określa  - „cringowe” (Me nad you nad everything in between, Debris), ale żrące jak cholera. To jest songwriting, który odjeżdża w przeszłość w tempie ekspresu, ale za każdym razem uświadamia jaki powinien być pop. Dziecięca ekscytacja coraz to nowszymi wtyczkami i pomnikowanie producentów jako głównych twórców produkcji „muzycznych” zabiło „fajność” tak zwanej muzyki popularnej, jej niesamowitą zaraźliwość, a także artyzm, który towarzyszył jej, gdy królem popu obwoływano chociażby Michaela Jacksona. Został tylko produkt, goły produkt, który ma napchać kieszenie. Kiedyś też napychał, ale było to jednak coś zdecydowanie więcej. Na pierwszym miejscu była PIOSENKA.


Ale czy to wina biznesu, czy jednak odbiorców? To temat zdecydowanie szerszy.


My zostajemy na planecie Gessle. Na Pop-up Dynamo! królują proste piosenki z wyraźnymi melodiami, natomiast wbrew tytułowi i zapowiedziom trochę brak mi tu jednak dynamiki. Przeważają wolne i średnie tempa, a „hiciory” (ale znów, wbrew oczekiwaniom, mało gitarowe a i przez delikatność głosów wokalistek trochę, jak choćby Walking on air, rozwodnione) bardziej przedzielają senny klimat niż stanowią o klimacie płyty.


Mimo to, jako całość, płyta wypada bardzo spójnie. Jest świetnie wyprodukowana, ale nie przeprodukowana. 11 propozycji na podstawowej wersji albumu trzyma równy poziom i właściwie do każdej wraca się z przyjemnością. Gdzieniegdzie odnajdziemy ducha Roxette (You hurt the one you love the most, które ponoć powstało z pomysłu typu: „napiszmy nowe Listen to your heart!” – hmm, jednak nie; Debris, którego pierwsze akordy to głęboki ukłon w stronę przepięknego Crash! Boom!Bang!), ale ciężko mi traktować Pop-up Dynamo! jako jakiś nowy rozdział Roxette. Lepiej wypada jako po prostu kolejny anglojęzyczny projekt Pera.


Czy to nowy start dla całej ekipy? Wydaje mi się, że oczekiwania co do komercyjnego potencjału były większe i pomimo użycia marki Roxette muzyka z Pop-up dynamo! nie zawojuje raczej list przebojów. Miejmy jednak nadzieję, że będzie trampoliną do kolejnych nagrań w tym stylu oraz  koncertów PG Roxette, w tym tych w Polsce, bo ci, którzy byli na obu solowych koncertach Pera w naszym kraju, wiedzą jak potężna dawką energii i jednocześnie nostalgii charakteryzują się te występy.



środa, 12 sierpnia 2020

Deep Purple - Whoosh! (2020) - recenzja

 



Deep Purple już dawno osiągneli status "cieszmy się, że jeszcze grają, nic już nie muszą". To ulubione hasła fanów w przypadku nowych wydawnictw wykonawców, którzy przekroczyli 60. rok życia i w świadomości ogółu funkcjonują na zasadzie "to oni jeszcze żyją?!". Robi się z tego trochę takie podejście nakolannikowe - pojawiają się recenzje 10/10, uwypuklanie plusów, pomijanie minusów i inne typowo fanowskie zabiegi. Z resztą sam uległem temu syndromowi w recenzji InFinite sprzed 3 lat, bo jednak jest w tym wiele prawdy. Jesli zespół jest na scenie od pół wieku, każda płyta, każda kolejna trasa może być tą ostatnią. A przecież TAKICH zespołów jest coraz mniej. Dlatego "głaszczemy".

Pierwszy singiel z tegorocznej płyty Deep Purple, Throw my bones, pojawił się kilka dni po zamknięciu nas w domach przez władców tego świata w ramach tak zwanego "lockdownu" i...nie zachwycił. Ładna piosenka, ale - znów fani - gdzie Hammondy, gdzie ciężar? Co to za solo gitary typu "kopiuj-wklej"? W końcu gdy w 2017 pojawiła pierwsza zapowiedź Infinite, głośniki aż rozsadzała energia i moc (mowa o Time for Bedlam oczywiście). Co to będzie? Druga próbka pognębiła tych jeszcze wierzących. Man Alive to jeden z najbardziej eksperymentalnych kawałków Purpury od dawna. Melodeklamacja, fragmenty jakby wyjęte z jakiegoś filmu, brak chwytliwej melodii - zapowiadało to wszystko katastrofę.

W końcu jednak, opóźniona o dwa miesiące (thanx to Coronavirus), pojawiła się dwudziesta pierwsza studyjna płyta Deep Purple Whoosh!. I jak jest? Nie tak źle jak się zapowiadało!

Ustalmy od razu - poprzednik ustawił poprzeczkę dość wysoko i niestety nie udało się jej przeskoczyć ani nawet dotknąć. Na Whoosh brakuje choćby jednego killera, poprzednio mieliśmy ich trzy, a może i cztery. Utworu, który choć nie przejdzie do historii rocka (bo to nie te czasy), to powoduje szybsze bicie serca i przyjemne mrowienie na skórze. Tym razem, zgodnie z zapowiedziami zespołu, jest bardziej piosenkowo, utwory są bardziej zwarte (i jest ich więcej). 

Whoosh na pewno można pochwalić na nieskazitelną produkcję Boba Ezrina i jak zawsze absolutnie najwyższy poziom instrumentalny oraz - tu zawsze można mieć obawy, bo wiek... - wokalny. Gillan odnalazł się w "nowym" sposobie śpiewania, nie forsuje górek, raczej porusza się w rejestrach niższych, przez co jego 75 lat nie ma aż takiego znaczenia. Tak jak na poprzedniej płycie bryluje Don Airey, który ma ten szczególny dar, dzięki któremu z nawet przeciętnego pomysłu muzycznego jakąś zagrywką, szczegółem, brzmieniem wyciągnie to, co najlepsze. Plus oczywiście nienaganne solówki hammondowe oraz fortepianowo-syntezatorowe. Jego partia solowa w Nothing at all to prawdziwy majstersztyk!

Jeśli jesteśmy już przy tym numerze, to trzeci singiel z Whoosh!  jest chyba najbardziej zapadajacym w pamięć fragmentem płyty. Przepiękna, sielska melodia wiodąca, gdzie Steve i Don cudownie przeplatają muzyczne myśli, wyluzowany śpiew Gillana i wspomniana solówka hammondowa (przywodząca na myśl stare progresywne zespoły pokroju Ekseption) powodują, że z przyjemnością wracam do tego utworu.

Oprócz tego jest tak, że jak gra, to jest fajnie, a jak przestanie to niewiele zostaje w głowie.  Niezły bridge w Drop the weapon; damsko-męskie chórki zaakcentowane śmielej niż na jakiejkolwiek wcześniejszej płycie Purpli; intro i outro oraz intrygujący klimat Step by step; rock and rollowy, wypełniony tekstowymi cytatami niczym Speed King, What the What (na zasadzie, że "fajnie grają", a nie że to wybitny kawałek);syntezatorowe solo w Long way round. Jest też fajna miniaturka, służąca jako wstęp do Man alive - Remission possible. Mogłaby się z powodzeniam przerodzić w jakiś pełnokrwisty instrumental, a tak to tylko minutka i do domu.

Całość wieńczy (no prawie, bo mamy jeszcze swego rodzaju bonus) nagranie, które 52 lata temu rozpoczęło płytową karierę Deep Purple - And the adress. Swoista klamra? Pożegnanie? Jak podkreślają sami muzycy, w tym wieku każda płyta może być ostatnia. "Nabrali" nas trochę trzy lata temu (tytuł płyty i trasy zwiastował pożegnanie), ale jednak pociągnęli temat dalej. I chyba faktycznie warto przymknąć oko na pewne mankamenty i cieszyć się takimi, jacy są. Bo przy wszystkich mankamentach Whoosh! to jednak kawałek solidnego grania. Coraz rzadziej występującego w przyrodzie.



piątek, 19 czerwca 2020

Cigarettes After Sex "Cry" (2019) - recenzja

Wyobraź sobie….

Listopadowa noc w Częstochowie. Jesień ustępuje miejsca zimie, ale czyni to bardzo, to bardzo powoli. Właściwie niezauważalnie, bo to jeszcze nie ten moment. Już niedługo, ale jeszcze nie teraz.



Wyobraź sobie tę noc bardzo dokładnie. Właśnie wybiła 1:00, ulice są właściwie puste, gdyby wiał wiatr, można by powiedzieć, że nadaje tu rytm. Nieliczni przechodnie raczej przemykają niż dumnie kroczą. Ty snujesz się ze kumplami i butelką Ballenteinsa w dłoni. Macie do tego prawo. Właśnie zagraliście dobry koncert w lokalnej knajpie. Taki, który słyszało może 70 osób, ale który był po prostu dobry. Większość ludzi nie słyszała w życiu dobrego koncertu.

Jak się spotykacie? Po prostu idziesz. Ona też. Ona i koleżanka. Są tu na szkoleniu, mieszkają w Anglii. Zupełny przypadek. Moglibyście się minąć.

Saw you on the side of the road
I could see you walkin' slow
Drinkin' a Slurpee
In a peach baseball cap
Fallin' in my lap
You were so thirsty

Wiesz co to jest miłość od pierwszego wejrzenia? Wierzysz w nią? Teraz już tak.

Nie możecie od siebie oderwać oczu. Jakbyście znali się lata, dekady, stulecia. Jakbyście znali się od zarania dziejów. Po prostu jesteście, Ty i ona.

Przeżyłeś kiedyś coś takiego? Czas i przestrzeń stają w tej samej chwili, niewidoczne, niemierzalne, wyklęte poza nawias Waszej chwili. Czujesz jakbyś unosił się w powietrzu, wyrwany z objęć rzeczywistości.

Po prostu idziecie. Idziecie i rozmawiacie. Nie wiesz gdzie jest początek, bo nigdy go nie było.

Wanting your love to come into me
Feeling it slow, over this dream
Touch me with a kiss
Touch me with a kiss

-Rozwodzę się - mówi
-ja też…
-I mam dziecko..
-ja tez…

Nieważne czy faktycznie masz żonę czy nie, czy się rozwodzicie czy jeszcze nie, czy masz dziecko, gromadkę dzieci czy jesteś bezpłody. To wszystko w tej chwili nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Słowa pojawiają się same, nietknięte prozą logiki. Wszelaka codzienność jest w tym momencie zupełną abstrakcją. Dajcie sobie niesamowitą energię przez samą obecność. Obydwoje czujecie coś, czego nigdy nie było dane wam zaznać. W filmach nazywają to „tym czymś”, ale wy jesteście tu i teraz. Zawieszeni pośród częstochowskiej nocy.

Ten pocałunek jest magiczny
Przykrywa wszystkie inne pocałunki całunem zapomnienia
Boże, jaka ona jest piękna. I dobra. Kochana taka. Jakby anioł spłynął z nieba i dotknął Cię opuszkiem palca. Tu, w tej chwili, na częstochowskim bruku wiesz, że zawsze będziecie razem.

Come to me now
Don’t let me go
Stay by my side

Ona nie mieszka ani tu ani nigdzie w tym kraju. To by było za łatwe. Mieszka w Anglii. Tej Anglii, która już raz Cię pokonała. Teraz Twoja kolej.

O czym myślisz, gdy się rozstajecie?
O tym, że ona Cię uwolni?
O tym, że to koniec tułaczki po świecie?
Pocałunek jest tak nieskazitelnie delikatny, pozbawiony wulgarnej erotyki, napełniony waszą bliskością. Jakbyś całował najbliższą sobie istotę. Jakbyś całował Anioła.


Now you’re above feeling it still
Tell me it’s love, tell me it’s real
Touch me with a kiss, feel me on your lips


Jak myślisz, co było dalej?


When you walk in the room in a white bodysuit
& I say, “take it off” so you tell me to watch

When it’s pure, only your love could get me to fall
When it’s deep, gets so hot & it’s so beautiful

Nic z tych rzeczy. Byłeś pewny, że tak będzie. Że będziecie się kochać, bez krzty wstydu smakując swoje ciała w jej łóżku, w którym spłodziła syna ze swoim ex-mężem. A może jeszcze mężem, przecież są w trakcie rozwodu. Ale czy to ma znaczenie? Nie bardzo.

Po prostu byłeś pewny. Po takiej uwerturze tylko głupiec by zwątpił.

A jednak.

Wasz wirtualny kontakt to zupełne przeciwieństwo tego, co dzieliliście przez to 20 minut
Brak odpowiedzi. Brak komunikacji. Rwane zdania. Robisz dobrą minę do złej gry. Ona nie chce rozmawiać. Nie chce żebyś zadzwonił. Jak długa zajmie Ci zrozumienie prawdy?

Could you love me instead of
all the boyfriends you get?
Know I’d make you forget
about all of those rich fuckboys


“Fuckboy” zjawia się po 3 miesiącach. Piszesz dla niej wiersz, akurat w sam raz na Walentynki. Liczysz, ze ta pieprzona wrażliwość zrobi na niej jakiejkolwiek wrażenie. Czyta i mówi, że dziękuję, że „fajny”.

Żebyś wiedziała, że fajny, zaczyna się przecież od słów „Tak pięknie się w Tobie zakochałem”. Cholera, musi być fajny!

Because this is where
I want to be
Where it’s so sweet & heavenly
I’m giving you all my love


I gdy myślisz, że jednak nie wszystko stracone, że przyjedzie tu na ostatnią rozprawę rozwodową, kiedy już jej mąż będzie ex-mężem na mocy prawa, nagle następuje cisza.
Dzień
Dwa
Trzy

Przegrałeś.


When I was young
I thought the world of you
You were all that I wanted
That faded and I
never saw you again
But I wont forget the love we had



„Spotykam się z kimś”. Te cztery słowa są jak cięcie. Ostateczne cięcie. Przecież mogłeś się spodziewać, głupcze. Tak trudno było pojąć, że taka miłość się nie zdarza? Że wszystko to sobie wymarzyłeś, szczytując z jej wiadomości to, co chciałeś przeczytać? Ale jak to…3 dni? 3 dni wystarczyły? Przecież mieliście być na zawsze. Miałeś tam, kurwa, lecieć. Rzucić wszystko i lecieć do tej pieprzonej Anglii. 

And my heart goes out to you wherever you are

Zostajesz z niczym. Magia towarzysząca waszemu pierwszemu i ostatniemu spotkaniu to za mało. Pozostaje muzyka.

…………………

To przepiękna płyta. W recenzjach setek albumów przewija się zdanie „podszyta melancholią”, ale po usłuszeniu Cigarettes After Sex zrozumiesz, że to określenie przynależne jest tylko tej muzyce. Pod jednym z nagrań grupy w serwisie Youtube ktoś napisał „Cigarettes After Sex makes me feel like I'm in love with someone who doesn't exist.”.

To prawda. Podczas słuchania Cry wszystkie romantyczne uczucia, jakie kiedykolwiek żywiłeś do osób, których już przy Tobie nie ma, łączą się w jedno i eksplodują przenikliwą ferią nostalgii i poczucia straty. Dlatego przestrzegam osoby, które akurat są na życiowym zakręcie i nie mogą sobie poradzić z rozstaniem – nie słuchajcie Cigarettsów.

Zarzuty? Od początku do końca to muzyka dość jednostajna i niemalże monotonna. Te same zabiegi aranżacyjne – ascetyczna sekcja rytmiczna, grająca te same tempa; shoegaze’owa gitara i syntezatorowe tła. Ale zapewniam Was – w tym szaleństwie (o ile to słowo w ogóle pasuje do tej muzyki) jest metoda. Trzeba się w tę magmę zanurzyć.

Nad wszystkim króluje głos, który zniewala od samego początku, androgeniczny, hipnotyzujący, pełen nostalgii, smutku ale i niesamowitego ciepła. Można pomylić z kobietą, ale to Greg Gonzalez, frontman i założyciel kwartetu (w wywiadach brzmiący jak najbardziej męsko). To on i jego teksty są kolejnym elementem układanki. Proste, miejscami nasiąknięte niespodziewanie erotyką, trafiające w sedno, zostające w głowie, łączące się wściekle szybko z emocjami, które w nas drzemią.    

Naturalnie to płyta późno-jesienna. Gdy dni są krótkie, miasto zatopione w szarudze, a minione lato i nadchodząca zima niebezpiecznie mieszają nasze emocje. Kilka taktów i przepadłeś. Ale warto tak przepaść. Pozwolić omotać się tym dźwiękom. Spróbować melancholii i zadurzyć się w tej muzyce.  A potem wracać i wracać….


I was meant to love you and always keep you in my life
I was meant to love you, I knew I loved you at first sight






Wszystkie cytaty pochodzą z tekstów piosenek na płycie Cry. Ostatni cytat pochodzi z piosenki Opera House z płyty Cigarettes After Sex

Roma Lobos Beauty Art Studio. Roma Lobos to piękna kobieta. Niestety fałszywa.
R

czwartek, 1 listopada 2018

Per Gessle's Roxette 21.10.2018, Stodoła, Warszawa [relacja]

Koncert, którego nikt nie chciał - można by powiedzieć patrząc na frekwencję na warszawskim koncercie Pera Gessle, jednego z najbardziej utytułowanych twórców piosenek pop lat 80. i 90. XX wieku oraz połówki popularnego w tamtych czasach duetu Roxette. Jeśli takie portfolio wystarcza na zapełnienie naciąganej połowy Stodoły, to zaiste smutne nastały czasy. Czynników mogło być kilka - przede wszystkim TO NIE ROXETTE, więc 95% niedzielnych fanów, którzy w 2011 i 2015 zapełnili warszawski Torwar (a w 2012 w mniejszym stopniu gdańską Ergo Arenę) odpadło. No i termin - ubóstwiane przez wszystkich Riverside akurat tego dnia wyznaczyło w Warszawie finał polskiej części trasy promującej album Wasteland. Z Nocnym Kochankiem i Riverside nie wygrasz- gdy oni grają w mieście, każdy mniejszy koncert skazany jest na braki frekwencyjne. No po prostu tak jest, że ludzie kochają heheszki Sokołowskiego i smuty Dudy i nic nie zdziałasz, szczególnie jeśli jesteś już lekko przebrzmiałą (przynajmniej medialnie) gwiazdą lat 90. XX wieku i do tego nie masz przy sobie TEJ wokalistki.

Oczywiście trochę przesadzam -  Per Gessle to nie jest gość, który przyciągnie na swój koncert rockową publiczność. I tu można napisać: a szkoda. Bo solowe koncerty Pera (poprzedni mieliśmy okazję podziwiać w tym samym miejscu 9 lat wcześniej) to wulkan energii i rockowego sznytu (poprzedzielany oczywiście słynnymi balladami). W niedzielę na dobry początek poleciało The Look. I od razu muzycy narzucili klimat wieczoru. Na tej trasie Perowi towarzyszy powiększony skład. Więc w sumie (miejscami, bo wiadomo że Per gitarę trzyma bardziej dla efektu niż konkretnej gry) 3 gitary oraz bardziej hammondowe niż syntezatorowe aranżacje utworów powodują, iż rockowe serce od razu mocniej bije. Z resztą - toż to klasyk i po prostu świetna piosenka! I takich świetnych piosenek pojawiło się tego wieczoru równo 20. Zgodnie z nazwą trasy - głównie z repertuaru Roxette, ale na szczęście Per sięgnął po dwie perełki ze swoich solowych krążków. Urocze I Have a Party in My Head (I Hope It Never Ends) i niesamowite "Doesn't Make Sense" nie stoją daleko od swoich roxettowych braci. Szkoda tylko "Do you wanna be my baby", które było jednym z najbardziej energetycznych punktów poprzedniej solowej trasy Pera (co na szczęście uwieczniono na albumie "Gessle over Europe").

Trasa Per Gessle's Roxette zbiegła się z premierą nowego krążka Szweda, stąd w setliście koncertu jeszcze jedna piosenka "solowa" - Small Town Talk. Co ciekawe, w dużej mierze zaśpiewana przez gitarzystę Christoffera Lundqvista. Okazało się, że "profesor" (jak nazywa go Per) dysponuje całkiem ciekawym, melodyjnym głosem. A poza tym jest bardzo uniwersalnym, a jednocześnie charyzmatycznym gitarzystą. Udowodnił to między innymi w końcówce jak zwykle czarującego Doesn't make sense - bardzo intensywne uderzanie w struny spowodowało, że na instrumencie pojawiła się krew z rozciętego palca Oczywiściej, jak na profesjonalistę przystało Christoffer grać nie przestał.. Zespół Pera to w ogóle zgrana paczka - na scenie czują się bardzo swobodnie, mimo że obecna trasa to zespół aż 8-mio osobowy i momentami jest trochę tłoczno - w porównaniu z poprzednimi doszła skrzypaczka i gitarzysta (to pokłosie amerykańskiego rodowodu nowej płyty, którą nagrywano w Nashville, a więc bez słuchania można wyobrazić sobie, że brzmi trochę...amerykańsko). Aranże stały się przez to bogatsze, a skrzypce w muzyce Roxette to może niekonieczny, ale bardzo sympatyczny dodatek. Jeśli chodzi o aranże to mam tylko jedno zastrzeżenia - kompletnie zmieniono (także harmonicznie) dwa klasyki, Spending my time i Fading like a flower. Niby kombinowanie jest fajne, ale...uleciała gdzieś lekkość i przepiękna melodyka tych kawałków. Całość uratowała urocza i czarująca anielskim głosem Helena Josefsson. Na trasie w 2009 i w Roxette zajmowała się raczej chórkami (zbierając jednak ogromne owacje), teraz niejako weszła w skórę Marie Fredriksson po prostu ją zastępując (co oczywiście - z tego co wiem - spowodowało wśród fanów (oczywiście w Internecie) wiele negatywnych komentarzy, że jak to, skandal, że Marie jest nie do podrobienia i tak dalej. Owszem, ale ktoś musiał te piosenki zaśpiewać. Naprawdę cieszy, że Per nie pozwolił im odejść w zapomnienie (nie oszukujmy się, moda na Roxette umarła śmiercią naturalną jakieś 20 lat temu) i postanowił ruszyć w trasę pod tym szyldem. Helena nie dysponuje głosem aż tak mocnym jak Marie, ale moim zdaniem poradziła sobie z zadaniem znakomicie, a jej sceniczna prezencja jest po prostu niesamowita - miks dziewczęcego uroku, humoru i dużo, dużo uśmiechu.

I tak sobie ten koncert płynął - 110 minut super pozytywnego power popu wprost z lat 80 i 90. przekładanego balladami, które każdy zna z radia. Wszystko podlane naprawdę sporą energią i charyzmą sceniczną, a także zabawnymi "gadkami" pomiędzy utworami (tu prym wiedli Per i basista Magnus Borjeson, co chwilę przekomarzając się). Nie zapomnijmy też o stojącym/siedzącym nieco z tylu klawiszowcu Clarence Ofwermanie - to producent współpracujący z Perem od lat 80., jak stwierdził żartując lider, "odpowiedzialny za wszystkie hity i wtopy zespołu". Super pozytywny wieczór, podczas którego można było bezkarnie pokrzyczeć jedne z najbardziej melodyjnych refrenów w historii popu. Szkoda, że tylko, że publiczność nie zapełniła Stodoły, ale niech żałują ci, co nie byli.


środa, 24 maja 2017

Deep Purple - The Long Goodbye Tour - Atlas Arena, Łódź, 23.05.2017 - relacja

Deep Purple to jeden z tych zespołów, które w Polsce zawsze mogą liczyć na przychylność publiczności. Trasa Long Goodbye Tour, w zamyśle pożegnalna, obdarzyła nasz kraj aż dwoma koncertami, co w minimalnym stopniu odbiło się na frekwencji w łódzkiej Atlas Arenie - w końcu ci z południa kraju  mieli bliżej do Katowic. Nie było jednak źle, choć oczywiście marketingowcy zdobyli na pewno trochę duszyczek podkreślając na każdym kroku, że "to już ostatni" raz, choć oczywiście co lepiej obeznani w temacie fani domyślają się, że zespół prawdopodobnie jeszcze do nas wróci.

Nie ma co jednak czarować - okręt pod purpurową banderą kieruje się powoli ku portowi przeznaczenia. Czy zajmie mu to jeszcze rok, trzy czy pięć - żyjemy w momencie pożegnania Głębokiej Purpury ze sceną. Jest to jeden z tych zespołów-symboli, choć przechodzący wiele zmian składu, to jednak o rozpoznawalnym, charakterystycznym brzmieniu i tej specyficznej energii, właściwiej tylko zespołom TAMTYCH lat.  Nie ma i nie będzie już takich zespołów.

Mam świadomość, że moje pisanie o Deep Purple jest nacechowane mocną subiektywnością. Raz, że od małego był to mój ulubiony zespół i nawet obecnie, mimo lekkiej korekty gustu muzycznego, pozostaje w absolutnym topie wszechczasów. Dwa - Memoriał Jona Lorda, który powoduje, że co roku obcuję z tą muzyką wyjątkowo blisko. Trzy, że tych Purpurowych koncertów trochę już zaliczyłem i moje spojrzenie choćby na kwestie setlisty na pewno różni się od spojrzenia osoby postronnej, która po prostu poszła "na koncert".

A setlista, przyznać trzeba, może nie zaskoczyła, ale na pewno mogła zadowolić bardziej niż te z kilku ostatnich lat. Co prawda nie da się uciec od Smoke on the water i Black Night, ale cztery numery z InFinite i dwa z Now What?! spowodowały, że nagle 1/3 zagranych tego wieczoru utworów to były nowości. Od razu muszę dodać, że utwory z najnowszej płyty wypadły po prostu świetnie. Dobrze odnajduje się w nich Ian Gillan (bo dopasowane są do jego obecnych możliwości wokalnych), a same w sobie są po prostu "bardzo fajnymi kawałkami". Nawet wyklęty przez większość, niemal popowy Johnny's Band, zabrzmiał w Łodzi porywająco. I mówcie co chcecie, ale refren tego drobiażdżku jest po prostu doskonały. A otwierającego całość Time for Bedlam i umieszczonego w środku setu The Surprising słucha się właściwie tak wybornie, że  kolejna wersja Highway Star naprawdę nie była nam potrzebna (zespół zresztą pomyślał tak samo i ten kawałek pominął).

Oprócz tego było klasycznie - Lazy, wspomniane wyżej Smoke... i Black Night, Perfect Strangers, Hush, Bloodsucker, Fireball i kilka innych...purpurowa jazda obowiązkowa. Przyznam szczerze, że o ile ograny do nieprzyzwoitości Smoke po prostu mnie już nie grzeje, to takiego Hush, dzięki bardzo intensywnemu dialogowi gitarowo-organowemu w środku, mogę słuchać zawsze i wszędzie. Generalnie Purpura stoi teraz instrumentalistami, z których prym wiedzie Don Airey. Pełno go wszędzie i dzięki urozmaiconemu zestawowi zabawek klawiszowych jest w stanie zaciekawić nawet gitarowych fetyszystów, którzy najchętniej podkręciliby głośniej gitarę Steve'a Morsa. Ten, nie wiem czy z powodu narastających problemów z ręką, czy świadome, troszkę usunął się w cień. Nadal jednak jest to, wraz z sekcją Glover-Paice, świetnie naoliwiona, choć wiekowa, maszyna. Najsłabszym ogniwem pozostaje, z racji wieku, Ian Gillan, ale - o dziwo - tego wieczoru radził sobie nadspodziewanie dobrze. I choć wysokie rejestry dawno poszły w zapomnienie, a niektóre partie "dośpiewuje" za Iana gitara, to przyznać należy, że naprawdę był to wokalnie całkiem dobry występ (a pamiętajmy, że Gillan w tym roku kończy 72 lata).

Jaki był więc to koncert? Na pewno nie było atmosfery pożegnania i  w tym kierunku gestu nie uczynił. Dostaliśmy naprawdę solidne 100 minut klasycznego hard rocka, od zespołu, który powstał 50 lat temu. Zespołu, który w tym roku wydał swoją 20. studyjną płytę, na którą trafiło kilka naprawdę świetnych kawałków. Zespołu, który nadal ma tę iskrę złotych lat 70., mimo że jego członkowie albo już przekroczyli albo właśnie dobiegają do siedemdziesiątki. W momencie, kiedy Polska żyje sporem o festiwal w Opolu, ci panowie proponują MUZYKĘ. Energię, polot, kunszt i jakość, z którą nie mógłby się równać żaden wykonawca wspomnianego "święta polskiej muzyki". 

Nie jest to ten sam zespół, który czarował specyficzną magią i atmosferą nieprzewidywalności za czasów Ritchiego Blackmore'a i Jona Lorda. Tamten duet tworzył MAGIĘ Purpury. Jej już nie ma, bo tacy muzycy rodzą się raz na 1000 lat,a ich spotkanie jest jak zderzenie absolutów. Nadal jednak pozostaje coś wyjątkowego, ulotnego. Ot, choćby w szczegółach, kiedy Don Airey gra swoje solo przed Perfect Strangers i wplata charaktersytyczne dla danego kraju motywy (u nas Chopin i doskonale podchwycona przez publikę Szła dzieweczka do laseczka). Albo gdy pojawia się uotnie piękna, gitarowa introdukcja do Uncommon Man. Takich rzeczy już się nie robi. Kolejne pokolenia mają już inną wrażliwość, a ludożerkę karmii się męskimi graniami. Na tym tle Deep Purple zawsze byli wyjątkowi. Szkoda, że to się kończy. Następców brak.



P.S. Jako support wystąpił kanadyjski Monster Truck. Przyjemny stoner pod nóżkę, dość ciepło przyjęty przez publiczność. Taki z kategorii do sprawdzenia.