wtorek, 27 września 2016

Phish - najlepszy zespół jakiego w życiu nie słyszałeś - część 4.

PHISH 2.0

Ogłoszona w październiku 2000 roku przerwa w działalności nie trwała długo. Już w sierpniu 2002 r. zapowiedziano nową płytę zespołu, a w konsekwencji również powrót na scenę. Ten nastąpił w noc sylwestrową. Czterokoncertowa celebracja nowego roku wypadła dość pozytywnie, choć czuć było, oczywiście, fakt ponad dwuletniej rozłąki. Tym niemniej Phish się nie zmienił, co niestety miało swoje opłakane skutki kilkanaście miesięcy później. Tymczasem jednak fani mieli powody do radości. Zarówno wiosenna jak i letnia trasa 2003 roku to jedne z najlepszych miesięcy w historii Phisha. Okres 2003-2004, określany jako "Phish 2.0" a także "Oxy years" (odniesienie do problemu Treya, z różnymi substancjami...) to czas naprawdę szalonych, niesamowitych muzycznych poszukiwań. Zespół po powrocie z pierwszej w historii swej działalności przerwy zdecydowanie stracił na perfekcjoniźmie, czego szczególne braki słychać było w "częściach skomponowanych" poszczególnych utworów. Natomiast w improwizacjach muzycy często i chętnie zapędzali się w tereny od dawna niepenetrowane. Mroczne, aczkolwiek dynamiką sięgające pierwszej połowy lat 90., muzyczne podróże kulminację osiągnęły na kolejnym festiwalu zorganizowanym przez zespół - IT, który odbył się w dniach 2 i 3 sierpnia, po raz trzeci na terenie byłego lotniska wojskowego w Limestone w stanie Maine. Tak jak na festiwalach w latach 90., Phish był jedynym zespołem występującym na scenie. Dwa dni, 7 setów muzyki, w tym zagrany w środku nocy "Tower jam" (całkowicie improwizowana godzina muzyki zagrana przez muzyków na szczycie wieży kontrolnej) zadowolić musiało każdego malkontenta.  Festiwal IT kończył jednak koncertowe lato dla zespołu. Na ten rok nie zaplanowano jesiennej trasy, więc następna okazja do usłyszenia kwartetu na żywo nastąpiła dopiero przy okazji czterokoncertowej celebracji dwudziestolecia istnienia zespołu na przełomie listopada i grudnia. Tym razem jednak występy wypadły dość przeciętnie, jakby zespół zgubił gdzieś energię, którą emanował podczas letniej trasy koncertowej. Niespodzianką było dołączenie Jeffa Holdswortha, który zagrał z zespołem kilka utworów ze "swojej ery" na koncercie 1 grudnia. Także tradycyjny "new year's eve run" nie przyniósł koncertów, które przypominałyby tę phishową magię, tak wyraźną jeszcze kilka miesięcy temu. Aczkolwiek nie można powiedzieć, że były to koncerty złe - na te przyjdzie czas dopiero za kilka miesięcy....Warto odnotować pojawianie się jako gości specjalnych George'a Clintona i zespołu Parliament/Funkadelic na koncercie 30 grudnia - muzycy zagrali wspólnie medley, na który złożyło się kilka fragmentów utworów Funkadelic.

Mimo wszystko Phish miał za sobą bardzo udany rok, a fani i zespół z optymizmem patrzyli w przyszłość. Muzycy rozpoczęli pracę nad kolejną płytą studyjną, a z późniejszych wywiadów wynikało, że planowali nie tylko trasę letnią, ale i jesienną z pierwszym od 1998 "muzycznym kostiumem" w Halloween. Jednak w połowie kwietnia zupełnie niepotrzebnie zagrali trzy koncerty w Las Vegas. Okazało się, że te kilka miesięcy wystarczyło, by zespół, a szczególnie Trey wyraźnie wypadł z formy. Nie jest tajemnicą, że wszelakie nałogi gitarzysty były w tamtym okresie na fali dość wznoszącej (co widać na nagraniach video z tego roku - facet wygląda naprawdę słabo). Phish został za te koncerty dość mocno skrytykowany (oczywiście w środowisku zagorzałych fanów), przesłuchał je również sam lider...i podjął decyzję o zakończeniu działalności swojego muzycznego dziecka. Oficjalne oświadczenie wystosowano 25 maja. Decyzja nie była jednogłośna (oponował Mike), lecz niestety z faktami nie można było dyskutować. Wobec czego (bardzo skromna) letnia trasa miała być tą ostatnią, a zapowiedziany na 14 i 15 sierpnia festiwal w Coventry ostatnim w ogóle koncertem Phisha.

Pełnta treść otwartego listu Anastasio:

AN ANNOUNCEMENT FROM TREY

Last Friday night, I got together with Mike, Page and Fish to talk openly about the strong feelings I've been having that Phish has run its course and that we should end it now while it's still on a high note. Once we started talking, it quickly became apparent that the other guys' feelings, while not all the same as mine, were similar in many ways -- most importantly, that we all love and respect Phish and the Phish audience far too much to stand by and allow it to drag on beyond the point of vibrancy and health. We don't want to become caricatures of ourselves, or worse yet, a nostalgia act. By the end of the meeting, we realized that after almost twenty-one years together we were faced with the opportunity to graciously step away in unison, as a group, united in our friendship and our feelings of gratitude.

So Coventry will be the final Phish show. We are proud and thrilled that it will be in our home state of Vermont. We're also excited for the June and August shows, our last tour together. For the sake of clarity, I should say that this is not like the hiatus, which was our last attempt to revitalize ourselves. We're done. It's been an amazing and incredible journey. We thank you all for the love and support that you've shown us.

-- Trey Anastasio  


Letnia trasa obfitowała, wbrew pozorom, w koncerty nadzwyczaj udane, tak jakby zespół parę razy próbował przekonać sam siebie, że kończenie tego wszystkiego nie ma sensu. Jednak w końcu nadeszła połowa sierpnia, a wraz z nią zapowiadany jako ostatni festiwal. Nazwa Coventry do dziś wywołuje w fanach zespołu odrazę i smutek, bo choć wszystko skończyło się dobrze, to jednak wtedy napięcie i skumulowanie negatywnej energii sięgało zenitu. Począwszy od długotrwałych opadów deszczu, które zamieniły pole festiwalu w morze błota, poprzez wielokilometrowe korki i oficjalny komunikat sugerujący tym, którzy jeszcze nie dotarli, że jednak lepiej zawrócić, aż do samej muzyki....wszystko zamieniło te dwa dni koszmar. Zespół, a szczególnie Trey, nie udźwignął emocjonalnego ciężaru tego występu. Będący wyraźnie pod wpływem nieokreślonych substancji lider kilkukrotnie po prostu w sposób karygodny zmasakrował fragmenty utworów (szczególnie oberwało się Glide). Z drugiej strony kilkukrotnie jamy, zapewne dzięki wspomaganiu przez narkotyki, pokazały, że odchodzi zespół w swojej kategorii po prostu niedościgniony. Najsłynniejszą sceną-symbolem festiwalu Coventry pozostało wykonanie Wading in the velvet sea, w którym Page po prostu nie jest w stanie wyśpiewać tekstu. Wzruszenie ściska mu gardło, Trey próbuje podjąć porzuconą zwrotkę, lecz także słychać jak wiele go to kosztuje. Coś smutnego, ale i pięknego zarazem. Pokazującego, jak ważny był zespół dla tych ludzi i jak wiele kosztuje ich to pożegnanie. Bo to jakby po 20 latach żegnać na zawsze rodzinę...




Gdy tylko wybrzmiały ostatnie nuty zagranego na bis The Curtain With, muzycy zeszli ze sceny i rozjechali się w sobie tylko znanych kierunkach.

     Top 2003-2004
1. Na pewno warto posłuchać nagrań z wiosennej i letniej trasy 2003. Począwszy od Sylwestra 2002 każdy koncert Phish jest profesjonalnie nagrywany i udostępniany do (odpłatnego) ściągnięcia na stronie livephish.com
Z tego okresu wyróżniają się m.in 28 lutego 2003 - z jednym z najciekawszych Tweezerów w historii (ale nie tylko)
2. 2004 nie ma zbyt wiele do zaoferowania, ponieważ letnia trasa koncertowa obejmowała tylko 14 dat, ale na pewno warto zwrócić uwagę na 19 i 20 czerwca w SPAC - gdyby zespół grał na takim poziomie w kwietniu w Las Vegas....
3.Kilka fragmentów z Converty zapiera dech w piersiach, m.in jam w Split Open and Melt (choć część piosenkowa zagrana jest nieprecyzyjnie). Całość ma jednak wydźwięk mocno depresyjny.

 Na swoim

Nie było to łatwe rozstanie, chociaż muzycy zaczęli spotykać sie na scenach w różnych konfiguracjach dość szybko, głównie za sprawą projektów takich jak Phil Lesh & Friends. Rozwinęły się także ich solowe kariery. Najdłużej od Treya (który obarczany był winą za rozpad zespołu) stronił Page - nie rozmawiali podobno przez ponad rok. Mimo wzmożonych wysiłków działając solowo ani Trey ani Mike (najaktywniejsi z całej czwórki) nie byli w stanie nawet zbliżyć się do sukcesów osiąganych w macierzystej formacji. Nie doszłoby jednak do powrotu Phisha, gdyby nie pewien... policjant, który nad ranem 15 grudnia 2006 zatrzymał samochód Treya do kontroli drogowej. Gitarzysta okazał się być pod wpływem alkoholu, dodatkowo przyznał się do posiadania heroiny oraz leków, na które należy posiadać receptę (m.in Xanax). Sąd był dla Anastasio litościwy - zamiast więzienia zaproponowano mu udział w czternastomiesięcznym programie antyuzależnieniowym hrabstwa Saratoga w stanie Nowy Jork. Po jego zakończeniu publicznie podziękował funkcjonariuszowi, który go zatrzymał. Od tego momentu stan Treya zaczął się widocznie poprawiać, a jego "uleczenie" spowodowało, że powrót zespołu stał się w końcu możliwy...
Pierwszy wspólny występ całej czwórki miał miejsce na...weselu byłego tour managera zespołu, Brada Sandera, we wrześniu 2008.


1 października na stronie phish.com ukazał się krótki filmik z artystycznym rysunkiem charakterystycznych paneli Hampton Coliseum oraz podpisem: Phish.Hampton.March 6-7-8. 2009. Wrócili!

Phish 3.0

Bilety na wspomniane 3 koncerty zostały oczywiście wyprzedane na pniu. Phish zagrał 85 utworów w ciągu 10 godzin, oczywiście nie powtarzając żadnego...do dziś wielkie wrażenie robi sam początek pierwszego koncertu i ten niesamowity wybuch radości kilkunastu tysięcy fanów w reakcji na pierwsze dźwięki Fluffhead.
Z perspektywy czasu lata 2009-2011 jawią się  jako pewien rodzaj katharsis i ponownego odkrywania i definiowania siebie na nowo. To nie był powrót po "zawieszeniu działalności". To był powrót do żywych po kilku latach spoczynku w trumnie, podczas których wiele rzeczy uległo zmianie. Zarówno tak zwana "scena", jak i muzycy. To był okres, gdy "Phish uczył się na nowo bycia Phishem" i teraz, w 2016 możemy nazwać ten okres swoistą rozbiegówką. Owszem, zdarzały się momenty bardzo ciekawe (choćby Waves zagrane 26 maja 2011 podczas...próby dźwięku, czy  Rock and roll Velvet Underground z 26 czerwca 2010), generalnie zespół pozostawał w szeroko pojętej strefie komfortu. Frustrowało to najzagorzalszych fanów (a innych Phish nie ma...), ale wydaje się, że było strategią przemyślaną i co najmniej potrzebną. Żeby zdrowo funkcjonować i nie powtórzyć błędów lat 2003-2004, zespół musiał zdefiniować się na nowo. Więcej było jednak powodów do zadowolenia. Wróciły letnie (choć ilościowo skromniejsze) trasy, wróciły festiwale (w 2009 zespół po raz pierwszy połączył festiwal ze świętem Halloween, grając w całości Exile on Main Street Stonesów), wróciły wspólne celebracje Sylwestra. Powoli też zespół przechodził na kolejny poziom - prezentując chociażby godzinny, improwizowany jam na festiwalu Superball IX w 2011. 
Odważniejsze granie zaczęło przebijać się coraz częściej i częściej. Przełomowy wydaje się tu koncert z 31 sierpnia 2012, gdzie zespół niejako "zmusił" się do rozszerzonych improwizacji, konstruując setlistę w taki sposób, by pierwsze litery tytułów utworów tworzyły napis "Fuck your Face" (będący również tytułem ich piosenki ...). Tego wieczoru zagrano więc tylko 13 pozycji (plus bisy) zamiast tradycyjnych 21-22. Zresztą przez całe lato zespół grał coraz lepiej, a końcówka trasy była taką specyficzną, żartobliwą wisienką na torcie. W 2012 nie zorganizowano jesiennej trasy, toteż na potwierdzenie zwyżkującej formy ulubieńców fani musieli czekać aż do 28 grudnia. Było jednak warto, bo zespół w 2013 rok wbił się zdecydowanie i z wielką klasą, kończąc cykl koncertów noworocznych coverem Iron Mana Black Sabbath. Iron Man lives again!

I znów kilka miesięcy oczekiwania....pierwszy koncert 2013 roku zespół zagrał dopiero 3 lipca. W miarę rozkręcania się letniej trasy słychać było, że panowie są  w świetnej formie i może być to rok wyjątkowy (w końcu jubileuszowy...). I w końcu nastał koncert, który - podobnie jak ten z 31.08.2012 - uznawany jest za przełomowy w historii "odrodzonego" Phisha. 31 lipca w Lake Tahoe, w stanie Nevada objawił się Tahoe Tweezer. 36-cio minutowa, czasami sprawiająca wrażenie skomponowanej (tak jest dobra!), pełna inwencji i improwizacji wersja wywołała niemałe poruszenie w internetowej społeczności skupionej wokół zespołu. Kwartet wreszcie "przemógł" się i był w stanie zagrać naprawdę dobrą i długą wersję swojego klasyka. I choć trasa miała swoje gorsze momenty (3 koncerty w Chicago, z czego jeden przerwany przez nadchodzącą burzę - zespół zadośćuczynił fanom, grając następnego wieczoru 3 sety - a drugi zawierający wyjątkowo nieciekawą i długą Harpuę z występem lokalnej grupy kabaretowej), można było ją uznać za najlepszą od czasu reunion z 2009 roku. Fani nie spodziewali się jednak, że dwutygodniowa trasa jesienna, na którą zespół wyruszył w październiku, będzie znacznie ciekawsza. Phish zdecydowanie wrzucił swój piąty bieg i można było wreszcie powiedzieć, że ponownie znaleźli na siebie pomysł.

Co ciekawego działo się w obozie zespołu od 2013 roku?
W Halloween Phish zaskoczył wszystkich, grając jako "muzyczny kostium"...swój własny album z przyszłości. Otóż premierowo wykonano wtedy materiał, który w wersji studyjnej ukazał się dopiero w czerwcu 2014. Odważny i bezkompromisowy krok, który - mimo kontrowersji, bo nie wszyscy obecni tego dnia na koncercie byli gotowi na tak duża dawkę premierowej muzyki - okazał się ważną deklaracją Phisha na jubileuszowy rok. Jesteśmy w pełni sił i gramy swoje! Zespół powtórzył manewr z okazji kolejnego Halloween - w 2014 roku, cztery miesiące po premierze studyjnego Fuego, Phish przedstawił kolejną dawkę premierowej muzyki. Tym razem były to instrumentalne kompozycje połączone z jamami, oparte na kanwie odgłosów z płyty Chilling, Thrilling Sounds of the Haunted House, wydanej w 1964 roku przez wytwórnię Disneya. Ot, taki żart wchodzących w szóstą dekadę życia muzyków. Zresztą nie jedyny - tradycyjnie koncerty Sylwestrowe zawierały jakiś gag. W 2014 roku było to rzekome zassanie ust Jona Fishmana przez odkurzacz i odwrócenie ciągu "from suck to blow", co spowodowało "nadmuchanie" biednego perkusisty do rozmiarów odpowiadającym wielkości słynnej świni z koncertów Pink Floyd...

Należy także wspomnieć o finale celebracji 30-to lecia zespołu. 31 grudnia 2013, podczas koncertu Sylwestrowego, Phish zaprezentował - poprzedzony okolicznościowym filmikiem - specjalny, zagrany na pace ciężarówki zaparkowanej na środku Madison Square Garden, set nawiązujący wprost do pierwszego koncertu zespołu. Pojawiły się nawet mikrofony przyczepiony do kijów golfowych - tak zespół radził sobie w 1983 z brakiem statywów.

Rok 2014, po którym fani obiecywali sobie bardzo wiele, upłynął pod znakiem "ripcord" - czyli ucinania przez Treya dobrze zapowiadających się improwizacji....i choć oczywiście zdarzały się momenty fenomenalne (13.07, Randall's Island w stanie Nowy Jork), to jednak w pamięci fanów ów rok zostanie zapamiętany jako rok niespełnionych nadziei. Za to 2015...
W styczniu gruchnęła wiadomość o zaproszeniu, jakie Trey dostał od muzyków Grateful Dead. Szykowano nie byle jakie wydarzenie, bo celebrację 50-cio lecia zespołu i zarazem pożegnanie (stąd nazwa Fare Three Well) najsłynniejszego składu (Bob Weir, Phil Lesh, Bill Kreutzmann i Mickey Hart, minus oczywiście Jerry Garcia). Trey dołączył do składu, co wzbudziło kontrowersje w światku "Deadheads", dla których Phish często bywa zespołem drugiej kategorii...Jednak gitarzysta, po kilku miesiącach analizowania i uczenia się stylu Garcii (oraz prawie stu utworów) wybrnął z zadania niemalże celująco. Co więcej, zyskała na tym - przesunięta o kilka tygodni - letnia trasa jego macierzystego zespołu. Obwołana dość szybko "najlepszą trasą tej reinkarnacji Phisha" przyniosła szereg znakomitych koncertów, których kulminacją był dziesiąty festiwal zespołu, nazwany Magnaball. I choć kończąca lato, tradycyjna już trzydniowa gościna w Colorado, nie utrzymała (muzycznie) poziomu, jakim cechowała się trasa, to jednak fani mogli być w pełni zadowoleni. A trzydziestominutowy bis, którego poszczególne tytuły układały się napis THANK YOU, potwierdzał jak wyjątkowy stosunek ma do fanów zespół. Przy United we Stand łzy wzruszenia niejednemu zakręciły się w oczach....

I tak dochodzimy do końca tej opowieści. Nie jest to jednak absolutnie koniec historii Phisha. Wydaje się, że panowie są w pełni sił twórczych, a przede wszystkim czerpią niesamowitą radość i energię ze wspólnego grania, co podkreślają w niemalże każdym wywiadzie.  I choć letnia trasa 2016 roku nie została zbyt ciepło przyjęta przez fanów (zespół bardzo ograniczył improwizacje, czasami wydawał się wręcz niezdolny do rozwinięcia skrzydeł, co stanowiło niemiłą niespodziankę w stosunku do poprzedniego lata), czuć, że kwartet jeszcze nieraz nas zaskoczy. Bo przecież znane są przypadki, kiedy trasy przeciętne (1996 rok) zwiastowały duże, bardzo pozytywne zmiany (1997 rok). Tym bardziej, że kończące lato koncerty w Commerce City w Colorado okazały się nadspodziewanie udane i przywróciły wiarę nawet wątpiącym. Przed nami premiera nowej płyty, dwutygodniowa trasa jesienna, koncerty noworoczne i druga już wyprawa zespołu do Meksyku w styczniu 2017 roku. To naprawdę dobry moment, żeby zostać Phisheadem! Tym bardziej, że znów pojawiały się plotki o możliwej trasie po Europie...niemożliwe? Nie z Phishem!

Top 2009-2016
Tak jak wspomniałem powyżej, lata 2009-2011 można uznać za swego rodzaju rozgrzewkę, tudzież powolny powrót z krainy umarłych. Naprawdę warto skupić się na koncertach późniejszych, m.in 31.08.2012 (FUCK YOUR FACE), 31.07.2013 (Tahoe Tweezer), całej jesiennej trasie 2013, 13.06.2014 oraz przede wszystkim 2015 roku. 

Wszystkie koncerty Phisha, jakie tylko ludzkość zdołała zarchiwizować, dostępne są w formie "stream" na stronie phishtracks.com. Właściciele tabletów i smartfonów mogą pobrać darmową aplikację PhishOD, która pozwala na nielimitowany, darmowy odsłuch. Większość materiału to bootlegi nagrywane przez fanów, ale w zbiorze znajduje się kilkadziesiąt legalnych wersji "soundboard". Daje to wspaniałą możliwość do zapoznania się z twórczością i atmosferą koncertów zespołu. Nagrania wszystkich koncertów od 2002 roku oraz wcześniejsze archiwalia w jakości "soundboard" dostępne są odpłatnie na stronie livephish.com.

poniedziałek, 5 września 2016

4. festiwal Kielce Rockują - Nick Simper & Nasty Habits/Focus - Kielce, Kieleckie Centrum Kultury. 4.09.2016

Wspaniała inicjatywa, trochę szkoda, że słabo nagłośniona medialnie. Bo żebym o koncercie Focus i pierwszego basisty Deep Purple, Nicka Simpera, dowiadywał się kilka dni przed wydarzeniem od znajomego? A przecież niemal codziennie śledzę zapowiedzi koncertowe w portalach muzycznych....no właśnie! Patrzę właśnie na największy portal "progresywny" w Polsce - cisza. Strony zajmujące się muzyką rockową - cisza. Żadnej notki, żadnej zapowiedzi. Jedynie lokalne kieleckie media należycie informowały o wydarzeniu. Takie czasy - "dziennikarze" nic od siebie nie dadzą, zero wysiłku - najwyżej kopiuj-wklej z notki przesłanej przez organizatora. A jak nie wyśle - to nic nie będzie.

Godny odnotowania jest fakt, że wstęp na koncerty (festiwal trwa 3 dni) jest darmowy. Ze słów konferansjera wynikało, że całość jest finansowana z budżetu miasta. Fajnie, nie? A popatrzcie na program:


Nurt, Wishbone Ash, Władysław Komendarek, Nick Simper, Focus - z publicznych pieniędzy? A gdzie disco polo? W dobie kolejnych "powitań" i "pożegnań" lata w rytmie wieśniackich porykiwań, taka inicjatywa jest godna nie tyle pochwały, ile gorących oklasków na stojąco.

Jak widać z tytułu wpisu, załapałem się na ostatni wieczór festiwalu, który z mojej perspektywy wydawał się najciekawszy (choć Wishbone Ash w wersji Martina Turnera zagrali podobno pięknie). Na początek półgodzinna obsuwa - zespół Nicka Simpera dojechał z dwugodzinnym opóźnieniem i do ostatniej chwili robili próbę. Czekającą przed wejściem do sali publiczność organizatorzy informowali o stanie rzeczy w miarę na bieżąco, co pozwoliło uniknąć częstej w takich sytuacjach nerwowości. Wreszcie drzwi stanęły otworem i zaczęło się polowanie na miejsca (nie były numerowane). Tych jednak starczyło dla wszystkich - niestety sala nie była wypełniona w 100%. Być może skutek słabej reklamy, bo nie chcę wierzyć, że brakowało chętnych na taki wieczór - po prostu o nim nie wiedzieli.

Nicka Simpera i Nasty Habits widziałem już w 2009 roku w Płocku. Ówczesny polski fan-club Deep Purple zorganizował taką na wpół prywatną imprezę w tamtejszym Domu Technika. Pamiętam salę, która bardziej nadawała się na wesele niż na rockowy koncert, okrągłe stoły i zupełny brak oświetlenia. Repertuar tamtego koncertu oparty był wyłącznie na materiale z pierwszych trzech albumów Deep Purple (i jednym coverze Doorsów), tym razem artyści, oprócz purpurowej i...doorsowej klasyki. zaserwowali nam trzy autorskie kompozycje. Oczywiście coś za coś - z repertuaru wyleciało m.in Kentucky Woman, które w Płocku zabrzmiało znakomicie. I właściwie wspomnienia tamtego koncertu należałoby zachować i ich nie psuć - no ale któż mógł wiedzieć co nastąpi?
zdj: echodnia.eu


Do gry Nicka nie można mieć zarzutu - to nadal te stylowe, urocze linie basowe z drugiej połowy lat 60. Te same, za które został usunięty z Deep Purple, kiedy to Blackmore stwierdził, że jego gra jest zbyt staroświecka na nowe potrzeby zespołu. Sam artysta uśmiechnięty i zadowolony, mimo siedemdziesiątki na karku scena nie jest dla niego terenem walki o przetrwanie, a raczej dobrej zabawy. Wokalistę Christiana Schmida zastąpił, występujący m.in na kilkunastu koncertach Jona Lorda, węgier Attila Scholtz. To tak zwana dobra zmiana, bo choć Christian był lepszym showmanem, to Attila dysponuje naprawdę mocnym, ciekawym wokalem, który fajnie wpasował się w stylistykę utworów z pierwszego okresu działalności Deep Purple. 

Przykro mi to pisać, ale reszta zespołu to dramat. Gitarzysta grający utwory z lat 60. "na metalowo", z chamskim przesterem i brakiem wyczucia, klawiszowiec popełniający elementarne błędy...i przecież tego Korga można było podłączyć do stojącego obok Leslie, przygotowanego dla Thijsa van Leera, a nie puszczać w linię....ale nie, nie będę się wyżywał. Bo nie o to chodzi. A przecież to ten sam skład, który występował w Płocku, z którego to koncertu mam miłe wspomnienia...a może pamięć już szwankuje? 

Podsumowując koncert Nicka Simpera, to było miłe spotkanie z żywą (dla niektórych) legendą, jednakże mocno popsute przez grający z nim skład. Oczywiście repertuar mocno te niedogodności wynagradzał - same cudowności z płyt MK 1. Wring that Neck, Mandrake Root, Emmaretta, Painter, Lalena, Bird has flown....wszystkie z delikatną, ale jakże orzeźwiającą dawką solówek
i improwizacji. A na sam koniec: "na na na na Hush!", który - jak można się domyślać - poderwał publiczność na nogi. Do plusów zaliczyć można także brzmienie basu Nicka, tak zwiewnie kojarzące się z latami 60. No gdyby nie ten zespół....


Krótka przerwa i na scenę dostojnym, aczkolwiek radosnym krokiem wmaszerowuje Thijs van Leer. Człowiek też już w słusznym wieku, a jeszcze bardziej słusznej postury, z bezkompromisowo zawieszoną na szyi saszetką turystyczną ,w koszulce swojego własnego zespołu, luźno zwisającej koszuli i okularach o bardzo grubych szkłach...siada za Hammondem, bierze do ręki flet poprzeczny 
i zaczyna grać. O, i tak rozpoczyna się magia. Za chwilę pojawiają się pozostali członkowie Focus, w tym jeden z najsłynniejszego składu - perkusista Pierre van der Linden - i dwóch "młodzieniaszków". Gdy w czasie House of King najpierw siada piec gitarowy,  a zaraz potem Hammond (który ponoć już podczas próby dźwięku stroił fochy, jak na model B3/C3 przystało), wydaje się,  że koncert jest stracony. Sam mega pozytywny Thijs wydaje się zniesmaczony (it's ridiculous - rzuca, a obsługa techniczna jakoś nie kwapi się do natychmiastowej pomocy). Jednak po chwili, także dzięki pozytywnej reakcji publiczności, wszystko wraca na swoje tory.
 
zdj: fanpage Kielce Rockują

Różnicę klasy pomiędzy muzykami z obu składów słychać po pierwszym takcie. Patrząc na gitarzystę Menno Gootjesa nie powiedzielibyście, że gra jazz, bo wygląda jakby urwał się z jakiejś punkowej ekipy, Londyn, circa 1977 rok.
A jednak on i basista Bobby Jacobs (pasierb lidera) dodają do zespołu naprawdę sporo jazzowego szaleństwa, które uwydatni się w pełni w partiach solowych, wypływających bezpośrednio z Harem Scarem. Także van der Linden będzie miał sporo do powiedzenia w swojej solówce. Oj, młodszy o dwa lata Ian Paice mógłby pozazdrościć tej energii i dynamiki!
Nad wszystkim króluje lider,  Thijs van Leer. Choć z upływem lat jego gra na flecie straciła odrobinę tego tullowego szaleństwa i stała się bardziej liryczna, to sceniczna charyzma i humor pozostają nietknięte. Dyrygowanie publicznością zza Hammonda, "głupie" miny, gesty i oczywiście charakterystyczne jodłowanie - to wszystko dostajemy w pakiecie. Nie wiem ile ten koncert trwa-jeden utwór stapia się z następnym, tworząc jedną, długą, w większości instrumentalną suitę. Muzyka unosi, a gdy zamykam oczy, czuję się jakby przeniesiony do lat 70. i jest mi nadzwyczaj błogo. Całe (23 minuty, to sprawdzałem) Eruption, magiczna Sylvia, fragmenty z mojego ulubionego LP Hamburger Concerto, brzmią nadzwyczaj bogato, świeżo, a jednocześnie zachowują posmak TAMTYCH lat. Z klasycznymi dźwiękami bardzo udanie mieszają się te nowsze, jak choćby All Hens on Deck z Focus X. A zagrane na koniec Hocus Pocus to oczywiście  euforia publiczności i owacje na stojąco. Gdy trakcie zaprezentowanego na bis medleya Focus III/Answers? Questions! Questions? Answers! Thijs mówi, że w Kielcach czują się jak w domu, że jest im tu po prostu dobrze, to jestem w stanie mu uwierzyć.
Po koncertach można było bez problemów i typowego "wyczekiwania" zrobić sobie zdjęcie z artystami i zdobyć autografy - ot, wszystko ładnie zorganizowane i przystosowane do potrzeb słuchaczy, których większość była niewiele młodsza od obu liderów.
Z tego miejsca chciałbym szczerze pogratulować organizatorom tak udanej imprezy i sprawnego jej ogarnięcia. Oby takie inicjatywy nie zanikały. Serce rośnie, gdy człowiek uświadamia sobie, że (jeszcze) nie wszystko w tym kraju diskiem z pola malowane. Chociaż przy wjeździe do Warszawy wita billboard
z zapowiedzią "tanecznego Narodowego".