sobota, 26 grudnia 2015

Flying Colors - Second Flight: Live At The Z7 (2015)

Muzyczna współpraca Neala Morse'a i Mike'a Portnoya trwa już dobre piętnaście lat. Zaczęło się od trzęsienia ziemi w postaci klasycznego już dziś SMPT:e Transatlantic, a potem worek się dosłownie rozpruł - kolejne solowe płyty Neala, Transatlantyki, tribute bandy...no i wreszcie kolejna supergrupa, Flying Colors.  Zadziwiające jest to, że poziom artystyczny wydawnictw sygnowanych nazwiskami obu panów właściwie nie spada (może występują lekkie wachnięcia, ale nie można mówić o trendzie). Neal to w ogóle odrębny przypadek, moim zdaniem jeden z najbardziej niedocenianych  artystów rockowych w historii. Ile ten człowiek napisał w życiu kapitalnych melodii! I robi to nadal, mimo że zaczynał ponad 20 lat temu. Jak się tak zastanowić, to wśród powszechnie czczonych artystów naprawdę pojedyncze przypadki zdołały utrzymać wenę tak długo na tak wysokim poziomie. I mówię tu o NAPRAWDĘ dobrych utworach, a nie jechaniu na nazwisku.

Regułą przy projektach obu panów stały się też koncertówki - co Neal wyda płytę, to ruszy w krótszą i dłuższą trasę i od razu nagrywa DVD. Przy obecnej technologii koszta minimalne, a jakiś grosz od fanów pewnie wpada. No i jest pamiątka. Czasami proceder ten wygląda trochę komicznie. Na przykład z Flying Colors właśnie: płyta studyjna - płyta koncertowa - płyta studyjna - płyta koncertowa. A przecież Grateful Dead czy Phishem to oni nie są, więc w efekcie odbiorca otrzymuje bardzo podobny produkt po raz drugi - na Second Flight: Live At The Z7 odegrano prawie w całości promowaną akurat drugą płytę zespołu. Ale nie ma co narzekać, bo właściwie zasiadłem do recenzji z zamiarem pochwalenia.

Flying Colors to właściwie taki projekcik szyty na miarę. Producent Bill Evans wymyślił sobie zespół, który połączy wirtuozerię z łatwo przyswajalnymi, pop-rockowymi melodiami i namówił szanownych wspomnianych, a także takie osobistości jak Steve Morse z Deep Purple, David LeRue z Dixie Dregs, a także szerzej nieznanego, ale bardzo cienionego "songwritera" Caseya McPhersona (poleconego przez Portnoya) do stworzenia takiej płyty. Swoją drogą co za piękny i typowo amerykański pomysł! U nas jak taki "producent muzyczny" coś wymyśli, to od razu musi iść to w kierunku stękających murzynek albo nieznośnej, przeprodukowanej nowoczesności. Ewentualnie jakiegoś upośledzonego "vintage", bo to teraz modne. Jednak tam te gusta mają bardziej rozległe....a Grzegorza Ciechowskiego mieliśmy jednego!

Udało się raz, udało się drugi - studyjne płyty wyszły projektowi ciekawe. Druga w historii zespołu koncertówka  przynosi już tylko autorską muzykę (na pierwszej panowie posiłkowali się coverami swoich macierzystych formacji oraz Hallelujah Cochena). Ale zespół ma co grać. Bo jeśli możesz zaserwować na samym początku koncertu tak melodyjne i energetyczne trio jak Bombs Away, Kayla i Shoulda Coulda Woulda, doprawiać PRZEPIĘKNYM Fury of my love, pobujać przebojowym A place in your world  i znokautować mistrzowskim refrenem Forever in a daze, to jesteś zwycięzcą i po cudze sięgać nie musisz. Im dalej w koncert, tym bardziej progresywnie i trochę mniej przebojowo - ale za to więcej tak zwanego "grania". Kulminacją albumu są dwa epiki: Cosmic Symphony i Infinite Fire, przedzielone mocno muse'owatym Mask Machine (kolejny mocny refren i kosmiczna harmonia po solówce gitarowej).

Bardzo podoba mi się na tym albumie (i w ogole we Flying Colors) gra Steve'a Morse'a. Odmienna od tego co serwuje w Deep Purple, jakby gra wyłącznie z krajanami (wszyscy w składzie to amerykanie) odblokowywała w nim dawno zagrzebane pokłady inwencji brzmieniowej i harmonicznej. Po prostu nie gra "morsowo", co czasami staje się nie do zniesienia w Purplach. Neal klawiszuje jak zwykle bogato, chociaż akurat w tym projekcie jest trochę wycofany (także dosłownie, na scenie). Mimo to miłośnicy typowo progowej, szerokiej gry na klawiszach będą na pewno zadowoleni.  Dla Mike'a to kolejny, obok Transatlantic, zespół, w którym musi trochę ograniczyć swoje metalowe ciągoty, narosłe się w ostatnim okresie jego bytności w Dream Theater (i zaraz po bolesnym z nim rozstaniu). I doskonały dowód na to, że facet jest bardzo uniwersalnym perkusistą. Wystarczy porównać jego grę do dużo bardziej "kartoflowatego" Mike'a Manginiego na ostatnich albumach Dreamów. Jak trzeba to przyłoży, jak trzeba to odpuści, oczywiście portnoyowych popisówek jest tu bez liku, ale ja po prostu uwielbiam styl tego gościa. W takiej muzyce jest bezbłędny. Zresztą wszystkie elementy są tu po prostu idealnie dopasowane. Mocny i precyzyjny bas LeRue czy krystalicznie czysty, ale i zadziorny wokal oraz gitara rytmiczna McPhersona - gdyby zmienić choć jeden element, to już by nie było to samo.

Głównym daniem wydawnictwa jest tu płyta DVD, której niestety nie posiadam, dlatego skupiłem się na warstwie dźwiękowej. Jednak z  tego co widziałem, jest to standardowo, zgodne z dzisiejszymi wymogami sfilmowany koncert, na którym najważniejsi są muzycy. Brak rozbudowanej scenografii (no dobra, brak jakiejkolwiek scenografii) i  niezbyt imponujące, klubowe oświetlenie sprawiają, że warstwa muzyczna jest tu najważniejsza. Dla wszystkich muzykujących możliwość obserwowania tak zacnych muzyków w akcji jest oczywiście bardzo wartościowa, ale tu już zatracam wszelaki obiektywizm, bo ów skład jest najzwyczajniej na świecie mistrzowski i sam mógłbym patrzeć na ich paluchy godzinami. I jeszcze słówko o brzmieniu: jest przepiękne. Ciepłe, głębokie, doskonale podkreślające pastelowość i czad tej muzyki.



wtorek, 22 grudnia 2015

Phish - najlepszy zespół jakiego w życiu nie słyszałeś - część 2.

Po dłuższej przerwie wracamy do analizy Phisha! Zatrzymaliśmy się na punkcie...


5. Niespodzianki - kwintesencja fenomenu tego zespołu i odpowiedź na pytanie "czemu jest tak "miodny?"". Zaczęło się od setlist, ich niepowtarzalności i zaskakiwaniu widzów co noc czymś innym. Niemal od początku stało się to znakiem firmowym Phisha. Nigdy nie było wiadomo co danego wieczoru zaprezentuje zespół, a w miarę dojrzewania kwartetu niespodzianek było coraz więcej. Swoistym znakiem firmowym stały się w latach 90. "muzyczne kostiumy", które zespół przywdziewał podczas koncertów odbywających się w ostatni dzień października, czyli Halloween. Zaczęło się w 1994 od zagrania całego Białego Albumu Beatlesów.  Potem była wyłoniona w głosowaniu fanów Quadrophenia The Who (łącznie z demolką instrumentów podczas bisu!) i Remain in light Talking Heads. W sumie w ramach koncertów "halloweenowych" Phish zagrał w całości 7 albumów innych wykonawców (z tym, że jeden z tych koncertów był inny niż wszystkie, o czym trochę później). Dwa ostatnie "kostiumy" (2013 i 2014 rok) to kolejny pomysły, na które mógł wpaść tylko TEN zespół. W 2013 nie było głosowania, zostały tylko przypuszczenia po czyją twórczość tym razem sięgnie kwartet. Typowano Genesis. Okazało się, że Phish scoveruje...samych siebie z przyszłości. A dokładniej nienagraną jeszcze płytę Fuego (pod roboczym tytułem Wingsuit). Tym samym premiera płyty nastąpiła jeszcze przed jej faktyczną rejestracją! Podobnego kalibru zaskoczenie przeżyli fani zgromadzeni 31 października 2014 w MGM Grand w Las Vegas. Zespół sięgnął bowiem po płytę wytwórni Disneya  z 1964 r, zawierającą efekty dźwiękowe i fragmenty narracji mające inspirować dzieci do samodzielnego tworzenia historyjek i opowieści. "Trochę starsze" dzieci z Vermont postanowiły zatem zabawić się po swojemu. Wokół 10  wybranych sampli z płyty Chilling, Thrilling Sounds of the Haunted House zbudowali przemyślane, organiczne jamujące kompozycje, nawiązujące klimatem do tytułów historyjek z wydawnictwa Disneya, nagrywając tak naprawdę drugą płytę w ciągu dwunastu miesięcy (większość tych kompozycji weszła do repertuaru trasy z 2015 roku). 

W listopadzie tego roku minęło 17 lat od największego "psikusa" jakiego dopuścił się Phish wobec swoich fanów. Jednocześnie jest to dla mnie przykład swego rodzaju geniuszu tego zespołu; czegoś, co nigdy, przez nikogo nie będzie powtórzone, z prostego powodu: braku wyobraźni i muzycznej odwagi.
2 listopada 1998, stan Utah. Dwa dni po wielkim koncercie halloweenowym w Las Vegas, na którym zespół zagrał w całości album Loaded Velvet Underground. Większość podróżujących za Phish fanów kieruje się bezpośrednio do Denver, gdzie kwartet ma grać 4 listopada. To Utah jest kompletnie nie po drodze. W efekcie sprzedaje się tylko ok 3200 biletów (w hali mieszczącej ok 10 tys widzów). Dla zespołu, który wyprzedaje kilkunastotysięczne areny jest to sytuacja niekomfortowa. Ale nie dla nich. Poinformowani o sytuacji z biletami decydują: zagramy to, na co czekali wszyscy.
Pierwszy set - standardowy (jeśli tak można powiedzieć o koncercie Phish). Drugi - jak zwykle bardziej improwizowany; jako piąty utwór pojawia się Harpua. W tamtym okresie wykonywana średnio raz w roku, mocno zappowska historia nastolatka Jimmiego,jego kota Postera Nutbaga oraz tytulowego buldoga, zawsze wiaże się z jakąś muzyczna ciekawostką, coverem wplatanym w środek narracji . Tym razem Jimmy łapie stopa z Las Vegas do Salt Lake City (no tak, stolica stanu Utah...). Zatrzymuje się ciężarówka, Jimmy wskakuje do szoferki, kierowca włącza radio....Znajome, wyryte na zawsze w korze mózgowej tykanie zegarów, dźwięki kasy, obłąkańcze krzyki...Breathe, breathe in the air/don't be afraid to care...Zebrani w E-center nie wierzą własnym uszom...czy to tylko jeden floydowski wtręt? Nie! Breathe płynnie przechodzi w On the run...kto tylko ma telefon komórkowy (przypominam, jest rok 1998 a nie 2015) dzwoni do przyjaciół, do znajomych - grają TO!
Legenda głosi, że przed próbą dźwięku zespół został poinformowany przez menagement o słabej sprzedaży biletów na koncert. Wtedy zdecydowali - gramy całe Dark Side of the Moon. Nie było tajemnicą, że album ten zawsze był typowany jako "halloweenowy kostium". Więc nagródźmy tych, którzy jednak się tu z nami pofatygowali....podobno zespół odsłuchał album raz przed próbą dźwięku i na niej przygotował się do występu. Potem jeszcze szybkie powtórzenie podczas przerwy w koncercie i ....ciężko w to uwierzyć, biorąc pod uwagę na przykład konieczność odtworzenia sampli i brzmień z płyty Floydów - musieli mieć to już wcześniej choćby pobieżnie ograne (przemawia za tym fakt, że wielu fanów oczekiwało, iż zespół prędzej czy później sięgnie po tę płytę). Tym niemniej wielki szacunek za inicjatywę i moment wykonania Dzieła. Większość komercyjnych artystów ogłasza takie inicjatywy z dużym wyprzedzeniem i robi z nich komercyjny produkt. Phish zrobił prezent dla garstki wytrwałych. Do dziś fani plują sobie w brodę: czemu ominąłem to cholerne Utah?

A przecież niespodzianek zespół popełnił w swojej historii wiele. Ot, choćby coroczne "gagi" podczas koncertów sylwestrowych. Ostatni wieczór 2013 roku, wypełnione po brzegi Madison Square Garden, podczas przerwy między pierwszym a drugim setem na telebimach areny rozpoczyna się film....Jon Fishman (bohater większości zabawnych scenek w historii Phish) znajduje na wysypisku ciężarówkę Taką samą, jaką Phish jeździli w latach 80. po Stanach. Na drzwiach logo JEMP. To nazwa wytwórni i akronim imion członków zespołu - Jon, Ernest, Mike, Page. Gdy remont dobiega końca, Jon siada za kółkiem i rusza w drogę. W pewnym monecie przysypia i nie zauważa nisko zawieszonego wiaduktu, który dosłownie urywa pół tylnej części ciężarówki i powoduje wypadnięcie na jezdnię części sprzętu muzycznego. Zadowolony Jon, nieświadomy wpadki, dociera do Madison Square Garden....w tym momencie filmik kończy się, a na płytę hali faktycznie wtacza się rzeczona ciężarówka z "urwaną" paką, na której ustawiony jest sprzęt zespołu w konfiguracji znanej z pierwszych lat działalności. Są nawet mikrofony przyklejone do do kijów hokejowych (nawiązanie do pierwszego koncertu Phish, na którym musieli jakoś poradzić sobie bez statywów mikrofonowych). Zespół wskakuje na tą skromną scenę i na tak obciętym "setupie" gra godzinny set nawiązujący do swoich początków. Piękny sposób na uczczenie trzydziestolecia!


6. Fani - być może składnik najważniejszy. Bo gdzieżby był ten zespół, gdyby nie najczystsze na świecie "world of mouth"? Pierwsi fani kwartetu (a w 1985 kwintetu) zarażali znajomych tym zjawiskiem, pozwalając zespołowi "wyfrunąć" poza Vermont. Gdy w 1989 roku klub Paradise w Bostonie nie chciał zorganizować koncertu zespołu (zapewne bojąc się słabej frekwencji), Phish po prostu go wynajął, co byłoby ruchem wręcz samobójczym dla innej grupy o podobnym statusie. Właśnie, dla innej. Akcja zorganizowana przez najwierniejszych miłośników (m.in dwa autobusy jadące z Vermont) spowodowała, że bilety rozeszły się na pniu i pozwoliły zespołowi na zdobycie kolejnego przyczółku.
To fani nagrywali i dzielili się bootlegami (które są kolejną z przyczyn popularności zespołu poza głównym nurtem), to oni w końcu tworzyli pierwsze fanziny, które w dobie Internetu zamieniły się w grupy dyskusyjne, fora i strony www. Największa, phish. net, oferuje m.in setlisty wszystkich oficjalnie uznanych odbyte koncertów Phish, łącznie z komentarzami, relacjami oraz tak zwanymi "jam charts" - czyli listami najlepszych jamów i wersji danego utworu Do strony przypisane jest bardzo aktywne forum, które w trakcie tras zespołu zmienia się w czat, na którym każdy koncert komentowany jest, niczym wydarzenie sportowe, na bieżąco. Forum jest także źródłem wszelakich ciekawostek dotyczących twórczości zespołu, a pamiętać należy że fani Phish to nie tacy zwykli fani. Bo jaki inny zespół może poszczycić się analizami muzykologicznymi własnych improwizacji czy ich transkrypcjami na fortepian solo?

Przy całej swojej antykomercyjności (brak radiowych hitów, videoklipów, plakatów w pismach dla nastolatek) Phish to jednak maszynka do zarabiania pieniędzy. Dlatego łatwo (choć drogo) być fanem - zespół na swojej stronie drygoods.phish.com oferuje setki gadżetów - począwszy od koszulek (czasami każdy przystanek trasy ma swoją oficjalną), boxów i vinyli, skończywszy na pidżamach w "pączkowe" wzroki wprost ze scenicznego stroju Fishmana i szalikach w jakich lubuje się w Mike. Wszystko jest na sprzedaż....począwszy od 2003 roku na stronie livephish.com można zakupić każdy koncert zespołu (i solowych projektów poszczególnych muzyków). Początkowo nagrania dostępne były w ciągu 48 godzin od zakończenia występu, obecnie po kilkudziesięciu minutach od ostatniego dźwięku możemy zakupić dany koncert w formacie mp3, flac lub CD. Oczywiście jest to nagranie w pełni zmiksowane, pochodzące z konsolety dźwiękowca,  a więc bez żadnych poprawek i dogrywek. Przy okazji pomysł ten zrewolucjonizował podejście do kwestii szybkiego zarządzania prawami autorskimi w całej branży muzycznej. Zespół, który często i chętnie sięga po cudze kompozycje (czy to w całości, czy w trakcie jamów), nagle zechciał wydawać swoje koncerty niemal natychmiast po ich zagraniu. Nikt wcześniej w historii fonografii tego nie praktykował. A przecież każdy zagrany utwór ma swojego właściciela (wydawcę - może być ich nawet kilku). W dodatku w 2003 roku kwestia praw i dystrybucji cyfrowej była jeszcze w powijakach. Ktoś jednak musiał przetrzeć ślady - dlatego teraz fani zespołów takich jak Metallica czy innych amerykańskich jam-bandów (u których obecnie taka praktyka to codzienność) mogą bez problemów nabyć wysokiej jakości zapis koncertu z poprzedniego wieczoru. Dodać należy, że za pomocą livephish.com prowadzone są transmisje video w jakość HD z wybranych koncertów kwartetu - tak zwany "couch tour".
Zespół ma pełną świadomość faktu, iż tak naprawdę żyje z "Phisheads" (phishowy odpowiednik zagorzałych fanów Grateful Dead -"Deadheads"). Na forum phish.net poczytać można o sumach jakie poszczególni forumowicze wydali w ciągu życia na aktywności związane z zespołem - sumy w wielu wypadkach sięgają dziesiątek tysięcy dolarów (bilety, przeloty, hotele, gadżety). Dlatego właściwie od samego początku istnienia muzycy prowadzą swoistą grę ze fanami - drocząc się z nimi i zaskakując, stymulują do ciągłego przywiązania do zespołu. Pomijając sam fakt, iż styl muzyczny zespołu i jego podejście do improwizacji jest wielce uzależniające, liczą się także takie gesty, jak ten z kończącego letnią trasę 2015 koncertu w Dick's Sporting Goods Park, gdzie w ramach trzydziestominutowego bisu pojawił się zestaw utworów, których pierwsze litery ułożyły się w sentencję "Thank you"; na sam finał zabrzmiało, poprzedzone przez Treya ciepłymi słowami skierowanymi do fanów, bardzo wymowne "United we stand" Brotherhood of Man.


Wiemy już, że Phish zaskakuje. Wiemy, że panowie umieją grać i są zgani jak mało kto. 
Jak więc to wszystko "ugryźć"? Mój subiektywny przewodnik po Phish (część I)!

Jak pisałem w części 1 przewodnika po Phish, na samym początku przygody z zespołem nie ma co sięgać poniżej 1993 roku. Raz, że właśnie w '93 panowie uzyskali naprawdę ciekawe brzmienie (na co wpływ miał zakup fortepianu oraz przerzucenie się Mike'a na bas Modulus), dwa że wcześniejsze nagrania koncertowe, nawet z konsolety, brzmią dość płasko (cóż, technologia). Powszechnie wśród fanów za pierwszą, w całości godną uwagi trasę uznaje się tę z sierpnia 1993 (co nie znaczy,że w wcześniej nie pojawiały się wspaniałości - po prostu nie w takim natężeniu). I rzeczywiście, słychać tu już dobrze naoliwioną maszynę, która nie tylko gra przećwiczone kawałki, ale potrafi też solidnie pojamować.  Pojawiają się ciekawe jamy w typie II (np David Bowie z 13.08, Split Open and Melt z 14.08, Stash z 16.08), piękne przejścia (drugi set z 14.08), a brzmienie jest naprawdę soczyste (a będzie jeszcze bardziej!). Dla miłośników gitary jest oddzielna kategoria radości: tak zwany Machine Gun Trey. Anastasio bowiem dojrzał i w 1993 był już naprawdę bardzo, bardzo sprawnym gitarzystą (a fakt, że nie znajdziecie go w żadnych europejskich rankingach gitarzystów, doskonale źle świadczy właśnie o tych rankingach). Precyzja i szybkość z jaką gra te wszystkie staccata i pasaże robi niesamowite wrażenie - posłuchajcie chociażby fragmentu Split Open and Melt z 16.08). Tego roku zespół zagrał ponad 100 koncertów, byl to też ostatni moment gdy mogli "żyć i oddychać" muzyką (niedługo potem tak zwane "życie rodzinne" upomniało się o swoje), nie dziwi więc, że dosłownie czuć ogień buchający z głośników.

1994 rok to przede wszystkim pierwszy "muzyczny kostium" - zagrany w Halloween "Biały Album" Beatlesów. Mówi się, że było to bardzo ważne dla zespołu doświadczenie i jako muzyk muszę przyznać, że taka dogłębna analiza czyjegoś dzieła muzycznego pozwala nam przedefiniować swój własny styl, na przykład kompozycji. W kwestii samego grania  - pojawiają cię coraz śmielsze jamy, pierwsze "trzydziestki" (trzydziestominutowe wersje utworów - choćby Tweezer z 2.11, David Bowie z 14.11, Simple z 16.11). Jesienna trasa cząsto wymieniana jest w rankingach tych najlepszych. Nie ulega wątpliwości, że to jest już Phish jaki w pełni lubie. Muzycy wyczuwają się praktycznie bezbłędnie. Nic dziwnego - tego roku zagrali razem 123 koncerty! Był to zarazem ostatni tak obfity koncertowo rok - w 1995 roku bylo ich już tylko 80. Zresztą te dwa lata to szczyt tak zwanego "psychodelicznego Phisha" - jednego z najbardziej intensywnych, gitarowych okresów w historii zespołu. Jego zwieńczeniem wydaje się słynny (jego płytowe wydanie uznane zostało przez miesięcznik  Rolling Stone jako jeden z 50 najlepszych albumów koncertowych w historii) koncert sylwestrowy 95/96 z nowojorskiego Madison Square Garden. Nie da się ukryć - to trzyipółgodzinna jazda bez trzymanki. Jest niesamowita energia, jest radość grania, jest wreszcie ponadprzeciętna precyzja wykonania. Absolutny szczyt tego, czym może być - szeroko pojęta - muzyka rockowa. 

I faktycznie, było to zwieńczenie pewnej epoki. Przypomnieć bowiem należy, że kilka miesięcy wcześniej, w sierpniu 1995 umiera Jerry Garcia, a tym samym żywot swój (przynajmniej w oficjalnej wersji - bo pozostali muzycy stworzą przez lata kilka jego odłamów) kończy legenda, ikona i symbol Ameryki - Grateful Dead. Zespół, który stworzył gatunek zwany jam rockiem, który nawet w latach 80. 90. (czyli w dekadach niezbyt przyjaznych hippisowskiemu graniu) na swoje koncerty przyciągał setki tysięcy fanów. Smierć Garcii zostawia te setki tysięcy dusz w zawieszeniu. Życie sporej części z "Deadheads" ustawione jest bowiem pod zespół.  Zespół rusza w trasę - oni za nim. Wszystko inne zostaje gdzieś w tyle. Cudowna spuścizna lat 60., wolności, kontrkultury, zaklęta w tym jednym, ostatnim takim zespole, który przemieszczając się po Stanach niejako "ciągnął" za sobą "Mały Woodstock". Ci ludzie muszą się gdzieś podziać. Za kimś iść. Phish, przynajmniej dla części (tych, którzy kochają Muzykę, a niekoniecznie przesłanie ideologiczne) staje się godnym substytutem. Dlatego w ciągu kilku miesięcy popularność zespołu gwałtownie zwyżkuje, co ma swoje przełożenie na sprzedaż biletów oraz hale, w jakich odbywają się koncerty. Phish przestaje być zespołem hal uniwersyteckich, a staje kilkunasto czy nawet kilkudziesięciotysięcznych aren. Ma to także wpływ na muzykę, ponieważ inaczej improwizuje się w klubie czy małej sali, a inaczej na wielkiej scenie, gdzie nawet kontakt między muzykami jest zaburzony.

Dlatego 1996 rok w historii Phisha zwany jest rokiem przejściowym....

ciąg dalszy - według jednych będzie coraz ciekawiej, według innych nastąpi powolny upadek zespołu - wkrótce! A także - teraz już naprawdę w formie listy! - to, do czego warto zajrzeć na początek.





niedziela, 6 grudnia 2015

Nocny Kochanek/Night Mistress - Proxima, Warszawa, 4.12.2015

Właściwie nie powinno się pisać recenzji dokonań znajomych. Jak pochwalisz, to wiadomo - prywata. Zjechać - głupio, zaraz będzie kwas. Ale akurat piątkowy (4.12.2015) koncert Nocnego Kochanka to materiał w sam raz na notkę. Chociaż bardziej to impresja niż relacja.

Zainteresowani wiedzą, że Nocny Kochanek to odprysk "poważnego" Night Mistress. Klasyczny, maidenowo-judasowy heavy metal, ale zamiast:

I have been chosen
I can read between the lines of the scrolls
You’re gonna die by the hand of my God
I have been chosen so I can hear the inaudible calls
You’re gonna die by the hand of my God
The hand of my God  

(Night Mistess, Hand of God, 2014)
mamy:

Gdy porwałeś ją
I odeszłeś stąd
Zostało jedno pytanie
Schowam swoją stal
I nabrzmiały pal
Gdy tylko odpowiedź dostanę

Andżeju, jak ci na imię?
Andżeju, ło o o

(Nocny Kochanek, Andżeju, 2015)

Mój serdeczny kolega użył wobec twórczości NK określenia "rubaszne granie".  I coś w tym jest.  Nie da się ukryć, że pomyśl wywodzi się ze środowiska Z.K. Skurcz, a konkretnie Bartosza Walaszka, czyli połowy duetu Bracia Figo Fagot. Tak,  chodzi o to prześmiewcze disco polo, które faktycznie ZABAWNE było w piosence "Bożenka", a potem stało się przerażającym tworem, który obnażył prawdziwe potrzeby polskiej, aspirującej młodzieży, współczesnych psedo-studentów płatnych uczelni Wywożenia Gnoju, zapijających się do zarzygania na otrzęsinach i Juwenaliach w rytm łudząco podobny do znanego z przebojów, które celebrowali na cosobotnich dyskotekach w swoich rodzinnych wioskach gdzieś na Podlasiu. Co więcej, przy okazji dokonała się swoista fuzja światów, czego efektem jest nierzadki widok osobników powszechnie przypisywanych do subkultury "metalowej" (długie włosy, czarne koszulki "z zespołami") radośnie podrygujących do wiejskich bitów w wypełnionych po brzegi klubach. Przecież gdyby obnażyć te dźwięki (bo przecież nie "muzykę") z warstwy lirycznej, otrzymalibyśmy stuprocentowe, wysokooktanowe disco polo! Można posłuchać dla tak zwanych jaj raz, drugi na "jutubie" , ale iść, skakać, wszem i wobec mówić o wyrafinowanym pastiszu i jeszcze za to płacić? Przegięcie.

Małe wyjaśnienie:
nie zrozumcie mnie źle, teksty Braci Figo Fagot, podane w charakterystyczny, celowo "spedalony" sposób, bywają śmieszne i faktycznie życiowe (zależy jakie kto ma życie), ale dla mnie wszelakie promowanie disco polo, czy to dla jaj, czy serio, to zbrodnia na narodzie polskim, bo żadne inne dźwięki nie odbijają się w podobnie negatywny sposób na pracy mózgu. Oczywiście ABSOLUTNIE (to chcę podkreślić) nie czepiam się tego, że panowie Walaszek i Połać w ten sposób zarabiają naprawdę konkretne pieniądze. Znam realia rynku i kto wie, może sam kiedyś z nich skorzystam (a co - w końcu nie wszyscy mogą zostać gwiazdami TVNu).

Tym niemniej pomysł na rubaszne, zdystansowane disco polo chwycił i tak oto docieramy do pomysłu na Nocnego Kochanka. Na co dzień gramy heavy metal, więc uczyńmy go rubasznym i zdystansowanym, oczywiście nazywając "hewi metalem (pany!)". W końcu granie supportów przed Figo Fagot i ogólna sztama z Walaszkiem tylko głupiego by nie zainspirowały. Tym bardziej, że ten jegomość w wywiadach lubi być równie prześmiewczy jak na scenie, ale założę się, że z grania które go naprawdę kręci nie wykarmiłby kozy po rękawowej resekcji żołądka. Może podobnie pomyśleli panowie z Night Mistress? Zespół istnieje od 2009 roku, wydał dwie płyty, koncertuje, ma kontrakt - ale raczej jest to (póki co) działalność charytatywna. Bardziej zgaduję, niż wiem, bo wywiadu (też póki co;)) mi nie udzielili. 

Jednak już po ilości wyświetleń klipów na Youtube widać, że Nocny Kochanek to całkiem niezły pomysł. Dowiodła tego też frekwencja w Proximie. Co prawda był to połączony koncert 3 zespołów, ale po ilości koszulek z dumnym napisem "Hewi metal pany" stwierdzić można było, że większość widzów przybyła tam właśnie na Kochanka.  Nie ma się co dziwić, bo zespoły "przed" były poważne, a od 21:50 mieliśmy do czynienia z jajcarstwem. To, plus piątek ("piątunio") wieczór plus podpita publiczność gwarantuje dobrą zabawę. I taki też był ten koncert. Półtorej godziny czystej rozrywki przy rubasznych tekstach i klasycznym heavy metalu. Kulminacją był wakacyjny hicior, zatytułowany - a jakże by inaczej - Wakacyjny, z wokalnym (a przede wszystkim wizualnym) udziałem znanego z teledysku, lokalnego celebryty, Zdana. Facet o wyglądzie krasnoluda z Władcy Pierścieni (a po zdjęciu koszulki niezbyt urodziwej kobiety w zaawansowanej ciąży - Zdan, ale to z sympatii:))  - oczywiście dysponujący wrodzonym dystansem do siebie -  zebrał solidne oklaski i wrócił także na już klasycznie metalowy drugi bis w postaci Ace of Spades Motorhead (w ramach pierwszego bisu zespół przypomniał równie kultowy i poważny Fear of the dark). W trakcie koncertu zespół zaprezentował repertuar z wydanego we wrześniu krążka "Hewi Metal" oraz wspomniane covery plus, zdaje się, dwa utwory z repertuaru "właściwego" Night Mistress. Tu przyznam się do ignorancji, na którą pozwala tylko własny blog - przed koncertem znałem tylko wszechobecnego Andżeja i kultowy w niektórych kręgach Minerał Fiutta. Tym bardziej docenić należy talent zespołu, bo większość kawałków bawiła nawet bez uprzedniego ich poznania. Oczywiście na uprzywilejowanej pozycji byli fani, którzy znają te utwory na pamięć. W końcu móc na pełen głos zaśpiewać z Krzyśkiem Sokołowskim
Wybiła piąta, nie zatrzymasz mnie
Właśnie piątunio rozpoczyna się
Do poniedziałku nie będzie mnie
Właśnie piątunio rozpoczyna się, oł je!

 w piątkowy wieczór w Proximie to kwintesencja żywota co poniektórych, a szczególnie pewnej uroczej inaczej, damsko-męskiej, grupki ulokowanej w okolicach stanowiska dźwiękowca - pozdrawiam serdecznie i dziękuję z niemiłosierne fałszowanie i darcie ryja pomiędzy utworami! 

Wspomniana na wstępie niezręczność polega na tym, że nie da się o występie NK napisać źle, ale jednocześnie znam część składu prywatnie i zawodowo, więc prywata może być mi zarzucona. Ale....gdyby Kazon nie umiał grać na gitarze, to bym z nim nie zrobił już czterech Memoriałów Jona Lorda (przy okazji tego wieczoru pokazał swój talent wokalny w Ace of spades). A gdyby Krzysiek coś nie tak miał z wokalem, to nie upierałbym się, żeby w październiku tego roku na tej samej scenie śpiewał Speed Kinga (oraz Highway Star). Jeśli już o wokalu mowa, to frontman Kochanka/Mistress faktycznie jest jednym z najlepszych heavy-metalowych głosów w tym kraju. Tak dobrym, że inna kapela, z którą przez chwilę był związany, od wielu miesięcy nie może znaleźć jego następcy. 
Z drugiej jednak strony wątpliwości może budzić tekstowa powłoka tej odsłony zespołu. To już kwestia gustu. Płyta "Hewi metal" określana przez prasę i portale muzyczne jest jako dowód trzymania przez Night Mistress dystansu do siebie oraz posiadania przez muzyków specyficznego poczucia humoru. Nie wątpię, że tego typu humor musi płynąć w ich żyłach. Inaczej nie byliby tak autentyczni w tym, co robią. Na ile jednak jest to potrzeba artystyczna, a na ile przemyślana strategia? Sami muzycy twierdzą, że pomyśl narodził się niejako przy okazji działań Night Mistress i po prostu korzystają z szansy, jaką sami sobie dali -  są pierwszym "jajcarsko heavy-metalowym" zespołem w kraju. W końcu target beztroskiej twórczości,  chociaż muzycznie opartej na metalu, ale tekstowo będącej bliżej podwórka, jest o wiele szerszy, niż publiczność stricte metalowa. Mimo iż pozycja Night Mistess jest już względnie ugruntowana w metalowym światku, to śmiem zaryzykować twierdzenie, że to właśnie koncerty ich zdystansowanego alter ego przyciągają więcej słuchaczy. Imponuje już sama ilość odtworzeń klipów na Youtube - widać, że sprawa stała się mocno, żeby użyć języka marketingu,"wirusowa". Takie czasy - jak śpiewa James LaBrie w najnowszej piosence Dream Theater: "people just don't have time for music anymore". Lud chce igrzysk i nieskomplikowanej rozrywki, co potwierdzają coraz to smutniejsze badania dotyczące obcowania społeczeństwa z kulturą. Idealnie wpisali się w te potrzeby Bracia Figo Fagot, wpisuje się - choć ambitniej - Nocny Kochanek. Czy to kierunek właściwy? O tym możecie wypowiedzieć się w komentarzach:). Ja spędziłem miły wieczór, spotkałem kilku znajomych i po prostu dobrze się bawiłem przy tej muzyce. Mimo, że heavy metalu nie słucham na co dzień, to brzmienie NK miło połechtało zakurzone wspomnienia z rozdziewiczania uszu przez Iron Maiden. A teksty - no nie da się przynajmniej nie uśmiechnąć pod nosem.

Kilka zdjęć z koncertu autorstwa Magdy Gac















wtorek, 1 grudnia 2015

Jeff Lynne's ELO - "Alone in the universe" (2015)

Spotkałem się z opinią, że jeśli trzeba by wskazać jeden zespół lat 70. niesłusznie zdmuchnięty z piedestału przez punkową rewoltę, to byłoby to Electric Light Orchestra. Osobiście uważam, że punkowej zawieruchy w ogóle być nie powinno, ale oczywiście musiała się zdarzyć, bo takie są koleje sztuki - czasami następuje uwstecznienie. W tym twierdzeniu o ELO jest jednak sporo prawdy. Brzmienie zespołu było bogate, nadmuchane i pompatyczne; używano wiolonczeli i innych instrumentów nieprzyswajalnych przez klasy robotnicze; w dodatku "grzech" łączenia muzyki rockowej z klasyczną był w tym wypadku na porządku dziennym. A jednak twórczość Electric Light Orchestra po latach nie jest wieszana na szafocie wraz z dziełami takich zdrajców rocka jak Emerson Lake and Palmer, Pink Floyd czy Genesis. Myślę, że sprawę w uszach wielu sprzyjających prostocie dziennikarzynom załatwia ten jeden jedyny szczegół: Jeff Lynne. Kompozytor, muzyk, aranżer - jak to modnie teraz o sobie pisać. W wypadku tego faceta pasuje jednak inne słowo: artysta.

Jeff od około 1965 roku pisze piosenki. Mógłby napisać tylko tę jedną, a i tak uznawałbym go za Mistrza. Mowa o Can't get it out of my head. Wzór piosenki pop - w najlepszym tego słowa znaczeniu. A przecież to kropla w oceanie twórczości artysty. Teraz, po latach twórczego milczenia, wydał nową płytę. Niby pod szyldem ELO, ale z dopiskiem "Jeff Lynne's". Pewnie zabieg marketingowy, ale dla nas słuchaczy w ostatecznym rozrachunku liczy się muzyka.

To taka płyta, którą chce się włączyć, kiedy wszystko jest OK. Za oknem deszcz lub śnieg, w pracy dobrze idzie, z szefem co jakiś czas skaczemy na przyjacielską wódeczkę, rachunki popłacone, rodzina nakarmiona, wyniki badań prostaty lepsze niż byśmy mogli przypuszczać (to gdy jesteśmy po 40), teściowa jakimś cudem nas kocha - właśnie wtedy odpalamy sobie Alone in the universe i jest jeszcze piękniej. Bo nostalgicznie. Weźmy pierwszy, singlowy When I was a boy. Czy to jakaś nieznana piosenka Beatlesów? Niee...to zaginiony brat bliźniak Imagine Lennona! Ale nie o nawiązania tu chodzi. Jeff ma po prostu talent (Talent) do dobrych melodii, które z czymś nam się kojarzą, ale są na wskroś oryginalne. Facet po prostu tak pisze. I sam był częścią historii muzyki popularnej, czy to z ELO, czy na przkład z Travelling Wilsburys. Dlatego może nam się wydawać, że pojedyncze elementy z Alone in the universe już gdzieś słyszeliśmy, ale to tylko dlatego, że facet odpowiedzialny za tę płytę funkcjonuje w przemyśle muzycznym od 50 lat i są to jego własne patenty.

Słyszę narzekania, że płyta, mimo szyldu ELO, nie brzmi jak ELO. Faktycznie, brzmieniowo jest dość oszczędna. Ale jakby tak wgłębić się w twórczość Jeffa, to ostatnią "bogato brzmiącą" płytę wydał pod koniec lat 70. Tu mamy po prostu piosenki. Co nie znaczy, że jest ubogo. Oprócz podstawowego instrumentarium rockowego pojawiają się na przykład - znak firmowy Lynna - smyczki. Takie, które stosował na produkowanych przez siebie albumach Roya Orbisona (I'm leaving you zaśpiewany jest nawet charakterystyczną orbisonowską menierą) czy George'a Harrisona. Przebłyskuje też subtelna elektronika (Alone in the universe). Ale faktycznie, płyta jest kameralna. Dlatego też kojarzy się z domową, ciepła atmosferą. Bo gdzie inaczej jak nie ramionach ukochanej osoby zanucić takie All my life? (ale pamiętajmy, by szybko przełączyć następne I'm leaving you - cóż za kontrast!). Jeśli chodzi o teksty to korespondują z aurą muzyczną: też jest nostalgicznie.  When I was a boy wprost nawiązuje do Imagine: "In those beautiful days when there was no money". Jest o miłości romantycznie i wprost przeciwnie (wspomniane All my life i I'm leaving you), a nawet pachnie trochę....Whitesnake i "cock rockiem" (Dirty to the bone - "She'll pull you in, she'll take you down, she'll mess you up, she'll move around").

Przede wszystkim jednak płyta płynie sobie niespiesznie. Jest taka, jak powinna być. Elegancka, dopracowana, choć nie skażona przez żadnego nachalnego producenta. Mamy tu artystę i jego talent. To tylko pół godziny muzyki (plus bonusy w wersji japońskiej). Muzyki, do której chce się wracać zaraz po wybrzmieniu ostatniego utworu.


niedziela, 29 listopada 2015

Phish - Najlepszy zespół jakiego w życiu nie słyszałeś - część 1.

Jakkolwiek tworzenie wszelakich rankingów muzycznych sumujących "najlepsze" zespoły w historii muzyki rozrywkowej zakrawa na absurd i może być traktowane wyłącznie w kategoriach zabawy, wyobraźmy sobie sytuację, w której zmuszeni bylibyśmy to spisania takiej listy na poważnie. Jakie byłyby kryteria? Wpływ danego wykonawcy na historię muzyki? Umiejętności techniczne? Sukces komercyjny? Swoista "kultowość"? Jednego pociąga mistycyzm tekstów (i ich wykonań) Jima Morrisona, a inny nie wyobraża sobie świata bez wokalnego geniuszu Freddiego Mercurego. Jeszcze inny (a raczej inna...) dorastał przy Bon Jovi i bez tego symbolu "hair popu" (bo przecież nie metalu) listę wyrzuciłby do kosza. 

Można by jednak do sprawy podejść w zgoła odmienny sposób. Zdaję sobie sprawę, że w gruncie rzeczy w muzyce nieznany, aczkolwiek dobrze pamiętany przez fanów gier komputerowych, których złote lata kultywowania tegoż przyjemnego i wielce nieszkodliwego nałogu przypadają na lata 90. XX wieku. Bezdyskusyjnie mieliśmy wtedy do czynienia ze złotą dekadą komputerowej rozrywki, do której chętnie nawiązuje dziś przemysł rozrywkowy w postaci tzw "retro gaming". Rozkwitowi temu towarzyszył również wysyp prasy poświęconej "giercowaniu". Ale jakież to były tytuły! Gambler, Świat Gier Komputerowych, Top Secret i oczywiście najbardziej kultowy Secret Service. Ci, co pamiętają comiesięczne wyczekiwanie na nowy numer (łącznie z odkładaniem "pod ladę" przez zaprzyjaźnione panie kioskarki - tak to się rozchodziło!) doskonale wiedzą, że każda gra opisywana w SS oprócz ocen grafiki i dźwięku miała także ocenianą tak zwaną "miodność". Autorskie określenie twórców miesięcznika weszło na stałe do języka graczy i oznacza ni mniej ni więcej subiektywną przyjemność z gry. Gra mogła nie stać na najwyższym poziomie wykonania, ale całość bawiła tak dobrze, że częstokroć czynnik "miodności" przeważał w sumarycznej ocenie.Na potrzeby niniejszego artykułu i kwestii muzycznych chciałbym jednak rozszerzyć ten termin, definiując go nie tylko jako przyjemność, ale i mnogość wrażeń i doznań jakie zapewnia słuchaczom, a właściwie swoim miłośnikom - bo o fanów tu się rozchodzi - dany zespół oraz jego twórczość i działalność od narodzin aż po solowe projekty poszczególnych członków i ewentualny koniec.

Biorąc pod uwagę powyższe kryteria długo i namiętnie można by się spierać jak miodny jest dany zespół i oczywiście znów argumentów byłoby bez liku, ale jest to blog autorski i pozwolę sobie napisać o pewnym, moim zdaniem, zasługującym na miano najbardziej "miodnego z miodnych".

Phish, bo o nim mowa, to zespół na wskroś oryginalny i fenomenalny, w znaczeniu zjawiska które nie ma swojego odpowiednika ani kopii w żadnym innym punkcie na muzycznej linii czasu. Zespół, który powstał z prawdziwej miłości do muzyki i w żadnym momencie swojej trzydziestodwuletniej historii tego stwierdzenia nie skalał. Zespół złożony z czterech muzyków, ale będący jednym organizmem, z którego nie sposób wyciąć żadnego organu. Brzmi znajomo? To dopiero początek.

Phish powstał w czasie i miejscu dla muzyki rockowej nieszczególnym. 1983 rok, stan Vermont  - brzmi jak muzyczna pustynia. Oczywiście chłopcy mogli urodzić się na przykład w Polsce, na Kamczatce, czy w Chinach i wtedy pewnie nigdy świat by o nich nie usłyszał, tym niemniej uczciwie trzeba przyznać, że istniały ciekawsze miejsca na muzycznej mapie świata. I jeszcze ten rok - muzyka rockowa parę lat wcześniej dostała kosę w brzuch od punka, a teraz trawiła ją gorączka nowej fali, disco i popu. Znamiennym jest fakt, że pierwszy koncert Phisha, mający miejsce w kafeterii Uniwersytetu Vermont, zakończył się przepędzeniem zespołu ze sceny za pomocą albumu "Thiller" Michaela Jacksona puszczonego przez realizatora. Ludzie chcieli czegoś bardziej "tanecznego"...

Co ciekawe, pierwszy skład uformował się dość szybko. Jon Fishman, perkusista (od którego nazwiska pochodzi nazwa zespołu) poznał Treya Anastasio (gitara, wokal) własnie na rzeczonym uniwersytecie. Basistą został pozyskany przez ogłoszenie Mike Gordon. Był jeszcze drugi gitarzysta, Jeff Holdsworth, który odcisnął swe piętno na kilku granych do dziś utworach. Odszedł w 1986 r. Przewinął się również perkusjonalista Marc Daubert, jednak dopełnieniem "jedynego właściwego składu" i tak naprawdę ostatnim ogniwem, pozwalającym na rozpoczęcie drogi na szczyt został przyjęty w maju 1985 roku klawiszowiec Page McConnell.

Od początku grupa obrała dość konkretny i nonkonformistyczny kierunek. Nie dysponując wokalistą z prawdziwego zdarzenia stawiała na granie bardziej instrumentalne, w pierwszym okresie działalności inspirując się mocno ojcami jam-rockowego grania, Grateful Dead - w repertuarze znajdowało się wiele kompozycji tej grupy. Phish nie przyznaje się jednakże do zbyt dużego wpływu zespołu Jerry'ego Garcii na swoją twórczość, co jednak zostało ostatecznie zakwestionowane w styczniu 2015 roku, kiedy świat obiegła wiadomość, że to Trey "zastąpi" legendarnego lidera Grateful Dead na koncertach z okazji pięćdziesięciolecia zespołu.

Taka swoista rozbiegówka Phisha trwała przez całe lata 80. W tym czasie, dzięki ciągłemu koncertowaniu coraz dalej od Vermont, stopniowo zdobywali popularność, skupiali się także na rozbudowywaniu autorskiego materiału oraz doskonaleniu umiejętności technicznych. Było to możliwe dzięki kolektywnej, odważnej decyzji całego zespołu: zajmujemy się tylko i wyłącznie muzyką. Ten okres wykorzystali w sposób mistrzowski. Z jednej strony Trey, jako człowiek o naturalnych zdolnościach przywódczych i artystyczna dusza, rozwijał swój talent kompozytorski, dostarczając zespołowi coraz to ciekawszych utworów, z drugiej wymyślny system prób i ćwiczeń muzycznych skutkował coraz doskonalszym zgraniem się muzyków. A grali ze sobą praktycznie codziennie, po kilka godzin. Efektem stało się coś, co w 1992 roku Santana określił mianem "The Hose". Santana znany jest z dość mistycznego wyrażania się o rzeczywistości i tak oto w 1992 roku, podczas trasy na której Phish supportował gitarzystę, opisał Treyowi relację na linii artysta - publiczność:

Kiedy słyszę jak gracie, wyobrażam sobie publiczność jako kwiaty, muzykę jako wodę, a Was jak wąż ogrodowy, który tę wodę dostarcza.

Jakkolwiek głupio brzmi w tym kontekście polskie wyrażenie "wąż ogrodowy" (już widzę te uśmieszki nieuświadomionych...), Santana odnosił się nie tylko do Phisha, ale do pewnej grupy artystów czy zespołów, które potrafią wykreować ten unikalny stan. Przedstawiał artystę czy grupę artystów nie jako kreatorów sztuki, ale rodzaj medium, przez które muzyka trafia do publiczności. Szerzej wyjaśnił to w 1997 roku Charlie Dirksen, użytkownik grupy dyskusyjnej poświęconej zespołowi:

Uznaję TO (albo "hose") jako rodzaj koncepcji transcendentnych, mistycznych proporcji. To owoc komunikacji muzycznego geniuszu i obcowania z czymś Więcej: miłością, życiem, ze sobą samym. Apoteoza człowieczeństwa wyrażana poprzez muzykę. TO dotyka każdego włókna naszej egzystencji, we wspaniały sposób uskrzydlając, wzmacniając i wypełniając nas. Wielu z nas - chociaż wierzę, że doświadczyć może tego każdy. (...)

Zjawisko silnie powiązane jest z muzyką improwizowaną i pojawia się, "kiedy wszystko jest we właściwym miejscu", a zespół zapewnia nam, słuchaczom, tak zwany "odlot". W przypadku Phisha łączy się to nierozerwalnie z jeszcze jednym, już stricte związanym z tymi konkretnymi muzykami, terminem: include your own hey. To zbiorowa nazwa zestawu ćwiczeń, jakie zespół odbywał przez większą część lat 80. i połowę 90. i które pozwoliły na osiągnięcie poziomu zespolenia muzycznego na niespotykanym nigdy wcześniej i później w historii muzyki poziomie. Wcześniej po prostu nikt na to nie wpadł, a później - cóż, w obecnie żaden zespół nie ma czasu by zamykać się na 8 godzin dziennie w sali prób, wypijać i wypalać różnych "ciekawych" substancji i ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć, oprócz tego grając grubo ponad setkę koncertów rocznie w całych Stanach. Ta metodyczna praca musiała zaprocentować i nadal, mimo upływu wielu lat od tych młodzieńczych praktyk, Trey, Page, Mike i Jon nie mają sobie równych w tak zwanym "zgraniu". Pozwoliło im to na wypracowanie umiejętności "komponowania na żywo", powszechnie wśród fanów znanej tako "type II jamming".

Jamy bowiem to kwintesencja Phisha i źródło (jedno z kilku) ich niesamowitej popularności. Zespół u swoich początków miał przed sobą dość trudne zadanie. Chcieli poświęcić się muzyce, więc siłą rzeczy nie mogło być to działanie hobbystyczne. Muzyka w dużej mierze instrumentalna, teksty pozbawione jakiejkolwiek ideologii, czasy przedinternetowe, MTV dopiero w powijakach (zresztą zespół był totalnie niemedialny, a dotychczasowa liczba ich teledysków wynosi...jeden, do tego po prostu słaby i kiczowaty), brak bogatych/sławnych rodziców czy doświadczenia w spółkach skarbu państwa...Wtedy, być może po raz ostatni przed rewolucją internetową, Youtubem, Facebookiem i innymi "mediami społecznościowymi", które obecnie w ciągu kilku godzin potrafią wykreować przebój czy celebrytę, stała się rzecz niezwykła. Zadziałało coś, co w języku marketingowym określane jest jako "word of mouth" i to w tym klasycznym ujęciu przekazywania sobie wiadomości z ust do ust. Jeśli prześledzimy historię koncertów Phisha w latach 1983-1991, zauważymy stały przyrost liczby fanów bez żadnego - oprócz naturalnie informacji o koncertach w lokalnych gazetach - udziału mediów. Dopiero w 1991 roku zespół zaczął pojawiać się w w prasie muzycznej, ale też były to pojedyncze wzmianki. Na poważnie media zainteresowały się fenomenem Phisha dopiero w drugiej połowie lat 90. - już jako znaczącym zjawiskiem kulturowym i komercyjnym.

Dlaczego zatem się udało? Jak wspomniałem, według mnie powodów jest kilka:

1. Zespół prezentował niemal od razu bardzo wysoki poziom wykonawczy, który rósł z miesiąca na miesiąc. Działo się to dzięki intensywnym próbom, koncertowaniu oraz narzuceniu sobie autorskiego reżimu ćwiczeniowego. Choć osobiście uważam, że "na poważnie" wykonawczo Phish jest interesujący dopiero od 1993 roku - głównie przez fakt zmiany basu Mike'a na idealny do tej muzyki instrument marki Modulus, zakup fortepianu Yamaha Baby Grand (tak, zaczęli go wozić ze sobą!), który dodał brzmieniu zespołu tak potrzebnej naturalności oraz wejście na wyższy poziom jamowania - nie da się ukryć, że umieli intrygująco grać już w latach 80.

2. Styl muzyczny i brzmienie - bardzo amerykańskie, przez co oczywiście kochane przez "lokalsów". Zresztą poza Stanami zespół pozostaje ciekawostką dla nielicznych. Ostatnia wizyta w Europie w 1998 roku (w latach 90. Phish docierał na stary kontynent kilkukrotnie) to trasa po średniej wielkości klubach (załapały się nawet Czechy...), gdzie i tak większą część widowni stanowili Amerykanie akurat przebywający w Europie. W tym czasie w Stanach zespół grał już w kilkunastotysięcznych arenach, nie wspominając o własnych, corocznych festiwalach dla 60-80 tys osób.
W jednym z artykułów Rolling Stone określił styl zespołu jako jazz/jam/prog/neo-classical/Broadway/Zappa/(Grateful) Dead, co dobrze pasuje do muzyki wykonywanej przez kwartet. Jeszcze lepiej jednak napisać: brak granic. Przy czym przy całym tym eklektyźmie Phish był w stanie wypracować swoje własne, momentalnie rozpoznawalne brzmienie. Oczywiście duża w tym zasługa każdego z muzyków z osobna. Jednak fascynacje mieli wspólne i wspólnie umieli twórczo zaadaptować je na potrzeby własnej grupy. Żeby ich lubić, trzeba mieć podobnie otwartą głowę. Jeśli dziwi, śmieszy czy frustruje Cię występowanie obok siebie fragmentów jazzowych, klasycyzujących, inspirowanych muzyką "barbershop", rockowych, ambientowych, funkowych, psychodelicznych, reggae, bluegrassowych i niezliczonej liczby innych smaczków, to nie jest zespół dla Ciebie.
 Trey Anastasio jako swojego głównego mentora muzycznego wymienia Erniego Stiresa, pochodzącego z Vermont pianistę i kompozytora muzyki współczesnej. Stires lubował się m.in w atonalnych melodiach i harmoniach, które często konfronotwał z "tanecznym", swingowym rytmem. Stąd też w kompozycjach gitarzysty nietypowych, nieoczywistych progresji akordowych, polirytmii, wtrętów atonalnych i zabaw skalami. Wczesne utwory Phisha często powstawały jako skończone i zapisane w nutach dzieła, które zespół dopiero aranżował na próbach. W późniejszych okresach bardziej charakterystyczne stało się podejście riffowe, piosenkowe, a przemyślane części instrumentalne zostały wyparte przez jamowanie - stało się to po części z powodu "deficytów czasowych" (coraz więcej koncertów, nagrań, obowiązki rodzinne), a po część z faktu, iż zespół świadomie zmienił podejście do wykonywanej muzyki, będąc już w pełni świadomym swoich możliwości i umiejętności "komponowania na żywo".

3. Groove. Być może najważniejszy składnik sukcesu. Muzyka zespołu jest bowiem bardzo...taneczna. Wystarczy zobaczyć nagranie z jakiegokolwiek ich koncertu, nawet bez dźwięku, i popatrzeć na zachowanie publiczności. Wszyscy tańczą i przeżywają koncert bardziej jak set dj'a (ale biorąc pod uwagę styl zespołu - bardzo specyficzny) niż koncert rockowy. Rzeczywiście, swoistej "taneczności" tej muzyki trudno się oprzeć. Groove jest tak mocno amerykański, że w połączeniu z brzmieniem zespołu, dyskwalifikuje Phish na innych szerokościach geograficznych. Uczestnicy pierwszego koncertu zespołu może chcieli Michaela Jacksona, ale już kilka lat później dziesiątki tysięcy ludzi chodziło na koncerty Phish żeby się wytańczyć.

4. Set listy. Phish, wzorem Grateful Dead, co wieczór gra zupełnie inny koncert. Przy czym na samym początku działalności, w obliczu skromnej ilości repertuaru własnego, zmiany polegały na różnym rozmieszczaniu utworów w setach [jam bandy zazwyczaj grają koncerty złożone z dwóch setów, z przerwą w środku] oraz sięganiu po cudze kompozycje. Obecnie, posiadając w repertuarze grubo ponad 300 autorskich utworów oraz kilkadziesiąt coverów, częstokroć zaskakuje dawno nie granymi rarytasami. Oczywiście są utwory częściej i rzadziej grane i jak każdy zespół Phish posiada coś w stylu "greatest hits" (choć żaden z tych utworów nawet nie powąchał list przebojów). Żelazny kanon siłą rzeczy pojawia się częściej, jednak każdy koncert to niespodzianki...

A o niespodziankach, najważniejszych momentach w historii Phisha i o tym od czego warto zacząć - w następnym wpisie:)







niedziela, 22 listopada 2015

More Experience "Piosenki z szuflady, czyli jest jak jest" (2015)

Swego czasu w Warszawie, na Nowym Świecie był tak zwany "Garaż". To moja autorska nazwa, znana tylko mnie i pewnej ciemnowłosej niewieście, w której podkochiwałem się w liceum i którą miałem (do bólu szczeniacką) nadzieję poderwać "na płyty" (??!!), ale dobrze oddaje to, co mieściło się na podwórzu pod numerem 52.  W latach 90. i na początku XXI wieku, dosłownie w podwórkowym garażu, siedzibę miał sklep szerzej znany jako Mega Disc. Były to istne kosmiczne wrota dla ludzi czujących, że w złotych latach muzyki rockowej było coś więcej niż Beatlesi, Hendrix, Pink Floyd, Led Zeppelin, Black Sabbath i Deep Purple, a przed czym skutecznie broniły ich radio i telewizja.
Oczywiście z podrywu nic nie wyszło - bo jak zaczarować dźwiękami istotę o wrażliwości krewetki - ale muzyka w zupełności to rekompensowała. To tam poznałem Franka Zappę (a był to jeden z bardziej "mainstreamowych" artystów, którego dzieła były tam dostępne) i płytę "We're only in in for the money". Radosna i cięta parodia "flower power", zanurzona w psychodelicznym sosie i naładowana po brzegi specyficznym, ciętym humorem robiła i robi nadal niesamowite wrażenie. Frank nabijał się nie tylko z Beatlesów, co sugeruje już okładka, lecz także z takich płyt jak "Piosenki z szuflady....", mimo że jej twórcy w 1968 roku nie było jeszcze chyba na świecie (ale tu mogę się mylić - w każdym razie był bardzo mały;).

More Experience to studyjny projekt, działający zdaje się od połowy lat 90. Zdaje się, bo w Internecie nie znajdziemy wielu informacji o zespole. Wiemy, że debiutował w 1997 roku psychodeliczną, utrzymaną w duchu wczesnego Pink Floyd, płytą "From Acid Dreams",  w 2004 wydał "Follow me", a teraz, po piętnastu latach, wrócił - już w wersji jednoosobowej" z "Piosenkami z szuflady..." 

To prawdziwie hippisowska płyta. I - zgodnie z tytułem - piosenkowa. Lider zrezygnował z charakterystycznych dla pierwszej płyty projektu dłuższych form i kosmicznych jamów, stawiając na zwarte i melodyjne kawałki. Chyba dlatego mógł nagrać płytę sam, o czym za chwilę. Takie podejście wcale nie rzutuje na jakość materiału. Mamy do czynienia z muzyką, w której perfekcja wykonawcza nie jest najważniejsza. Liczy się tak zwany "feeling". Po raz pierwszy w historii projektu wszystkie teksty zaśpiewane są po Polsku. Już Za sprawą komet daje doskonały przedsmak całości. Energetyczny riff gitary i hippisowski tekst tworzą zgrabną, wciągającą mieszankę. Tak jest właściwie przez całą płytę. Z jednej strony "kwaśne", floydowsko-hendrixowskie brzmienie z odpowiednią ilością pogłosów i przesterów, z drugiej urocze, trochę bigbitowe, trochę psychodeliczne teksty. Z każdego wyziera pozytywne, pełne hippisowskiego ducha spojrzenie na świat. "A ja tęsknie za dziewczyną z długimi włosami/i żeby miała wianek z kwiatków" - to refren Utkanej z moich snów. "Ja pomyślę trzy życzenia: pierwsze niech się nic nie zmienia, chcę by zawsze było tak jak jest" - to z kolei Za sprawą komet. Frank miałby co parodiować! Ideologia hippisowska w trochę poważniejszym wydaniu pojawia się w Przebudzeniu: "Wiele rzeczy jest nieważnych, nie przywiązuj się. Nie zabierzesz ich ze sobą na ten drugi brzeg".

Na początku listopada chwaliłem Katedrę za kultywowanie "zespołowości" w podejściu do muzyki, a teraz w ręce wpadła mi płyta nagrana w całości przez...jednego człowieka. Piotr Dudzikowski, bo o nim mowa, ogarnął wszystko co było do ogarnięcia - perkusję, gitarę, bas, klawisze, wokal, a na dodatek skomponował całość materiału. Prawdziwy człowiek renesansu. Jeśli chodzi o brzmienie, to w katalogu wspomnianego na wstępie Megadiscu określono by je zapewne jako "garage psychedelic". Czyli jest kwaśno, wokal i instrumenty przepuszczono przez wszelkie możliwe efekty "z epoki", dzięki czemu mamy wrażenie, że słuchamy płyty nagranej na Zachodnim Wybrzeżu USA w 1967 roku. Także wartość melodyczna "Piosenek..." jest miejscami wręcz zachwycająca. Takie numery jak Za sprawą komet, Utkana z moich snów czy W czasy na długo zostają w głowie i przy przysłowiowym goleniu same zgrabnie wypływają z zakamarków pamięci muzycznej. Żeby nie było za różowo - płyta ma też pewną, znikomą, dawkę "mielizn". Takie Tam spotkam słońce przez większość czasu snuje się nieprzyzwoicie, bez wystarczającego pomysłu melodycznego, aczkolwiek może mieć specyficzny urok po jednym czy dwóch "buchach" odpowiedniej substancji. Całość jest jednak na tyle wciągająca i urocza, że na chwilowe przystanki nie zwraca się zbytniej uwagi.

Całość wydaniu w zgrabnym, lecz skromnym (własne wydanie) digipacku - oprawa graficzna to także dzieło autora.

Strona projektu na Facebooku

środa, 18 listopada 2015

Warren Haynes - Ashes and dust tour (w ramach Bluesonaliów) - 13.11.2015, CKIS Oskard, Konin

Pięknych czasów dożyliśmy. O 18:00 wyjeżdżamy autostradą (jeszcze darmową) z Warszawy, o 20:00 meldujemy się w Koninie, jemy pizze, a o 21:30 w Centrum Kultury i Sportu, sali na naprawdę europejskim poziomie,  rozpoczyna się koncert Warrena Haynesa, jednego z najważniejszych przedstawicieli szeroko pojętej światowej sceny bluesowej XXI wieku. Jeszcze parę lat temu taki luksus (może oprócz jedzenia pizzy) byłby nie do pomyślenia.
Warren tym razem przyjechał do nas promować płytę "Ashes and dust". Bardzo osobistą, "rootsową", nietypową nawet jak na niego (a przecież to artysta o wielu twarzach). Wiele osób kręciło nosem, bo płyta jest dość stonowana, daleka od jam-bandowego i bluesowego grania z jakim powszechnie (taaak, na pewno przez ogół społeczeństwa) kojarzony jest Haynes. Przyznam, że na koncert postanowiłem wybrać się dość spontanicznie - cierpiąc na niedosyt amerykańskiego grania pewnie poszedł bym nawet na "solo show" gitarzysty, choć tych normalnie nie trawię. Płytę poznałem we fragmentach już później i na koncert czekałem z pewnym niepokojem. Czy aby na pewno nie będzie to przynudzanie?

Już pierwszy utwór rozwiał te wątpliwości, a kolejne wręcz wprawiły w niemałe osłupienie. Laik mógłby zakrzyknąć: country na sterydach?! Na scenie zadomowił się bowiem dość osobliwy kolektyw - oprócz ubranego jak zwykle w jeansy i koszulę lidera oraz niepozornego (ale tylko na pierwszy rzut oka) Jeffa Sipe za perkusją, reszta składu wyglądała jak wyciągnięta z jakiejś speluny na południu Stanów Zjednoczonych- charakterystyczne, farmerskie koszule i spodnie, kapelusz grającego na banjo Mata Menefee czy skrzypek Ross Holmes wyglądający w czarnym garniturze i okularach niczym lekko obłąkany pastor małego miasteczka, wyjęty wprost z kartek powieści Stephena Kinga (tych, w których pastorowie z małych miasteczek zawsze skrywają jakieś mroczne sekrety) - widok w środku Polski dość niecodzienny.

Są tacy, którzy na koncert nie dotarli właśnie z powodu wspomnianej płyty. Ale jest czego żałować - lwią część repertuaru występu stanowiły klasyki Allman Brothers Band, Gov't Mule oraz takie smakołyki jak One more cup of coffee Boba Dylana, Madman across the water Eltona Johna czy Skin it back Little Feat. Piosenek z Ashes and dust bylo pięć. Ale to nie miało znaczenia, bo każdy z tych numerów zabrzmiał na żywo przecudnie. Duża w tym zasługa wymienionych powyżej panów z Chessboxer (był jeszcze bardzo fajnie grooviący basista, Royal Masat) - amerykańskiej grupy specjalizującej się w bluegrass i tzw "americanie", towarzyszącej Warrenowi na tej trasie. Dosłownie każdy numer doprawiony był czymś ekstra. Sceniczny luz, tak charakterystyczny dla amerykańskiego, jamowego grania, powiał i ze sceny w Koninie. Czy to wydłużone solówki skrzypiec (doskonały, bardzo precyzyjny Holmes), czy rozkręcająca się aż do klasycznego "peaka" improwizacja na elektrycznym banjo, czy w końcu smakowite, jakże rozpoznawalne i oczekiwane solówki gitarowe lidera - wszystko składało się na spójną, dość nietypową, ale elektryzującą całość. Publiczność, dość szczelnie wypełniająca nie skąpiła oklasków nie tylko pomiędzy numerami, lecz także nagradzając solowe partie każdego z muzyków. Już od pierwszego numeru widać było, że muzykom gra się tego wieczoru doskonale, co potwierdzili wychodząc na drugi, nieplanowany bis. Po allmanowskiej Jessice, która wieńczyła "papierową" setlistę, po dwóch i pół godzinie od rozpoczęcia koncertu zespół, wywołany gromkimi brawami nieustępującej publiczności, po raz ostatni sięgnął tam, gdzie znajdowały się myśli większości zebranych tego wieczoru w konińskim Oskardzie - na południe Stanów Zjednoczonych, wyciągając z kapelusza prawdziwą perłę i hymn, Soulshine (połączone z tradycyjnym Angel Band). To był już piąty tego wieczoru ukłon w stronę The Allman Brothers Band - wcześniej zabrzmiały rozimprowizowane Instrumental Illness, Dusk till dawn, Blue Sky i wspomniana Jessica. Całości dopełniała bardzo wyważona, lecz podążająca za muzyką oprawa wizualna - muzycy podczas solówek  podświetlani byli punktowo, natomiast umiejscowiony z tyłu, ogromny ekran służył do okazjonalnych, psychodelicznych zabaw światłami.

I tylko jedno zmąciło piękno tego listopadowego wieczoru w Koninie. Przerażające wieści z Paryża dotarły do nas w momencie, gdy wychodząc z sali włączyliśmy telefony. 
I wtedy naszła mnie taka, może niezbyt poprawna politycznie, myśl (ale w świetle wszystkich tych wydarzeń poprawność niech umiera): czy i nas czekają w przyszłości podobne sceny i czy będzie miało to związek z "obowiązkowymi kwotami uchodźców"?
O odpowiedzi proszę w komentarzach. 

Dziękuję Bartkowi i Rychowi za zaproszenie:)
Koncert odbył się w ramach Bluesonaliów 2015

Zdjęcia (z telefonu, ale są:) - Krystian Kwaśny.











poniedziałek, 9 listopada 2015

SBB - "Warszawa 1980" (2015)

W piątek całkiem przypadkowo trafiłem na koncert Apostolis Anthimos Trio w Służewskim Domu
Kultury. Nazwa miejsca może mylić, bo okazuje się, że to bardzo nowoczesne i cieszące oko miejsce; zupełne przeciwieństwo "domów kultury" jakie ma w pamięci moje pokolenie. Koncert okazał się intensywny, muzycznie bardzo ciekawy (w takim składzie fusion nie może być NIEciekawe: oprócz lidera na scenie pojawili się Krzysztof Dziedzic na perkusji i Robert Szewczuga na basie), ale też nieprzyzwoicie krótki - ledwie godzina z małym hakiem i zero bisów! Co prawda bilet kosztował 20 zł (!) i upoważnia dodatkowo do wstępu na jeden z koncertów jazzowych organizowanych w studiu S1, czyli "wskaźnik zwrot inwestycji" korzystny, ale... taki jakiś niesmak pozostaje. No bo czy brak bisów to kaprys artysty, bo - jako publiczność - nie zasłużyliśmy (a było nas dość sporo i reakcje na muzykę przejawialiśmy w moim mniemaniu prawidłowe), czy tak było w planie, bo za dwie dychy należy się godzina i finito? Muzyki tego typu ciężko słuchać w dużych ilościach, ale te chociaż piętnaście minut nikomu by nie zaszkodziło.
Lekko zniesmaczony (bom nie przywykł do takich sytuacji) wyszedłem do szatni, gdzie zgodnie z zapowiedzią prowadzącego można było nabyć płyty. Wyboru zbyt dużego nie było, ale trafiło się także coś SBB. I to w bardzo korzystnej cenie. "Główny" artysta stanął przy stoliku z markerem, więc od razu pomyślałem o tym, czego robić za bardzo nie lubię, czyli o zdobyciu podpisu i fotce. Nie lubię, bo zazwyczaj trzeba stać w kolejce, tłuszcza napiera, każdy oczywiście czegoś od podpisującego chce, dzieli się jakimiś nic nie wnoszącymi przemyśleniami, a miejsce i czas zabiera; niektórzy przynoszą po 10 płyt, w tym 5 winylowych, każą to wszystko podpisywać (dla syna, dla córki, dla wujka co w szpitalu), w efekcie powstaje taki taśmociąg,a z moją niechęcią do tłumów ściśle skondensowanych typu kolejki po prostu mi się odechciewa. Szczególnie, że ja to bym wolał z artystą na spokojnie porozmawiać o konkretach, a nie o tym, że słucham go od 1939.

Tym niemniej warunki tym razem były dość korzystne i bez niedogodności można było uścisnąć dłoń ulubionemu Grekowi. A w samochodzie pierwsza płyta do odtwarzacza i....

Jezu, ależ to dobre....my naprawdę mieliśmy zespół na poziomie światowym, a wręcz ten poziom prześcigający. Kto tak grał w 1980 roku? Koncert odbył się warszawskiej Sali Kongresowej, więc "siedzący", a przez znaczną część groovi aż chce się skakać. Jak zgromadzeni mogli wysiedzieć w tych czerwonych fotelach?
 Zaczyna się Borelem Ravela z taśmy, płynnie przechodzącym w grane już przez zespół Moja ziemio wyśniona. Formą nie różniącą się zbytnio od wersji nagranej na LP Memento z banalnym tryptykiem, ale znacznie zyskujące na dynamice, także dzięki publiczności krzyczącej "Józek, Józek!" tuż przed wejściem partii wokalnej. Zaraz potem dostajemy jednak już w dużej mierze Hung Under, przygotowane podobno na kolejny krążek zespołu, który jak wiemy jednak się nie ukazał (zamiast tego kompozycja trafiła na solowy album Skrzeka, Józefina) W pierwszej części rozmarzone, nieco floydowskie granie, potem zespół łapie wiatr i wchodzi w przyjemny, bardzo taneczny groove. Przenikające się nawzajem partie gitar i klawiszy, zmiany rytmu, zabawa dynamiką - od tego miejsca na płycie zaczynają się właśnie takie zabiegi, trwające do końca pierwszej płyty. Nie ma tu miejsca na konkretne, znane utwory. Zamiast tego dostajemy kolejne części improwizacji podpisane Movements I-IV oraz Spectrum. Wszystkim źle nastawionym do tego terminu od razu wyjaśniam, że jest to improwizacja na najwyższym poziomie (wyżej jest tylko Phish:) - muzycy wyczuwają się doskonale, łapią i przetrzymują ciekawe tematy, wokół których osnuwają swoje muzyczne opowieści. Rock progresywny miesza się tu z jazz-rockiem i bluesem. A nam uśmiech nie schodzi z twarzy  - co za granie!

Drugą płytę rozpoczyna spory wyjątek z suity Going Away, miedzy innymi kultowe w niektórych kręgach Freedom with us, za ktorym osobiście nie przepadam, bo trochę to rozwlekłe...ale zaraz potem wchodzi 3rd reanimation i znów łapiemy ten charakterystyczny dla SBB groove. Z kolei Żywiec (Mountain Melody) to już solowy popis skrzekowego moogowania i dowód na to, że Józek należy do ściślej czołówki specjalistów od tego instrumentu. A po suicie wracają do improwizacji - Away, Away i Heavy Equipment to kolejna dawka odlotów. Kolejne 25 minut szukania, burzenia i budowania. Na koniec części zasadniczej dostajemy jeszcze wyjątek z Wizji, a jako bonus fragment z próby dźwięku, która może wiele nie wnosi, ale pokazuje, że zespół miał naprawdę dobry dzień.

SBB w składzie ze Sławkiem Piwowarem nie grali może długo, ledwie kilka miesięcy, ale ten album udowadnia jak duży potencjał tkwił w tym kwartecie. Zmianie uległo brzmienie zespołu, dwie gitary wzięły na siebie ciężar prowadzenia improwizacji, wchodzenia w dialogi, klawisze Skrzeka są tu na drugim planie, zresztą lider częściej niż pod koniec lat 70. sięga po gitarę basową. To akurat dla mnie, jako miłośnika Skrzeka - klawiszowca, niezbyt radosne rozwiązanie, ale muszę przyznać, że akurat w tym wypadku owo przemeblowanie brzmienia aż tak nie razi. Całość zagrana jest z wielką finezją, zupełnie nie słychać że to już nowa dekada puka do drzwi. Wielka szkoda, że w listopadzie (koncert jest z kwietnia) było już po wszystkim, a drogi muzyków rozeszły się na wiele lat. A tak naprawdę już chyba na zawsze, bo SBB nigdy nie powróciło do poziomu reprezentowanego na tej płycie. Czy zeszłoroczny powrót Piotrowskiego to zmieni? Czekamy na premierowy materiał.



piątek, 6 listopada 2015

Trey Anastasio "Paper Wheels" (2015)

Trey Anastasio skończył w tym roku 51 lat, ale energią jaką promienieje można by obdzielić kilku
20-dziesto latków. Widoczne jest to przede wszystkim na scenie, a scenicznie rok ten był dla gitarzysty bardzo udany. W styczniu ogłoszono dość kontrowersyjną dla świata "Deadheads" (czyli najzagorzalszych fanów kultowego Grateful Dead) wiadomość, że to właśnie Trey "zastąpi" Jerry'ego Garcię na trzech (potem dodano kolejne dwa) koncertach celebrujących 50-dziesięcio lecie zespołu. A pamiętać trzeba, że fani Phish (macierzysta formacja Anastasio) i Dead częstokroć za sobą nie przepadają.  Trey wyszedł jednak z zawieruchy obronną ręką i przekonał nawet największych sceptyków. Dwa tygodnie był już w trasie z Phishem. I okazało się, że jest to prawdopodobnie najlepsza trasa zespołu od czasu reunion w 2009 roku, a może i od 15 lat (tu już wchodzimy na grząski grunt "fanostwa"...). Pół roku analizowania i ćwiczenia zagrywek Jerry'ego przydało się nie tylko na koncerty z Grateful Dead. Co więcej, już na początku trasy premierę miały cztery nowe kompozycje, których nikt się nie spodziewał (bo zespół w zeszłym roku wydał studyjną płytę oraz skomponował program - czyli tak naprawdę kolejną płytę - z okazji Halloween; fani spodziewali się raczej wtrącania tego materiału na tegorocznej trasie). W międzyczasie Trey znalazł jeszcze czas na wydanie swojej dziesiątej solowej płyty i jesienna, dwutygodniową trasę ze swoim składem pod szyldem Trey Anastasio Band. Nieźle jak na pięćdziesięciojedno latka!

Co my tu mamy...przede wszystkim płyta w dużej mierze nagrana została "na żywo, ale w studio". Czyli na setkę. Czuć w tym graniu niesamowity luz, chociaż ubrany w ramy konkretnych kompozycji. Ale w końcu to muzycy ze sceny jamowej, więc nie mogło być inaczej. Biegłość instrumentalna pozwala na takie nagrywanie, które daje efekt z jednej strony swobody, a z drugiej dyscypliny. Najlepsze numery na płycie to właśnie te, w których słychać "jamowy" luz. Przede wszystkim lekko funkujący "In rounds", z partią clavinetu w stylu Stevi'ego Wondera i chwytliwym refrenem, zaczynające się niespiesznie i przyśpieszające w połowie "Bounce", czy wreszcie "Liquid Time", mające w solówce gitary mocny posmak "Sultans of Swing" Dire Straits. Nad całością unosi się specyficzny "vibe" pop-rocka lat 70, choćby duch Steely Dan w "The Song"

To taka bardzo słoneczna płyta. Mimo że nagrana zimą zeszłego roku w chłodnym Vermont i słuchana niemal rok później w nie mniej zmarzłej Warszawie, promieniuje ciepłem letniego poranka rodem ze słonecznej Kalifornii. Są i funkujące dęciaki i jazzowe nutki (Speak to me), płynąca niespiesznie perkusja, leniwe chórki (Flying machines) i charakterystyczny, nadal "collage'owaty" głos Anastasio. Oczywiście teksty, jak to w projektach Treya (łącznie z Phishem), nie są czymś, co oczarowywałoby poszukujących głębi lirycznej. To proste, życiowe spostrzeżenia w stylu "And the hands on the clock keep ticking, just rolling along, In the end, all that’s left is the song" (The Song) albo zupełne odpały: "skinny little legs, skinny little legs, like marionettes, with heads removed, she forgets, she forgets" (cudownie jednak pasujące do ogólnego klimatu "In rounds" i pozostające na długo w głowie). Ważniejszy od przesłania i ideologii jest tu groove, a płyta zapewnia go w ogromnej dawce. Ten bardzo charakterystyczny element amerykańskiej "jamowej" muzyki, który sprawia, że sale koncertowe i amfiteatry w USA zmieniają się w parkiety taneczne, a określenie "danced my ass off", często stosowane przez amerykanów przy relacjach z jamowych koncertów, nabiera bardzo pozytywnego wydźwięku. Grającym na płycie muzykom brakuje może tej iskry jaką posiadają koledzy Treya z Phisha, nie mają takiego charakteru i rozpoznawalnego brzmienia, ale nadal jest to TEN feeling, jakiego oczekuję.

Spróbujcie więc solowego Anastasio, tak dla rozluźnienia od "poważniejszej" muzyki. Facet potrafi bawić się swoja sztuką, w specyficzny sposób traktując ją zarówno poważnie jak i niepoważnie, co jest składową tajemnicy sukcesu jednej na najciekawszych formacji koncertowych w historii, zespołu na "P".




wtorek, 3 listopada 2015

Kazik Staszewski "Idę tam gdzie idę" - autobiografia (2015)

Kazimierz Staszewski to w moim muzycznym alfabecie fenomen. Pochodzi ze środowiska stricte punkowego, które pod koniec lat 70. kontestowało wszystkie muzyczne wartości jakie wyznaję. Mimo to w wieku mocno maturalnym Kult i częściowo solowy Kazik mocno mnie fascynowali. Właściwie jako jedyny Polski zespół (bo SBB, Klanu,Niemena i progresywnych Skaldów wtedy jeszcze nie znałem). Tworzy i tworzył odległą od moich obecnych fascynacji muzykę, której nie słuchałem z płyt już od bardzo dawna, a mimo to co roku, z wielką przyjemnością wybieram się na juwenaliowy koncert Kultu na Dziedzińcu UW i przez te ponad 2,5 godziny znów jestem studentem (chociaż bilet ulgowy już od dawna mi nie przysługuje). Co więcej, właśnie nabyłem trzecią książkę dotyczącą jego życia i twórczości.

W Kaziku jest bowiem coś ujmującego, a historia jego życia układa się w dość ciepłą, mimo kilku zawirowań, historię. Historię człowieka, który sam przyznaje, że w życiu miał niesamowite szczęście,a nad jego losem coś - lub ktoś - czuwa. Z kart książki dowiadujemy się dlaczego dzieciństwo w PRLu mogło być radosne, jak bohater radził sobie z brakiem ojca (coś, co wielu zaprowadziłoby na pół życia do gabinetu psychoterapeuty), jak można było studiować socjologię przez 9 (!) lat  w czasach kiedy za oblanie jednego egzaminu groził 2-letni pobyt w wojsku, jak z ogromnego tygla warszawskich (i nie tylko) muzyków i muzykantów punkowych uformować zespół, który przejdzie do historii i wiele, wiele innych. Niezliczone kontakty, spotkania i roszady personalne, "załoga", wreszcie korzystne zbiegi okoliczności doprowadziły Kazika to miejsca, w którym jest teraz - już bardziej statecznego pana niż buntownika, ojca, dziadka i męża wiernego swej żonie od ponad 30-stu lat. Autobiografia pełna jest oczywiście anegdot "zza kulis" i dygresji - zazwyczaj bardzo śmiesznych, czasem refleksyjnych, ale zawsze dających do myślenia.

Przyznam,że trochę obawiałem się kolejnej autobiografii polskiego muzyka po dość trudnym spotkaniu z "Ćpałem, chlałem i przetrwałem". Zdaję sobie sprawię, że Maciej Maleńczuk jest rozmówcą nieco trudniejszym niż Kazik i nie lada wyczynem jest go upilnować w formie jaką jest "wywiad-rzeka", ale pani Barbara Burdzy poległa już na poziomie pytań. A Maleńczuk, jak to rasowy gawędziarz, przytłoczył młodą dziennikarkę swoją osobowością. Wyszła z tego książka może i mocno rock&rollowa, ale kilkaset stron dość chaotycznych dykteryjek o ćpaniu, zjazdach i menelstwie może zmęczyć.

"Ide tam gdzie idę" to jednak zupełnie inny poziom. Ten wywiad-rzekę, przeprowadzony przez Rafała Księżyka czyta się jak powieść, o tyle ciekawą, że zanurzoną w naszym polskim sosie, i to na przestrzeni kilku dziesięcioleci. Pytania są konkretne, chronologiczne, wynikają z treści poprzedniej wypowiedzi albo zwinnie posuwają historię do przodu. Kazik odpowiada bardzo rzeczowo i pilnuje się, aby ewentualne dygresje nie były ślepymi uliczkami. Nie stroni od tematów trudnych, czy to w kontekście relacji z innymi, czy też własnych słabości (alkoholizm, nieśmiałość, okres przynależności do Świadków Jehowy). Znając w dużej mierze ogólną historię Kultu, podczas lektury zastanawiałem się wielokrotnie "a ciekawe czy wyjaśni kwestię..." i właśnie w tym momencie padało pytanie dotyczącego owego tematu. Kazik nie owija w bawełnę, mówi o swoich odczuciach względem wielu zjawisk i osób. Robi to oczywiście z charakterystycznym, "kazikowym" poczuciem humoru.

Udała się ta biografia. Lektura utwierdza mnie w przekonaniu, że warto sięgnąć po poprzednią pozycję Księżyka, biografię Tymona. Postać równie barwna co Kazik, a jeszcze bardziej odjechana, więc ciekawe jak z nią autor sobie poradził.


niedziela, 1 listopada 2015

Katedra - "Zapraszamy na łąki" (2015)

Ta płyta brzmi jak nocny koszmar Anny Gacek i Kuby Galińskiego. I dlatego jest tak dobra.

Dawno, dawno temu, w latach 60. XX wieku, w kraju nad Wisłą ukuto pojęcie "big bitu". Do języka wprowadził je Ś.P. Franciszek Walicki, a chodziło generalnie o zmylenie władzy ludowej, której określenie "muzyka rockowa" średnio pasowało. Tak więc polska młodzież mogła grać swojski big bit (mocne uderzenie), a rock&rolla już nie. Ot absurdy PRLu, na szczęście w komediowym wydaniu.
Namnożyło się u nas wtedy tych big-bitowych artystów, bo mimo żelaznej kurtyny świeży powiew muzyczny z Wysp Brytyjskich docierał i do Polski. Byli więc Niebiesko-Czarni, Karin Stanek, Czerwone Gitary, wczesny Niemen, Halina Frąckowiak, Ada Rusowicz i wielu innych.

W XXI big bit wprowadziła ponownie na salony córka Ady Rusowicz, Ania, ze swoim albumem "Mój Big Bit" (2011). Chociaż już wcześniej próby nawiązania do retro przeprowadzała m.in Ania Dąbrowska, to powszechnie za królową "vintage" w Polsce przyjmuje się uważać właśnie Rusowicz, która otworzyła drogę takim wykonawcom jak Organek czy Natalia Przybysz. I choć można dyskutować czy twórczość wyżej wymienionych jest faktycznie powodowana prawdziwie artystyczną, vintage'ową duszą czy tylko zgrabnym przystosowaniem się do mody zapoczątkowanej przez koleżankę, faktem jest, że nareszcie zaczęto w Polsce grać bardziej po staremu (chociaż to temat na oddzielny wpis, traktujący o muzykach sesyjnych).

Ciągle jednak czegoś mi w tym brakowało. Może takiej 100% autentyczności w działaniu. Może braku zachowania naturalnego dla prawdziwej rockowej sztuki progresu, który wynikałby nie z liczenia pieniędzy, ale z prawdziwych poszukiwań, rozwoju. To, co miało miejsce na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego stulecia jest teraz nieumiejętnie kopiowane i to w wykastrowanej formie. W dodatku  wszystko przechodzi przez śliskie ręce "producenta, który niby się zna" (bo przesłuchał debiut The White Stripes) i tak naprawdę kreuje brzmienie artysty według obecnych mód. Na szczęście zupełnie inaczej jest z omawianym dziś zespołem.

Katedra to grupa przyjaciół z Wrocławia, którzy marzyli o tym żeby założyć zespół i im się udało, co już samo w sobie jest obecnie sztuką. Trafili nawet do znanego "talent show", gdzie dotarli ze swoją niezbyt modną muzyką do samego finału. Już wtedy poznaliśmy m.in rewelacyjną piosenkę "Zapraszamy na łąki", która rozpoczyna wydany kilka tygodni temu debiutancki LP pod tym samym tytułem.

Pierwszy numer to Katedra w pigułce. Czego tu nie mamy: zaczyna się mocnym akcentem przypominającym intro do Speed Kinga Deep Purple, zaraz potem wchodzi nalepowski riff, by po kilku sekundach oddać pola psychodelicznej zwrotce.  A tam w podkładzie czysty Exodus (ten polski). Pojawia się także mellotron na modłę The Moody Blues. Wszystko okraszone rasowymi chórkami w stylu Alibabek. A za chwilę dostajemy naprawdę mocarny, chwytliwy refren, w stylu Hush. A w tak zwanej "części C" (czyli bridge) mamy "exodusową" melodeklamację, która płynnie przechodzi w piękna, wzorowaną na Skaldach, harmonie wokalną. I to wszystko w jednym, niespełna 4-ro minutowym kawałku!

Na albumie trudno wskazać numer, który odstawałby od reszty, choć jeśli miałbym strzelać, to do lekko ciągnącego się Kiedy kochasz. Jednakże każdy utwór ma coś w sobie, a całość tworzy bardzo spójną całość, w której odnajdujemy co i rusz odniesienia do zespołów, które są dla Katedry ważne.

Nie śmiej się z miłości zaczyna się, niespodziewanie, dość nowocześnie - to są chyba te ślady Tame Impala, które zespół także podaje jako inspiracje. Zwrotkę pomysłowo podzielono na część "współczesną" i "big bitową", głównie za sprawą zmiennych brzmień klawiszy. Refren to już jednak totalny big bit. A urocza końcówka zawiera ciekawie ulokowane cytaty m.in z Beatlesów i Doorsów. Echa tych drugich usłyszymy też w pełnej czadu części instrumentalnej Strach i pragnienie. Z kolei  Kim jesteś czaruje partią gitary zagraną skrzypkiem połączoną z wokalizą przypominającą Wielki Ogień Breakoutu. W Czarnym szlaku mamy rasowy hard rock, który po półtorej minuty zmienia się w santanowską sambę z syntezatorem w roli głównej. Z kolei rodzimy Exodus (nie mylić z metalowym!) odnajdziemy ponownie, zarówno tekstowo jak i muzycznie, w Wolnym Elektronie. Pobrzmiewają też echa Uriah Heep (Pieśń o świcie) i wczesnej Budki Suflera. Miłym akcentem jest też gościnny udział Ani Rusowicz w Wicher wiele.

Co mi się w tej płycie podoba, to bardzo dobre wypośrodkowanie pomiędzy partiami wokalnymi a instrumentalnymi. Jednak posiadanie w składzie śpiewającego gitarzysty to zdecydowanie fajna sprawa. Fryderyk Nguyen (wokal, gitara) i Michał Zasłona (klawisze) sprawnie poruszają się po elementarzu rasowych zagrywek z tamtych lat  i co chwila zaskakują bardzo ciekawymi partiami. Przy czym numery na płycie są relatywnie krótkie, nie ma w nich miejsca na przesadnie długie solówkowanie, po prostu wszystko ma swoje miejsce i czas. Jednocześnie utwory są tak skonstruowane, że aż proszą się o wydłużenie na koncertach. 

"Zapraszamy na łąki" nie wprowadza niczego nowego, jest pewnego rodzaju zabawą konwencjami i - jak zespół sam przyznaje we wkładce - muzyczną podróżą do lat pełnych natury i duszy. Jest kolorowo, jest psychodelicznie. Płyta jako całość została naprawdę dobrze przemyślana, a zespół znalazł sposób by pokazać wszystkie swoje atuty - umiejętność tworzenia i aranżowania naprawdę ciekawych, chwytliwych melodii, biegłość instrumentalną i wokalną (urocze chórki Katarzyny Radoń i Teresy Grabiel) oraz znajomość historii muzyki popularnej. Gdyby nie pewne zabiegi produkcyjne (np. nowocześnie brzmiące bębny w Nie śmiej się z miłości) można by uznać, że to jakiś zaginiony album z przełomu lat 60. i 70. XX wieku. Tym bardziej, że - ku mojej radości - płyta brzmi naprawdę soczyście i zaryzykuję twierdzenie, że jest to obecnie najlepiej brzmiący pod kątem aranżacji album "retro". Nie ma tu rażącej mnie zewsząd surowości i suchotnikowatości. Jest bogato, kolorowo, widocznie zespół nie miał za plecami pseudo-znawców, lubujących się w stwierdzeniach typu "tak się dzisiaj nie gra".

Ciesze się ,że zespół mimo wszystko na swoim debiucie nie sili się na przesadną nowoczesność, za którą tak pędzą teraz wszelkiej maści producenci-specjaliści od "nowoczesnego vintage" (jeszcze kilka lat temu zajmujący się hip hopem czy r'n'b). Że jak nawiązuje do przeszłości, to tym razem nie do ogranych Led Zeppelin, a do niemodnych Uriah Heep czy zapomnianego Exodusu. Wyobrażam sobie minę redaktor Anny Gacek po usłyszeniu tego albumu. Brakuje jeszcze tylko  jej "ukochanych" Pink Floyd.

Jest jeszcze jedna sprawa, która bardzo mnie do Katedy przyciąga. To ich zespołowy duch. Mimo, że zazwyczaj za lidera uznajemy zazwyczaj frontmana, Fyderyk nie rozpycha się na tej pozycji (a znam chłopaków ze sceny i zza kulis). Czuć coś, co w obecnych, nastawionych na ego jednostki czasach, zanikło. Dla słuchacza to duży plus - nie podaje mu się na talerzu jednostki chcącej wypromować swoje nazwisko, a kompletne, składające się z kilku równoważnych składników danie. Nie mamy do czynienia z "gwiazdą" i kilkoma anonimowymi muzykami sesyjnymi, których można podmienić w dowolnym momencie i którzy nauczyli się grać "po staremu" pięć minut temu. Tu każdy muzyk częścią większej całości, każdy czuje tę muzykę całym sercem i dzięki temu kolektywnemu działaniu otrzymujemy efekt synergii. To podejście pozwala mi wierzyć, że Katedra będzie się rozwijać jako zespół nie tylko muzycznie ale i duchowo, tak jak robiły to najwspanialsze bandy w historii rocka. Miejmy nadzieje, że żaden "magik" od gałek im tego nie popsuje.