czwartek, 1 listopada 2018

Per Gessle's Roxette 21.10.2018, Stodoła, Warszawa [relacja]

Koncert, którego nikt nie chciał - można by powiedzieć patrząc na frekwencję na warszawskim koncercie Pera Gessle, jednego z najbardziej utytułowanych twórców piosenek pop lat 80. i 90. XX wieku oraz połówki popularnego w tamtych czasach duetu Roxette. Jeśli takie portfolio wystarcza na zapełnienie naciąganej połowy Stodoły, to zaiste smutne nastały czasy. Czynników mogło być kilka - przede wszystkim TO NIE ROXETTE, więc 95% niedzielnych fanów, którzy w 2011 i 2015 zapełnili warszawski Torwar (a w 2012 w mniejszym stopniu gdańską Ergo Arenę) odpadło. No i termin - ubóstwiane przez wszystkich Riverside akurat tego dnia wyznaczyło w Warszawie finał polskiej części trasy promującej album Wasteland. Z Nocnym Kochankiem i Riverside nie wygrasz- gdy oni grają w mieście, każdy mniejszy koncert skazany jest na braki frekwencyjne. No po prostu tak jest, że ludzie kochają heheszki Sokołowskiego i smuty Dudy i nic nie zdziałasz, szczególnie jeśli jesteś już lekko przebrzmiałą (przynajmniej medialnie) gwiazdą lat 90. XX wieku i do tego nie masz przy sobie TEJ wokalistki.

Oczywiście trochę przesadzam -  Per Gessle to nie jest gość, który przyciągnie na swój koncert rockową publiczność. I tu można napisać: a szkoda. Bo solowe koncerty Pera (poprzedni mieliśmy okazję podziwiać w tym samym miejscu 9 lat wcześniej) to wulkan energii i rockowego sznytu (poprzedzielany oczywiście słynnymi balladami). W niedzielę na dobry początek poleciało The Look. I od razu muzycy narzucili klimat wieczoru. Na tej trasie Perowi towarzyszy powiększony skład. Więc w sumie (miejscami, bo wiadomo że Per gitarę trzyma bardziej dla efektu niż konkretnej gry) 3 gitary oraz bardziej hammondowe niż syntezatorowe aranżacje utworów powodują, iż rockowe serce od razu mocniej bije. Z resztą - toż to klasyk i po prostu świetna piosenka! I takich świetnych piosenek pojawiło się tego wieczoru równo 20. Zgodnie z nazwą trasy - głównie z repertuaru Roxette, ale na szczęście Per sięgnął po dwie perełki ze swoich solowych krążków. Urocze I Have a Party in My Head (I Hope It Never Ends) i niesamowite "Doesn't Make Sense" nie stoją daleko od swoich roxettowych braci. Szkoda tylko "Do you wanna be my baby", które było jednym z najbardziej energetycznych punktów poprzedniej solowej trasy Pera (co na szczęście uwieczniono na albumie "Gessle over Europe").

Trasa Per Gessle's Roxette zbiegła się z premierą nowego krążka Szweda, stąd w setliście koncertu jeszcze jedna piosenka "solowa" - Small Town Talk. Co ciekawe, w dużej mierze zaśpiewana przez gitarzystę Christoffera Lundqvista. Okazało się, że "profesor" (jak nazywa go Per) dysponuje całkiem ciekawym, melodyjnym głosem. A poza tym jest bardzo uniwersalnym, a jednocześnie charyzmatycznym gitarzystą. Udowodnił to między innymi w końcówce jak zwykle czarującego Doesn't make sense - bardzo intensywne uderzanie w struny spowodowało, że na instrumencie pojawiła się krew z rozciętego palca Oczywiściej, jak na profesjonalistę przystało Christoffer grać nie przestał.. Zespół Pera to w ogóle zgrana paczka - na scenie czują się bardzo swobodnie, mimo że obecna trasa to zespół aż 8-mio osobowy i momentami jest trochę tłoczno - w porównaniu z poprzednimi doszła skrzypaczka i gitarzysta (to pokłosie amerykańskiego rodowodu nowej płyty, którą nagrywano w Nashville, a więc bez słuchania można wyobrazić sobie, że brzmi trochę...amerykańsko). Aranże stały się przez to bogatsze, a skrzypce w muzyce Roxette to może niekonieczny, ale bardzo sympatyczny dodatek. Jeśli chodzi o aranże to mam tylko jedno zastrzeżenia - kompletnie zmieniono (także harmonicznie) dwa klasyki, Spending my time i Fading like a flower. Niby kombinowanie jest fajne, ale...uleciała gdzieś lekkość i przepiękna melodyka tych kawałków. Całość uratowała urocza i czarująca anielskim głosem Helena Josefsson. Na trasie w 2009 i w Roxette zajmowała się raczej chórkami (zbierając jednak ogromne owacje), teraz niejako weszła w skórę Marie Fredriksson po prostu ją zastępując (co oczywiście - z tego co wiem - spowodowało wśród fanów (oczywiście w Internecie) wiele negatywnych komentarzy, że jak to, skandal, że Marie jest nie do podrobienia i tak dalej. Owszem, ale ktoś musiał te piosenki zaśpiewać. Naprawdę cieszy, że Per nie pozwolił im odejść w zapomnienie (nie oszukujmy się, moda na Roxette umarła śmiercią naturalną jakieś 20 lat temu) i postanowił ruszyć w trasę pod tym szyldem. Helena nie dysponuje głosem aż tak mocnym jak Marie, ale moim zdaniem poradziła sobie z zadaniem znakomicie, a jej sceniczna prezencja jest po prostu niesamowita - miks dziewczęcego uroku, humoru i dużo, dużo uśmiechu.

I tak sobie ten koncert płynął - 110 minut super pozytywnego power popu wprost z lat 80 i 90. przekładanego balladami, które każdy zna z radia. Wszystko podlane naprawdę sporą energią i charyzmą sceniczną, a także zabawnymi "gadkami" pomiędzy utworami (tu prym wiedli Per i basista Magnus Borjeson, co chwilę przekomarzając się). Nie zapomnijmy też o stojącym/siedzącym nieco z tylu klawiszowcu Clarence Ofwermanie - to producent współpracujący z Perem od lat 80., jak stwierdził żartując lider, "odpowiedzialny za wszystkie hity i wtopy zespołu". Super pozytywny wieczór, podczas którego można było bezkarnie pokrzyczeć jedne z najbardziej melodyjnych refrenów w historii popu. Szkoda, że tylko, że publiczność nie zapełniła Stodoły, ale niech żałują ci, co nie byli.