W piątek całkiem przypadkowo trafiłem na koncert Apostolis Anthimos
Trio w Służewskim Domu
Kultury. Nazwa miejsca może mylić, bo okazuje
się, że to bardzo nowoczesne i cieszące oko miejsce; zupełne
przeciwieństwo "domów kultury" jakie ma w pamięci moje pokolenie.
Koncert okazał się intensywny, muzycznie bardzo ciekawy (w takim
składzie fusion nie może być NIEciekawe: oprócz lidera na scenie pojawili się Krzysztof Dziedzic na perkusji i Robert Szewczuga na basie), ale też nieprzyzwoicie
krótki - ledwie godzina z małym hakiem i zero bisów! Co prawda bilet
kosztował 20 zł (!) i upoważnia dodatkowo do wstępu na jeden z koncertów
jazzowych organizowanych w studiu S1, czyli "wskaźnik zwrot inwestycji"
korzystny, ale... taki jakiś niesmak pozostaje. No bo czy brak bisów to
kaprys artysty, bo - jako publiczność - nie zasłużyliśmy (a było nas
dość sporo i reakcje na muzykę przejawialiśmy w moim mniemaniu prawidłowe), czy tak było w
planie, bo za dwie dychy należy się godzina i finito? Muzyki tego typu
ciężko słuchać w dużych ilościach, ale te chociaż piętnaście minut
nikomu by nie zaszkodziło.
Lekko zniesmaczony (bom nie przywykł do
takich sytuacji) wyszedłem do szatni, gdzie zgodnie z zapowiedzią
prowadzącego można było nabyć płyty. Wyboru zbyt dużego nie było, ale
trafiło się także coś SBB. I to w bardzo korzystnej cenie. "Główny" artysta stanął przy stoliku z markerem, więc od razu
pomyślałem o tym, czego robić za bardzo nie lubię, czyli o zdobyciu
podpisu i fotce. Nie lubię, bo zazwyczaj trzeba stać w kolejce, tłuszcza
napiera, każdy oczywiście czegoś od podpisującego chce, dzieli się
jakimiś nic nie wnoszącymi przemyśleniami, a miejsce i czas zabiera;
niektórzy przynoszą po 10 płyt, w tym 5 winylowych, każą to wszystko
podpisywać (dla syna, dla córki, dla wujka co w szpitalu), w efekcie
powstaje taki taśmociąg,a z moją niechęcią do tłumów ściśle
skondensowanych typu kolejki po prostu mi się odechciewa. Szczególnie,
że ja to bym wolał z artystą na spokojnie porozmawiać o konkretach, a nie o tym, że słucham go od 1939.
Tym
niemniej warunki tym razem były dość korzystne i bez niedogodności można
było uścisnąć dłoń ulubionemu Grekowi. A w samochodzie pierwsza płyta do odtwarzacza i....
Jezu, ależ to dobre....my naprawdę mieliśmy zespół na poziomie światowym, a wręcz ten poziom prześcigający. Kto tak grał w 1980 roku? Koncert odbył się warszawskiej Sali Kongresowej, więc "siedzący", a przez znaczną część groovi aż chce się skakać. Jak zgromadzeni mogli wysiedzieć w tych czerwonych fotelach?
Zaczyna się Borelem Ravela z taśmy, płynnie przechodzącym w grane już przez zespół Moja ziemio wyśniona. Formą nie różniącą się zbytnio od wersji nagranej na LP Memento z banalnym tryptykiem, ale znacznie zyskujące na dynamice, także dzięki publiczności krzyczącej "Józek, Józek!" tuż przed wejściem partii wokalnej. Zaraz potem dostajemy jednak już w dużej mierze Hung Under, przygotowane podobno na kolejny krążek zespołu, który jak wiemy jednak się nie ukazał (zamiast tego kompozycja trafiła na solowy album Skrzeka, Józefina) W pierwszej części rozmarzone, nieco floydowskie granie, potem zespół łapie wiatr i wchodzi w przyjemny, bardzo taneczny groove. Przenikające się nawzajem partie gitar i klawiszy, zmiany rytmu, zabawa dynamiką - od tego miejsca na płycie zaczynają się właśnie takie zabiegi, trwające do końca pierwszej płyty. Nie ma tu miejsca na konkretne, znane utwory. Zamiast tego dostajemy kolejne części improwizacji podpisane Movements I-IV oraz Spectrum. Wszystkim źle nastawionym do tego terminu od razu wyjaśniam, że jest to improwizacja na najwyższym poziomie (wyżej jest tylko Phish:) - muzycy wyczuwają się doskonale, łapią i przetrzymują ciekawe tematy, wokół których osnuwają swoje muzyczne opowieści. Rock progresywny miesza się tu z jazz-rockiem i bluesem. A nam uśmiech nie schodzi z twarzy - co za granie!
Drugą płytę rozpoczyna spory wyjątek z suity Going Away, miedzy innymi kultowe w niektórych kręgach Freedom with us, za ktorym osobiście nie przepadam, bo trochę to rozwlekłe...ale zaraz potem wchodzi 3rd reanimation i znów łapiemy ten charakterystyczny dla SBB groove. Z kolei Żywiec (Mountain Melody) to już solowy popis skrzekowego moogowania i dowód na to, że Józek należy do ściślej czołówki specjalistów od tego instrumentu. A po suicie wracają do improwizacji - Away, Away i Heavy Equipment to kolejna dawka odlotów. Kolejne 25 minut szukania, burzenia i budowania. Na koniec części zasadniczej dostajemy jeszcze wyjątek z Wizji, a jako bonus fragment z próby dźwięku, która może wiele nie wnosi, ale pokazuje, że zespół miał naprawdę dobry dzień.
SBB w składzie ze Sławkiem Piwowarem nie grali może długo, ledwie kilka miesięcy, ale ten album udowadnia jak duży potencjał tkwił w tym kwartecie. Zmianie uległo brzmienie zespołu, dwie gitary wzięły na siebie ciężar prowadzenia improwizacji, wchodzenia w dialogi, klawisze Skrzeka są tu na drugim planie, zresztą lider częściej niż pod koniec lat 70. sięga po gitarę basową. To akurat dla mnie, jako miłośnika Skrzeka - klawiszowca, niezbyt radosne rozwiązanie, ale muszę przyznać, że akurat w tym wypadku owo przemeblowanie brzmienia aż tak nie razi. Całość zagrana jest z wielką finezją, zupełnie nie słychać że to już nowa dekada puka do drzwi. Wielka szkoda, że w listopadzie (koncert jest z kwietnia) było już po wszystkim, a drogi muzyków rozeszły się na wiele lat. A tak naprawdę już chyba na zawsze, bo SBB nigdy nie powróciło do poziomu reprezentowanego na tej płycie. Czy zeszłoroczny powrót Piotrowskiego to zmieni? Czekamy na premierowy materiał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz