Jakkolwiek tworzenie wszelakich rankingów muzycznych sumujących "najlepsze" zespoły w historii muzyki rozrywkowej zakrawa na absurd i może być traktowane wyłącznie w kategoriach zabawy, wyobraźmy sobie sytuację, w której zmuszeni bylibyśmy to spisania takiej listy na poważnie. Jakie byłyby kryteria? Wpływ danego wykonawcy na historię muzyki? Umiejętności techniczne? Sukces komercyjny? Swoista "kultowość"? Jednego pociąga mistycyzm tekstów (i ich wykonań) Jima Morrisona, a inny nie wyobraża sobie świata bez wokalnego geniuszu Freddiego Mercurego. Jeszcze inny (a raczej inna...) dorastał przy Bon Jovi i bez tego symbolu "hair popu" (bo przecież nie metalu) listę wyrzuciłby do kosza.
Można by jednak do sprawy podejść w zgoła odmienny sposób. Zdaję sobie sprawę, że w gruncie rzeczy w muzyce nieznany, aczkolwiek dobrze pamiętany przez fanów gier komputerowych, których złote lata kultywowania tegoż przyjemnego i wielce nieszkodliwego nałogu przypadają na lata 90. XX wieku. Bezdyskusyjnie mieliśmy wtedy do czynienia ze złotą dekadą komputerowej rozrywki, do której chętnie nawiązuje dziś przemysł rozrywkowy w postaci tzw "retro gaming". Rozkwitowi temu towarzyszył również wysyp prasy poświęconej "giercowaniu". Ale jakież to były tytuły! Gambler, Świat Gier Komputerowych, Top Secret i oczywiście najbardziej kultowy Secret Service. Ci, co pamiętają comiesięczne wyczekiwanie na nowy numer (łącznie z odkładaniem "pod ladę" przez zaprzyjaźnione panie kioskarki - tak to się rozchodziło!) doskonale wiedzą, że każda gra opisywana w SS oprócz ocen grafiki i dźwięku miała także ocenianą tak zwaną "miodność". Autorskie określenie twórców miesięcznika weszło na stałe do języka graczy i oznacza ni mniej ni więcej subiektywną przyjemność z gry. Gra mogła nie stać na najwyższym poziomie wykonania, ale całość bawiła tak dobrze, że częstokroć czynnik "miodności" przeważał w sumarycznej ocenie.Na potrzeby niniejszego artykułu i kwestii muzycznych chciałbym jednak rozszerzyć ten termin, definiując go nie tylko jako przyjemność, ale i mnogość wrażeń i doznań jakie zapewnia słuchaczom, a właściwie swoim miłośnikom - bo o fanów tu się rozchodzi - dany zespół oraz jego twórczość i działalność od narodzin aż po solowe projekty poszczególnych członków i ewentualny koniec.
Biorąc pod uwagę powyższe kryteria długo i namiętnie można by się spierać jak miodny jest dany zespół i oczywiście znów argumentów byłoby bez liku, ale jest to blog autorski i pozwolę sobie napisać o pewnym, moim zdaniem, zasługującym na miano najbardziej "miodnego z miodnych".
Phish, bo o nim mowa, to zespół na wskroś oryginalny i fenomenalny, w znaczeniu zjawiska które nie ma swojego odpowiednika ani kopii w żadnym innym punkcie na muzycznej linii czasu. Zespół, który powstał z prawdziwej miłości do muzyki i w żadnym momencie swojej trzydziestodwuletniej historii tego stwierdzenia nie skalał. Zespół złożony z czterech muzyków, ale będący jednym organizmem, z którego nie sposób wyciąć żadnego organu. Brzmi znajomo? To dopiero początek.
Phish powstał w czasie i miejscu dla muzyki rockowej nieszczególnym. 1983 rok, stan Vermont - brzmi jak muzyczna pustynia. Oczywiście chłopcy mogli urodzić się na przykład w Polsce, na Kamczatce, czy w Chinach i wtedy pewnie nigdy świat by o nich nie usłyszał, tym niemniej uczciwie trzeba przyznać, że istniały ciekawsze miejsca na muzycznej mapie świata. I jeszcze ten rok - muzyka rockowa parę lat wcześniej dostała kosę w brzuch od punka, a teraz trawiła ją gorączka nowej fali, disco i popu. Znamiennym jest fakt, że pierwszy koncert Phisha, mający miejsce w kafeterii Uniwersytetu Vermont, zakończył się przepędzeniem zespołu ze sceny za pomocą albumu "Thiller" Michaela Jacksona puszczonego przez realizatora. Ludzie chcieli czegoś bardziej "tanecznego"...
Co ciekawe, pierwszy skład uformował się dość szybko. Jon Fishman, perkusista (od którego nazwiska pochodzi nazwa zespołu) poznał Treya Anastasio (gitara, wokal) własnie na rzeczonym uniwersytecie. Basistą został pozyskany przez ogłoszenie Mike Gordon. Był jeszcze drugi gitarzysta, Jeff Holdsworth, który odcisnął swe piętno na kilku granych do dziś utworach. Odszedł w 1986 r. Przewinął się również perkusjonalista Marc Daubert, jednak dopełnieniem "jedynego właściwego składu" i tak naprawdę ostatnim ogniwem, pozwalającym na rozpoczęcie drogi na szczyt został przyjęty w maju 1985 roku klawiszowiec Page McConnell.
Od początku grupa obrała dość konkretny i nonkonformistyczny kierunek. Nie dysponując wokalistą z prawdziwego zdarzenia stawiała na granie bardziej instrumentalne, w pierwszym okresie działalności inspirując się mocno ojcami jam-rockowego grania, Grateful Dead - w repertuarze znajdowało się wiele kompozycji tej grupy. Phish nie przyznaje się jednakże do zbyt dużego wpływu zespołu Jerry'ego Garcii na swoją twórczość, co jednak zostało ostatecznie zakwestionowane w styczniu 2015 roku, kiedy świat obiegła wiadomość, że to Trey "zastąpi" legendarnego lidera Grateful Dead na koncertach z okazji pięćdziesięciolecia zespołu.
Taka swoista rozbiegówka Phisha trwała przez całe lata 80. W tym czasie, dzięki ciągłemu koncertowaniu coraz dalej od Vermont, stopniowo zdobywali popularność, skupiali się także na rozbudowywaniu autorskiego materiału oraz doskonaleniu umiejętności technicznych. Było to możliwe dzięki kolektywnej, odważnej decyzji całego zespołu: zajmujemy się tylko i wyłącznie muzyką. Ten okres wykorzystali w sposób mistrzowski. Z jednej strony Trey, jako człowiek o naturalnych zdolnościach przywódczych i artystyczna dusza, rozwijał swój talent kompozytorski, dostarczając zespołowi coraz to ciekawszych utworów, z drugiej wymyślny system prób i ćwiczeń muzycznych skutkował coraz doskonalszym zgraniem się muzyków. A grali ze sobą praktycznie codziennie, po kilka godzin. Efektem stało się coś, co w 1992 roku Santana określił mianem "The Hose". Santana znany jest z dość mistycznego wyrażania się o rzeczywistości i tak oto w 1992 roku, podczas trasy na której Phish supportował gitarzystę, opisał Treyowi relację na linii artysta - publiczność:
Kiedy słyszę jak gracie, wyobrażam sobie publiczność jako kwiaty, muzykę jako wodę, a Was jak wąż ogrodowy, który tę wodę dostarcza.
Jakkolwiek głupio brzmi w tym kontekście polskie wyrażenie "wąż ogrodowy" (już widzę te uśmieszki nieuświadomionych...), Santana odnosił się nie tylko do Phisha, ale do pewnej grupy artystów czy zespołów, które potrafią wykreować ten unikalny stan. Przedstawiał artystę czy grupę artystów nie jako kreatorów sztuki, ale rodzaj medium, przez które muzyka trafia do publiczności. Szerzej wyjaśnił to w 1997 roku Charlie Dirksen, użytkownik grupy dyskusyjnej poświęconej zespołowi:
Uznaję TO (albo "hose") jako rodzaj koncepcji transcendentnych, mistycznych proporcji. To owoc komunikacji muzycznego geniuszu i obcowania z czymś Więcej: miłością, życiem, ze sobą samym. Apoteoza człowieczeństwa wyrażana poprzez muzykę. TO dotyka każdego włókna naszej egzystencji, we wspaniały sposób uskrzydlając, wzmacniając i wypełniając nas. Wielu z nas - chociaż wierzę, że doświadczyć może tego każdy. (...)
Zjawisko silnie powiązane jest z muzyką improwizowaną i pojawia się, "kiedy wszystko jest we właściwym miejscu", a zespół zapewnia nam, słuchaczom, tak zwany "odlot". W przypadku Phisha łączy się to nierozerwalnie z jeszcze jednym, już stricte związanym z tymi konkretnymi muzykami, terminem: include your own hey. To zbiorowa nazwa zestawu ćwiczeń, jakie zespół odbywał przez większą część lat 80. i połowę 90. i które pozwoliły na osiągnięcie poziomu zespolenia muzycznego na niespotykanym nigdy wcześniej i później w historii muzyki poziomie. Wcześniej po prostu nikt na to nie wpadł, a później - cóż, w obecnie żaden zespół nie ma czasu by zamykać się na 8 godzin dziennie w sali prób, wypijać i wypalać różnych "ciekawych" substancji i ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć, oprócz tego grając grubo ponad setkę koncertów rocznie w całych Stanach. Ta metodyczna praca musiała zaprocentować i nadal, mimo upływu wielu lat od tych młodzieńczych praktyk, Trey, Page, Mike i Jon nie mają sobie równych w tak zwanym "zgraniu". Pozwoliło im to na wypracowanie umiejętności "komponowania na żywo", powszechnie wśród fanów znanej tako "type II jamming".
Jamy bowiem to kwintesencja Phisha i źródło (jedno z kilku) ich niesamowitej popularności. Zespół u swoich początków miał przed sobą dość trudne zadanie. Chcieli poświęcić się muzyce, więc siłą rzeczy nie mogło być to działanie hobbystyczne. Muzyka w dużej mierze instrumentalna, teksty pozbawione jakiejkolwiek ideologii, czasy przedinternetowe, MTV dopiero w powijakach (zresztą zespół był totalnie niemedialny, a dotychczasowa liczba ich teledysków wynosi...jeden, do tego po prostu słaby i kiczowaty), brak bogatych/sławnych rodziców czy doświadczenia w spółkach skarbu państwa...Wtedy, być może po raz ostatni przed rewolucją internetową, Youtubem, Facebookiem i innymi "mediami społecznościowymi", które obecnie w ciągu kilku godzin potrafią wykreować przebój czy celebrytę, stała się rzecz niezwykła. Zadziałało coś, co w języku marketingowym określane jest jako "word of mouth" i to w tym klasycznym ujęciu przekazywania sobie wiadomości z ust do ust. Jeśli prześledzimy historię koncertów Phisha w latach 1983-1991, zauważymy stały przyrost liczby fanów bez żadnego - oprócz naturalnie informacji o koncertach w lokalnych gazetach - udziału mediów. Dopiero w 1991 roku zespół zaczął pojawiać się w w prasie muzycznej, ale też były to pojedyncze wzmianki. Na poważnie media zainteresowały się fenomenem Phisha dopiero w drugiej połowie lat 90. - już jako znaczącym zjawiskiem kulturowym i komercyjnym.
Dlaczego zatem się udało? Jak wspomniałem, według mnie powodów jest kilka:
1. Zespół prezentował niemal od razu bardzo wysoki poziom wykonawczy, który rósł z miesiąca na miesiąc. Działo się to dzięki intensywnym próbom, koncertowaniu oraz narzuceniu sobie autorskiego reżimu ćwiczeniowego. Choć osobiście uważam, że "na poważnie" wykonawczo Phish jest interesujący dopiero od 1993 roku - głównie przez fakt zmiany basu Mike'a na idealny do tej muzyki instrument marki Modulus, zakup fortepianu Yamaha Baby Grand (tak, zaczęli go wozić ze sobą!), który dodał brzmieniu zespołu tak potrzebnej naturalności oraz wejście na wyższy poziom jamowania - nie da się ukryć, że umieli intrygująco grać już w latach 80.
2. Styl muzyczny i brzmienie - bardzo amerykańskie, przez co oczywiście kochane przez "lokalsów". Zresztą poza Stanami zespół pozostaje ciekawostką dla nielicznych. Ostatnia wizyta w Europie w 1998 roku (w latach 90. Phish docierał na stary kontynent kilkukrotnie) to trasa po średniej wielkości klubach (załapały się nawet Czechy...), gdzie i tak większą część widowni stanowili Amerykanie akurat przebywający w Europie. W tym czasie w Stanach zespół grał już w kilkunastotysięcznych arenach, nie wspominając o własnych, corocznych festiwalach dla 60-80 tys osób.
W jednym z artykułów Rolling Stone określił styl zespołu jako jazz/jam/prog/neo-classical/Broadway/Zappa/(Grateful) Dead, co dobrze pasuje do muzyki wykonywanej przez kwartet. Jeszcze lepiej jednak napisać: brak granic. Przy czym przy całym tym eklektyźmie Phish był w stanie wypracować swoje własne, momentalnie rozpoznawalne brzmienie. Oczywiście duża w tym zasługa każdego z muzyków z osobna. Jednak fascynacje mieli wspólne i wspólnie umieli twórczo zaadaptować je na potrzeby własnej grupy. Żeby ich lubić, trzeba mieć podobnie otwartą głowę. Jeśli dziwi, śmieszy czy frustruje Cię występowanie obok siebie fragmentów jazzowych, klasycyzujących, inspirowanych muzyką "barbershop", rockowych, ambientowych, funkowych, psychodelicznych, reggae, bluegrassowych i niezliczonej liczby innych smaczków, to nie jest zespół dla Ciebie.
Trey Anastasio jako swojego głównego mentora muzycznego wymienia Erniego Stiresa, pochodzącego z Vermont pianistę i kompozytora muzyki współczesnej. Stires lubował się m.in w atonalnych melodiach i harmoniach, które często konfronotwał z "tanecznym", swingowym rytmem. Stąd też w kompozycjach gitarzysty nietypowych, nieoczywistych progresji akordowych, polirytmii, wtrętów atonalnych i zabaw skalami. Wczesne utwory Phisha często powstawały jako skończone i zapisane w nutach dzieła, które zespół dopiero aranżował na próbach. W późniejszych okresach bardziej charakterystyczne stało się podejście riffowe, piosenkowe, a przemyślane części instrumentalne zostały wyparte przez jamowanie - stało się to po części z powodu "deficytów czasowych" (coraz więcej koncertów, nagrań, obowiązki rodzinne), a po część z faktu, iż zespół świadomie zmienił podejście do wykonywanej muzyki, będąc już w pełni świadomym swoich możliwości i umiejętności "komponowania na żywo".
3. Groove. Być może najważniejszy składnik sukcesu. Muzyka zespołu jest bowiem bardzo...taneczna. Wystarczy zobaczyć nagranie z jakiegokolwiek ich koncertu, nawet bez dźwięku, i popatrzeć na zachowanie publiczności. Wszyscy tańczą i przeżywają koncert bardziej jak set dj'a (ale biorąc pod uwagę styl zespołu - bardzo specyficzny) niż koncert rockowy. Rzeczywiście, swoistej "taneczności" tej muzyki trudno się oprzeć. Groove jest tak mocno amerykański, że w połączeniu z brzmieniem zespołu, dyskwalifikuje Phish na innych szerokościach geograficznych. Uczestnicy pierwszego koncertu zespołu może chcieli Michaela Jacksona, ale już kilka lat później dziesiątki tysięcy ludzi chodziło na koncerty Phish żeby się wytańczyć.
4. Set listy. Phish, wzorem Grateful Dead, co wieczór gra zupełnie inny koncert. Przy czym na samym początku działalności, w obliczu skromnej ilości repertuaru własnego, zmiany polegały na różnym rozmieszczaniu utworów w setach [jam bandy zazwyczaj grają koncerty złożone z dwóch setów, z przerwą w środku] oraz sięganiu po cudze kompozycje. Obecnie, posiadając w repertuarze grubo ponad 300 autorskich utworów oraz kilkadziesiąt coverów, częstokroć zaskakuje dawno nie granymi rarytasami. Oczywiście są utwory częściej i rzadziej grane i jak każdy zespół Phish posiada coś w stylu "greatest hits" (choć żaden z tych utworów nawet nie powąchał list przebojów). Żelazny kanon siłą rzeczy pojawia się częściej, jednak każdy koncert to niespodzianki...
A o niespodziankach, najważniejszych momentach w historii Phisha i o tym od czego warto zacząć - w następnym wpisie:)
Kiedy słyszę jak gracie, wyobrażam sobie publiczność jako kwiaty, muzykę jako wodę, a Was jak wąż ogrodowy, który tę wodę dostarcza.
Jakkolwiek głupio brzmi w tym kontekście polskie wyrażenie "wąż ogrodowy" (już widzę te uśmieszki nieuświadomionych...), Santana odnosił się nie tylko do Phisha, ale do pewnej grupy artystów czy zespołów, które potrafią wykreować ten unikalny stan. Przedstawiał artystę czy grupę artystów nie jako kreatorów sztuki, ale rodzaj medium, przez które muzyka trafia do publiczności. Szerzej wyjaśnił to w 1997 roku Charlie Dirksen, użytkownik grupy dyskusyjnej poświęconej zespołowi:
Uznaję TO (albo "hose") jako rodzaj koncepcji transcendentnych, mistycznych proporcji. To owoc komunikacji muzycznego geniuszu i obcowania z czymś Więcej: miłością, życiem, ze sobą samym. Apoteoza człowieczeństwa wyrażana poprzez muzykę. TO dotyka każdego włókna naszej egzystencji, we wspaniały sposób uskrzydlając, wzmacniając i wypełniając nas. Wielu z nas - chociaż wierzę, że doświadczyć może tego każdy. (...)
Zjawisko silnie powiązane jest z muzyką improwizowaną i pojawia się, "kiedy wszystko jest we właściwym miejscu", a zespół zapewnia nam, słuchaczom, tak zwany "odlot". W przypadku Phisha łączy się to nierozerwalnie z jeszcze jednym, już stricte związanym z tymi konkretnymi muzykami, terminem: include your own hey. To zbiorowa nazwa zestawu ćwiczeń, jakie zespół odbywał przez większą część lat 80. i połowę 90. i które pozwoliły na osiągnięcie poziomu zespolenia muzycznego na niespotykanym nigdy wcześniej i później w historii muzyki poziomie. Wcześniej po prostu nikt na to nie wpadł, a później - cóż, w obecnie żaden zespół nie ma czasu by zamykać się na 8 godzin dziennie w sali prób, wypijać i wypalać różnych "ciekawych" substancji i ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć, oprócz tego grając grubo ponad setkę koncertów rocznie w całych Stanach. Ta metodyczna praca musiała zaprocentować i nadal, mimo upływu wielu lat od tych młodzieńczych praktyk, Trey, Page, Mike i Jon nie mają sobie równych w tak zwanym "zgraniu". Pozwoliło im to na wypracowanie umiejętności "komponowania na żywo", powszechnie wśród fanów znanej tako "type II jamming".
Jamy bowiem to kwintesencja Phisha i źródło (jedno z kilku) ich niesamowitej popularności. Zespół u swoich początków miał przed sobą dość trudne zadanie. Chcieli poświęcić się muzyce, więc siłą rzeczy nie mogło być to działanie hobbystyczne. Muzyka w dużej mierze instrumentalna, teksty pozbawione jakiejkolwiek ideologii, czasy przedinternetowe, MTV dopiero w powijakach (zresztą zespół był totalnie niemedialny, a dotychczasowa liczba ich teledysków wynosi...jeden, do tego po prostu słaby i kiczowaty), brak bogatych/sławnych rodziców czy doświadczenia w spółkach skarbu państwa...Wtedy, być może po raz ostatni przed rewolucją internetową, Youtubem, Facebookiem i innymi "mediami społecznościowymi", które obecnie w ciągu kilku godzin potrafią wykreować przebój czy celebrytę, stała się rzecz niezwykła. Zadziałało coś, co w języku marketingowym określane jest jako "word of mouth" i to w tym klasycznym ujęciu przekazywania sobie wiadomości z ust do ust. Jeśli prześledzimy historię koncertów Phisha w latach 1983-1991, zauważymy stały przyrost liczby fanów bez żadnego - oprócz naturalnie informacji o koncertach w lokalnych gazetach - udziału mediów. Dopiero w 1991 roku zespół zaczął pojawiać się w w prasie muzycznej, ale też były to pojedyncze wzmianki. Na poważnie media zainteresowały się fenomenem Phisha dopiero w drugiej połowie lat 90. - już jako znaczącym zjawiskiem kulturowym i komercyjnym.
Dlaczego zatem się udało? Jak wspomniałem, według mnie powodów jest kilka:
1. Zespół prezentował niemal od razu bardzo wysoki poziom wykonawczy, który rósł z miesiąca na miesiąc. Działo się to dzięki intensywnym próbom, koncertowaniu oraz narzuceniu sobie autorskiego reżimu ćwiczeniowego. Choć osobiście uważam, że "na poważnie" wykonawczo Phish jest interesujący dopiero od 1993 roku - głównie przez fakt zmiany basu Mike'a na idealny do tej muzyki instrument marki Modulus, zakup fortepianu Yamaha Baby Grand (tak, zaczęli go wozić ze sobą!), który dodał brzmieniu zespołu tak potrzebnej naturalności oraz wejście na wyższy poziom jamowania - nie da się ukryć, że umieli intrygująco grać już w latach 80.
2. Styl muzyczny i brzmienie - bardzo amerykańskie, przez co oczywiście kochane przez "lokalsów". Zresztą poza Stanami zespół pozostaje ciekawostką dla nielicznych. Ostatnia wizyta w Europie w 1998 roku (w latach 90. Phish docierał na stary kontynent kilkukrotnie) to trasa po średniej wielkości klubach (załapały się nawet Czechy...), gdzie i tak większą część widowni stanowili Amerykanie akurat przebywający w Europie. W tym czasie w Stanach zespół grał już w kilkunastotysięcznych arenach, nie wspominając o własnych, corocznych festiwalach dla 60-80 tys osób.
W jednym z artykułów Rolling Stone określił styl zespołu jako jazz/jam/prog/neo-classical/Broadway/Zappa/(Grateful) Dead, co dobrze pasuje do muzyki wykonywanej przez kwartet. Jeszcze lepiej jednak napisać: brak granic. Przy czym przy całym tym eklektyźmie Phish był w stanie wypracować swoje własne, momentalnie rozpoznawalne brzmienie. Oczywiście duża w tym zasługa każdego z muzyków z osobna. Jednak fascynacje mieli wspólne i wspólnie umieli twórczo zaadaptować je na potrzeby własnej grupy. Żeby ich lubić, trzeba mieć podobnie otwartą głowę. Jeśli dziwi, śmieszy czy frustruje Cię występowanie obok siebie fragmentów jazzowych, klasycyzujących, inspirowanych muzyką "barbershop", rockowych, ambientowych, funkowych, psychodelicznych, reggae, bluegrassowych i niezliczonej liczby innych smaczków, to nie jest zespół dla Ciebie.
Trey Anastasio jako swojego głównego mentora muzycznego wymienia Erniego Stiresa, pochodzącego z Vermont pianistę i kompozytora muzyki współczesnej. Stires lubował się m.in w atonalnych melodiach i harmoniach, które często konfronotwał z "tanecznym", swingowym rytmem. Stąd też w kompozycjach gitarzysty nietypowych, nieoczywistych progresji akordowych, polirytmii, wtrętów atonalnych i zabaw skalami. Wczesne utwory Phisha często powstawały jako skończone i zapisane w nutach dzieła, które zespół dopiero aranżował na próbach. W późniejszych okresach bardziej charakterystyczne stało się podejście riffowe, piosenkowe, a przemyślane części instrumentalne zostały wyparte przez jamowanie - stało się to po części z powodu "deficytów czasowych" (coraz więcej koncertów, nagrań, obowiązki rodzinne), a po część z faktu, iż zespół świadomie zmienił podejście do wykonywanej muzyki, będąc już w pełni świadomym swoich możliwości i umiejętności "komponowania na żywo".
3. Groove. Być może najważniejszy składnik sukcesu. Muzyka zespołu jest bowiem bardzo...taneczna. Wystarczy zobaczyć nagranie z jakiegokolwiek ich koncertu, nawet bez dźwięku, i popatrzeć na zachowanie publiczności. Wszyscy tańczą i przeżywają koncert bardziej jak set dj'a (ale biorąc pod uwagę styl zespołu - bardzo specyficzny) niż koncert rockowy. Rzeczywiście, swoistej "taneczności" tej muzyki trudno się oprzeć. Groove jest tak mocno amerykański, że w połączeniu z brzmieniem zespołu, dyskwalifikuje Phish na innych szerokościach geograficznych. Uczestnicy pierwszego koncertu zespołu może chcieli Michaela Jacksona, ale już kilka lat później dziesiątki tysięcy ludzi chodziło na koncerty Phish żeby się wytańczyć.
4. Set listy. Phish, wzorem Grateful Dead, co wieczór gra zupełnie inny koncert. Przy czym na samym początku działalności, w obliczu skromnej ilości repertuaru własnego, zmiany polegały na różnym rozmieszczaniu utworów w setach [jam bandy zazwyczaj grają koncerty złożone z dwóch setów, z przerwą w środku] oraz sięganiu po cudze kompozycje. Obecnie, posiadając w repertuarze grubo ponad 300 autorskich utworów oraz kilkadziesiąt coverów, częstokroć zaskakuje dawno nie granymi rarytasami. Oczywiście są utwory częściej i rzadziej grane i jak każdy zespół Phish posiada coś w stylu "greatest hits" (choć żaden z tych utworów nawet nie powąchał list przebojów). Żelazny kanon siłą rzeczy pojawia się częściej, jednak każdy koncert to niespodzianki...
A o niespodziankach, najważniejszych momentach w historii Phisha i o tym od czego warto zacząć - w następnym wpisie:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz