poniedziałek, 21 listopada 2016

Meller Gołyźniak Duda - Breaking Habits (2016)

Nie uważam, żeby określenie "supergrupa" wobec tego projektu/zespołu było jakoś specjalnie nieadekwatnym, z prostego powodu - w Polsce supergrup jak na lekarstwo. W USA kooperacje międzyzespołowe to niemal codzienność, bo muzycy żyją z muzyki i pomiędzy trasami czasami się nudzą i potrzebują nowych wyzwań. W Polsce - zazwyczaj muszą wrócić do pracy "na etat" i zarobić na rodzinę. Dlatego niezmiernie cieszą takie płyty jak Braking Habits, szczególnie gdy ich zawartość jest tak bliska sercu.

Całej historii narodzin, powstawania i finalizacji prac nad płytą przytaczać nie będę. Nie jestem jakimś specjalnym znawcą polskich realiów progresywnych, nikt mnie nie głaszcze po główce (aczkolwiek fragmencik płyty słyszałem parę miesięcy temu - to może jednak jestem minimalnie uprzywilejowany;). Wiedziałem, że Maciej Meller odszedł 4 lata temu z Quidamu, wiedziałem, że "zgadali się" z Mariuszem Dudą i bliżej mi nieznanym Maciejem Gołyźniakiem (ale w odwrotnej kolejności). Że miało to być coś, co nie będzie przypominać ich dotychczasowych dokonań (stąd tytuł). Że były jakieś przymiarki, zdjęcia, sesje i...cisza. Ale w końcu (długi czas oczekiwania to oczywiście sprawa zawalonego kalendarza Mariusza) płyta się ukazała. 

Co odróżnia Breaking Habits od przyzwyczajeń trzech wspomnianych muzyków, to na pewno organiczność. Całość nagrywano na tak zwaną setkę, a przygotowano podczas dwóch kilkugodzinnych spotkań. W efekcie powstał materiał trwający tyle, co dobre płyty z lat 70, nie nużący, wciągający, zapraszający do kolejnych odsłuchań. Doskonale czuć radość grania, chemię łączącą trójkę muzyków, czuć też granice, która oddziela "odloty" od część przygotowanych, być może przyniesionych na próby jako szkice lub gotowe pomysły. Z biegiem czasu uznaję takie podejście za bardzo, bardzo korzystne dla finalnego efektu. Oczywiście mamy "Zosie-samosie" typu Roger Waters, którego (baaaaaaaaaardzo rzadko wydawane) dzieła są zapięte na ostatni guzik i nie zniosłyby zbyt dużej ingerencji współpracowników, ale jak widać obecnie takie metody pracy są zbyt mało efektywne. A takie muzyczne spotkania i łączenie wspólnych fascynacji (nawet poprzedzone wieloma rozmowami, jak w przypadku omawianego projektu) to zupełnie inna para kaloszy. Mogą skutkować tworami ciężko strawnymi, mogą też wciągać, frapować, intrygować.

Na płycie zaobserwować można pewien schemat: zazwyczaj utwory podzielone są na dwie części. Pierwsza to "część właściwa", piosenkowa (jeśli można użyć tu takiego słowa!), druga - improwizacja, jakby panowie po każdym utworze właściwym kiwali do siebie i sprawdzali "w którą stronę to pójdzie". Nie ukrywam, że bliższe mojemu sercu są właśnie te "improwizowane ogony". Nie mamy tu bowiem do czynienia z bluesowym schematem "podkład + solo". Są to pełnokrwiste, zespołowe improwizacje, które nazwać można "komponowaniem na żywo". Najbardziej jaskrawym przykładem niech będzie najdłuższy na płycie, prawie dziesięciominutowy Floating Over, gdzie autorzy w ogóle postanowili puścić wodze fantazji. Wspomnianej piosenkowości wymyka się też tytułowy, w  całości instrumentalny, Braking Habits. Jeśli chodzi o klimat części wokalno-instrumentalnych, to raczej jest mroczniej niż weselej. Specyficzne połączenie Stevena Wilsona i King Crimson? Każdy, kto spodziewał się jakichś nawiązań do macierzystych formacji Mariusza Dudy czy Maćka Mellera, srogo się zawiedzie. To jest powrót do korzeni, rockowej ekspresji i surowości. Osobiście jestem fanem aranżacyjnego bogactwa, ale muszę przyznać, że w tym wypadku ta formuła się sprawdza. Na pewno mocno odcisnął się na płycie charakterystyczny styl wokalny Mariusza Dudy. Ale nie brakuje tu też niespodzianek, takich jak na przykład funkujące zwrotki Tatoo. Nie ma jednak co na siłę szukać szufladek - w przypadku takich muzycznych spotkań uzewnętrznia się to, co akurat w ich uczestnikach siedzi i czeka na wydobycie i mam nieodparte wrażenie, że w przypadku Breaking Habits właśnie tak było.

Moje marzenie w związku z tą premierą? Żeby za jakiś czas panowie spotkali się na scenie i z tych 43 minut i, powiedzmy, ciekawego covera lub dwóch, upichcili cały koncert - bez hamulców i bez ograniczeń . A potem drugi...i kolejny, oczywiście zupełnie odmienne od pierwszego. Mają ku temu znakomity przyczółek w postaci Braking Habits.


piątek, 18 listopada 2016

Neal Morse Band, The - The Similitude Of A Dream (2016) - recenzja

The Similitude Of A Dream to druga płyta pod szyldem The Neal Morse Band. Po latach wydawania płyt solowych Neal uznał (przynajmniej na jakiś czas), że optymalny skład warto uhonorować właśnie dopiskiem "band". Czy chodzi tylko i wyłącznie o muzykę, czy również o pieniądze - tego nie wiemy. Na pokładzie oprócz lidera mamy również (oczywiście) Mike'a Portnoya, ale też Randy'ego George'a (bas), Erica Gillette'a (gitara) oraz Billa Hubauera (instrumenty klawiszowe). Ten, sądząc po zdjęciach, wesoły kwintet zaserwował nam dwupłytowy album, który już przed premierą Portnoy ochrzcił dziełem życia i osiągnięciem na miarę The Wall i Quadrophenii, przebijającym jego własne dokonania pokroju Scenes from a memory Dream Theater.

Osobiście mam uczulenie na takie szumne zapowiedzi, gdyż niezmiernie kojarzą mi się z pewnym warszawskim zespołem "na S". Z tym, że oczywiście Portnoy to facet pięćdziesięcioletni, z dorobkiem płytowym ilościowo zawstydzającym większość muzyków rockowych, natomiast nasze chłopaki stroszą piórka po kilku latach działalności, ale zawsze takie gadki-szmatki pachną podwórkowym marketingiem. Że wcześniej to było fajnie, ale teraz będzie najfajniej i jacy my to nie...fajni. Jak to się ma jednak do rzeczywistości? 

The Similitude Of A Dream to ponad 100 minut muzyki, 23 utwory - jak na Neala średnia  raczej skromna. To prawda, nie ma tu żadnego "epika", ale album to przecież (jak zwykle) dzieło koncepcyjne, więc tak naprawdę wszystko łączy się tu elegancko, tu i ówdzie połyskując motywami zaczerpniętymi z otwierającej całość Uwertury. Treść słowną albumu oparł Neal na Wędrówce Pielgrzyma" Johna Bunyana, opublikowanej po raz pierwszy w 1678, prawdopodobnie najsłynniejszej w dziejach światowej literatury alegorii opisująca doświadczenia chrześcijańskiego życia przedstawionego w barwnej narracji pielgrzymki z Miasta Zagłady na Górę Syjon. Czyli, jak to często zawsze u Neala bywa, płyta dotyczy chrześcijaństwa i łączenia się z Bogiem. Swoją drogą, jest to jeden z niewielu twórców, którzy takie przesłanie mieszają z rockiem bardzo konsekwentnie i jednocześnie bezboleśnie.

Muzycznie także nic nowego, w stosunku do poprzednich dzieł spółki Morse & Portnoy, nie znajdziemy. Owszem, pojawia się na przykład bluegrass (Freedom Song), ale w 99% to kolejny "Neal Morse". Diabeł tkwi w szczegółach - na pewno słychać tu tę organiczność, jaką osiągnąć może tylko zgrany skład (a nie kolejni przychodzący i odchodzący muzycy sesyjni), słychać więcej vinatge'owych barw klawiszowych dzięki dołączeniu Billa Hubauera. Ale przecież Neal w tej konfiguracji ma być właśnie taki.  Trochę staromodny, ale pełen świeżych, porywających melodii. I tego nie brakuje - tych dwóch płyt słucha się wyśmienicie. Pomysł goni pomysł i choć często mamy wrażenie, że "już to przecież słyszeliśmy", to jednak bogactwo i fantastyczna energia tego zespołu niwelują wszelakie wrażenia powtarzalności. 

Ciężko wyróżnić tu jakieś fragmenty, bo całość jest niezwykle równa. A przecież obecnie ciężko zespołom nagrać nawet dobry 45-cio minutowy krążek! Poczynając od wspomnianej, pachnącej starym, dobrym rockiem symfonicznym, Uwertury, mamy przegląd wszystkich inspiracji współczesnego retro-progowca: Genesis, Yes, Styx, Led Zeppelin, ELP a nawet Queen (The Ways of a Fool). Nawet jeśli jakiś pomysł do końca nie zaiskrzy, to zaraz pojawia się jakaś wstawka, jakiś kolejny szczegół, które przyciągają uwagę. I nie ma tu jakiegoś nachalnego kopiowania mistrzów z przeszłości. Neal Morse już dawno wykształcił swój własny, niepodrabialny styl, w ramach którego oczywiście czerpie słyszalnie z przeszłości, ale robi to naprawdę po swojemu, a teraz - z pomocą stałego zespołu - udało mu się całość jeszcze bardziej doszlifować. I tak przez ponad 100 minut. Pochwalić należy też produkcję albumu - zachowano bogactwo brzmienia każdego instrumentu przy jednoczesnej przejrzystości. Jak gra Hammond, to gra Hammond i go słychać. Niby oczywiste, ale nie zawsze stosowane w praktyce.

Nie nazwałbym The Similitude Of A Dream płytą życia Mike'a Portnoya, bo zapomniał on chyba o wyjątkowości niektórych dzieł Dream Theater, ale jeśli odrzucimy tę emocjonalną bańkę, którą zawsze toczy przed sobą perkusista, otrzymamy naprawdę bardzo dobry, świetnie napisany, zagrany i wyprodukowany album. Nie ma przełomu, nie ma ARCY-dzieła, ale jest dzieło, którego słuchanie wywołuje niejednokrotnie uśmiech na twarzy. I o to w takiej muzyce chodzi - o pozytywną energię, którą ładuje słuchacza. Wielki ukłon dla zespołu!