sobota, 2 lipca 2016

Ritchie Blackmore i Rainbow AD 2016 - czy to jeszcze ma sens?

Projekt "Rainbow 2016" przeszedł już do historii. Materiały nagrane przez fanów można dość łatwo odszukać na Youtube, tak więc każdy zainteresowany może obejrzeć wszystkie trzy koncerty w domu i samemu sobie odpowiedzieć na pytanie zawarte w tytule wpisu. Ponieważ jednak udało mi się dotrzeć na jeden z koncertów osobiście i tak się złożyło, że był to koncert z tych trzech najlepszy, pozwolę sobie w kilku zdaniach podsumować całe to zamieszanie.

Ritchie Blackmore tłumaczył decyzję o zagraniu tych koncertów nostalgią i ukłonem w stronę fanów, którzy od 1997 roku nie przestali wierzyć, że coś takiego jak Ritchie i rock będzie jeszcze występować w jednym zdaniu. Ponieważ jednak gitarzysta znany jest z tego, że robi tylko to, na co ma ochotę, domniemywać można, że zrobił to także dla siebie. Ot, po prostu chciał na chwilę wrócić do przeszłości, ale na własnych warunkach. Tym tłumaczyć można chociażby dobór towarzyszących mu na tych koncertach muzyków czy taką, a nie inną setlistę. 

Pierwszy koncert tej mini trasy odbył się w ramach festiwalu Monsters of Rock w niemieckim Loreley i wywołał w kręgach zainteresowanych fanów dość minorowe nastroje. O tym pisałem jednak we wstępie do relacji z brytyjskiego koncertu. Rzeczywiście, patrząc z perspektywy kilku dni, koncerty niemieckie można potraktować jako rozgrzewkę przed tym finałowym, który odbył się w Birmingham. Pytanie jednak czy muzyk tak - nie bójmy się użyć tego słowa - legendarny powinien odwalać taką fuszerkę? Przecież wystarczyło kilka prób i odpowiednie skupienie, aby już od pierwszego koncertu nie było aż takich wątpliwości...Aż takich, bo niestety żaden z tych koncertów nie był idealny.

Jesteśmy w trakcie wielkiego turnieju piłkarskiego, gdzie wszelakie opinie o zawodnikach są na porządku dziennym, więc przyjmijmy na chwilę ten sam system na potrzeby zwięzłego przedstawienia problemów. Daruję sobie jedynie oceny punktowe :-)

Ritchie Blackmore

19 lat grania renesansowego folk-rocka, starcze zwyrodnienia stawów, do których przyznał się w zeszłym roku, do tego niedawna operacja palca i mamy pełen obraz Ritchiego B. w 2016 roku. Do tego doszła zapewne niewielka, ale jednak, trema i katastrofa w Loreley gotowa. Słabo, bez polotu zagrany koncert, błędy w klasycznych solówkach, bardzo nieprecyzyjna gra - lista grzechów Ritchiego popełnionych 17 czerwca tego roku jest długa. Spoglądając jednak na filmiki z dnia następnego zauważymy pewną poprawę. Tydzień później Ritchie miał ostatnią szansę na uratowanie honoru i mogę powiedzieć, że dał z siebie wszystko. Nadal "to nie było to", przede wszystkim brak mu już tej szybkości, która pozwoliłaby na przykład pociągnąć solówkę w Child in Time czy Burn, ale jednak w dużej mierze, biorąc pod uwagę powyższe problemy ze zdrowiem i wiek, Ritchie wyszedł z koncertu w Birmingham obronną ręką. Zapomnijmy jednak o tym "szukającym, burzącym i budującym" Blackmorze sprzed lat. Zostało kilka charakterystycznych myków, specyficzny styl gry rytmicznej i legendarne brzmienie. Parę razy (Catch the Rainbow, Mistreated) zdawało się, że Ritchie zaraz odleci, że złapie ten pociąg z napisem "szaleństwo" i zaprowadzi nas w rejony, które tak chętnie penetrował w początkowym okresie działalności Rainbow, jednak ani razu nie zdecydował się na wyjście poza przećwiczone wersje.
Odmienną kwestią jest sama obecność gitarzysty na scenie. Myślę jednak, że tego nie uwzględni żaden filmik na Youtube czy nawet profesjonalnie nagrany materiał DVD. Dla osób, które zostały w jakiś sposób ukształtowane przez muzykę danego artysty, możliwość zobaczenia go na scenie, na żywo, to na pewno wielkie, metafizyczne doświadczenie. Tak właśnie było w moim wypadku. Dlatego nie mogę obiektywnie napisać jakie to przeżycie zobaczyć i usłyszeć tego gitarzystę na żywo. Dla mnie - najpiękniejsze na świecie, niezależnie od jego formy. Coś jest w tych dźwiękach - magia, kosmos, metafizyka. Coś jest w tym brzmieniu. Gdy gra te liryczne solówki w Mistreated czy Catch the Rainbow, człowiek zdaje sobie sprawę, że istnieją ludzie niezastąpieni. I choć tępię kult jednostki, bo uważam, że większość pożal się boże piosenkareczek można by zastąpić tabunem innych, podobnych, to są na świecie artyści, którzy uświadamiają jaka energia kryje się w dźwiękach. Dokładnie takie same odczucia miałem uczestnicząc w koncertach z udziałem Ś.P. Jona Lorda czy Ricka Wakemana. To chyba ten powiew sztuki, artyzmu, piękna muzyki lat 70. wykonywanej przez tych, którzy ją tworzyli.  Dlatego, jeśli ktoś mnie spyta czy warto było tłuc się do Birmingham na koncert, odpowiem: tak, i to bardzo.

Ronnie Romero  

Ritchie wyznaczył temu młodemu wokaliście dość trudne i niewdzięczne zadanie. W trakcie dwugodzinnego koncertu musiał zmierzyć się z repertuarem śpiewanym pierwotnie przez sześciu (wliczając Glenna Hughesa) wokalistów. I to nie byle jakich - tworzących na przestrzeni lat czołówkę hard rocka. "Młody" wybrnął jednak z tego zadania nie tyle bardzo dobrze, co wręcz zachwycająco.
Ma w głośnie nie tylko siłę, ale i sporą część magii Ronniego Jamesa Dio. Można próbować kopiować mistrza, ale to będzie tylko lepsza lub gorsza kopia. Młody Ronnie dodaje jednak coś "ekstra". Coś, co powoduje ciarki na plecach i szybsze bicie serca. Momenty takie jak Mistreated czy Catch the Rainbow powodowały dosłownie osłupienie. Przez pojedyncze kawałki z ery Turnera i Bonneta przebrnął po prostu bardzo dobrze. Drugim wokalistą, z którego legendą musiał się zmierzyć, był Ian Gillan. Tu było również zjawiskowo - wymagająca partia wokalna w Child in Time została po prostu wzniesiona na inny poziom. Jak burza przeszedł przez Highway Star. Najgorzej poradził sobie z Perfect Strangers  - ale tu zawiódł cały zespół. To po prostu nie jego bajka. Trochę lepiej było w Black Night, aczkolwiek kawałek ten jest już tak ograny, że ciężko cokolwiek dać od siebie. Nie zapominajmy jednak o emocjonalnie podanym Soldier of Fortune - miodzio. Ogólnie zawodnik spełnił pokładane w nim nadzieje z nawiązką. Nie przychodzi mi na myśl inny wokalista, który zaśpiewałby na tak wysokim poziomie cały koncert, na którym mieszają się style kilku wokalistów. A wykonanie numerów z ery Dio - zjawiskowe!
Do poprawy Ronnie na pewno ma jeszcze kwestie konferansjerki i odnalezienia się w roli frontmana. W kontakcie z kilkunastotysięczna, rockową publicznością trzeba mieć po prostu jaja. Na początku swojej drogi z Deep Purple David Coverdale też podobno miał problem z właściwym wyjściem do ludzi. Dlatego wymyślił sobie charakterystyczne zawołanie "How are ya?!", które od razu przełamywało bariery na lini wokalista-publiczność, a z czasem stało się jego "znakiem firmowym". To Romero ma jeszcze przed sobą - na razie kompletnie nie radzi sobie z publiką, a jego nieśmiałe zapytania o "dobrą zabawę" były raczej żałosne.

Jens Johansson

Nie wiem czemu Ritchie wybrał akurat tego klawiszowca. Musiała powstać jakaś nić sympatii, a i wcześniejsza współpraca z Blackmore's Night na pewno zaprocentowała. A może i fakt, że grał przez jakiś czas z samym Dio? Jens to bardzo dobry muzyk, jednak z zupełnie innej bajki niż cały repertuar koncertów Rainbow w tym roku. Sprawność techniczną potwierdził w swoim solo w Difficult to cure, demonstrując cały wachlarz zagrywek progmetalowych. I nawet na Hammondzie zagrał ciekawie...jednak już w konkretnych utworach wypadł dość przeciętnie. W większości poprawnie, ale bez charyzmy potrzebnej w utworach Purpli. Małe wpadki tu i ówdzie nie mają znaczenia, ale bezsensownego skrócenia intra do Perfect Strangers nie potrafię zrozumieć (nie była to pomyłka, bo feler ten pojawił się na każdym z trzech koncertów). Generalnie stanowił tło dla Ritchiego. I to tło, które mogłoby być lepsze.

David Keith i Bob Nouveau

Sekcja rytmiczna była najbardziej kontrowersyjnym elementem tego "reunion".  Pierwszy koncert w ich wykonaniu to naprawdę poziom średniego cover-bandu, łącznie z pomyłkami i rozjazdami w końcówkach utworów. Wielu zarzucało także relatywnie wolne tempa utworów, co zostało poprawione na ostatnim koncercie (dla porównania dwie wersje Perfect Strangers, odpowiednio z 17 i 25 czerwca; uwaga! jest to najmniej ciekawy, wręcz najgorszy fragment koncertów, więc proszę nie wyciągać wniosków co do całości. Służy tylko celom porównawczym ;))














W dodatku zestaw perkusyjny Davida Keitha został wyciągnięty wprost z Blackmore's Night, co na pewno miało wpływ na brzmienie i dynamikę gry. Perkusista tłumaczył w jednym z wywiadów, że chciał osiągnąć na tych koncertach "brzmienie małego zestawu z lat 70", ale powiedzmy sobie szczerze, że eksperyment się nie powiódł. Podobnie jak w przypadku Jensa Johanssona, muzycy sekcyjni to starzy kumple Ritchiego, mający w CV współpracę z Blackmore's Night (Keith gra tam na co dzień).  Prawdopodobnie to zadecydowało o ich wyborze. Nie można powiedzieć, że to słabi gracze - David Keith gra bardzo ciekawie i mimo moich obaw nie zmasakrował Burn - jednak znów: to nie ta bajka. Do grania Rainbow/Deep Purple naprawdę trzeba mieć dryg i specyficzny feeling oraz moc "w łapach". Bez tego robi się mdło. Dlatego pod kątem sekcyjnym (który to niestety rzutuje na odbiór całości) były to bardziej koncerty "Blackmore's Night plays Rainbow".
Jestem jednak w stanie zrozumieć wybór Ritchiego. Przy jego obecnej formie wzięcie do zespołu muzyków, którzy zagraliby te kawałki z mocą oryginałów, oznaczałoby katastrofę. Sama sekcja po prostu przykryłaby Ritchiego i obserwowalibyśmy smutny koniec mistrza nie mogącego nadążyć za resztą składu. Tu osiągnięto jakiś kompromis i dzięki temu te koncerty w ogóle miały sens.

Podsumowanie

Po raz pierwszy w historii rockowego grania Ritchiego mieliśmy na scenie chórek. Powszechnie wiadomo, że miało to na celu usprawiedliwienie obecności na koncertach muzy Ritchiego, Candience. No nie wypuści ci ona go z rąk za nic! Dwuosobowy chórek ani nie przeszkadzał, ani nie pomagał, więc jego obecność po prostu pominę. Tęcza była, ale taka współczesna, chyba LED-owa. Świeciła, zależnie od utworu, jaskrawo albo pastelowo, raz bardziej dynamicznie, raz nastrojowo. Też - dodatek, chociaż oczywiście w Rainbow dość znaczący. Najważniejszy był jednak Ritchie, Ronnie i reszta muzyków. Czy, biorąc pod uwagę powyższe zastrzeżenia, ich trzy występy miały sens? Nie da się na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie. Obiektywnie rzecz biorąc przygotowanie zespołu było nieadekwatne do rangi wydarzenia. Tylko czy dla Ritchiego to miało aż takie znaczenie jak dla nas, fanów? Mam nieodparte wrażenie, graniczące z pewnością, że nazwa "Rainbow" użyta została wyłącznie w celach marketingowych. Nie chodzi o fakt, że w składzie nie pojawił się żaden muzyk z poprzednich wcieleń Tęczy. Blackmore znany jest z tego, że rzadko kiedy sięga dwa razy po to samo nazwisko, stawiając raczej na nowe twarze. Tak przecież powstał pierwszy skład Rainbow, z nieznanym wtedy nikomu Ronniem Jamesem Dio. Chodzi przede wszystkim o fakt, że były to raczej solowe koncerty Ritchiego. Świadczy o tym m.in dobór utworów. Na brytyjskim koncercie pojawiło się więcej utworów Deep Purple niż Rainbow! Wynika z tego, że Ritchie faktycznie chciał przynajmniej na chwilę otworzyć dawno zamknięte drzwi z napisem hard-rock, a zagranie tych koncertów pod szyldem "Ritchie Blackmore przedstawia" byłoby raczej marketingowym strzałem w stopę. Stąd decyzja o "reaktywacji" Rainbow i spore rozczarowanie fanów mających nadzieję na coś więcej.
Dla osób, których marzeniem było usłyszeć jeszcze raz Ritchiego grającego rocka, te trzy koncerty były na pewno czymś wyjątkowym. Szczególnie koncert w Birmingham, na którym muzycy zagrali znacznie lepiej niż tydzień wcześniej w Niemczech, był rodzajem wrót do przeszłości, która już dawno odeszła. Nie będę się powtarzał - w Ritchiem i jego grze jest coś szczególnego i jeśli ta postać i ta muzyka znaczą dla kogoś wiele (a dla mnie tak), to udział w którymś z tych koncertów był niesamowitym przeżyciem. Pod warunkiem, że zluzował w znaczny sposób "ośrodek obiektywnego oceniania" i spróbował, choćby przez mgłę, złapać tęcze.
Jednak czasami trzeba odpuścić. I wiedzieć kiedy zejść ze sceny. Myślę, że dla "rockowego Ritchiego" ten moment już nadszedł, bo całość znajdowała się o krok lub dwa od katastrofy i kompromitacji, a w przypadku koncertu w Lolerey to już nawet o tę katastrofę zahaczyła. Początkowo artysta wykluczał dalsze eksperymenty na tym polu, zarzekając się, że najważniejsza jest dla niego działalność Blackmore's Night. Jednak kilka tygodni temu zmienił zdanie i zapowiedział, że jeśli między muzykami będzie chemia, a publiczność przekaże dobre fluidy, to kto wie, może w przyszłym roku....Osobiście nie jestem do tego pomysłu przekonany. Jeśli jednak nadarzy się taka okazja, to może jeszcze raz przejdziemy na drugą stronę tęczy....byle do tego czasu nie wyblakła do końca!

P.S. Podobno pierwsze dwa koncerty tej mini trasy zostały profesjonalnie zarejestrowane z myślą o DVD...żeby wyszło z tego coś, co warto obejrzeć i posłuchać, musieliby zarejestrować ponownie większość partii w studio!

Relacja z brytyjskiego koncertu Ritchie Blackmore's Rainbow
.............................................................................
Zapraszam na moją audycję "Muzyczne Noce" w radiopraga.pl
Muzyczne nowości, archiwalia i ciekawostki koncertowe.
W każdą niedzielę o 21:00

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz