wtorek, 27 grudnia 2016

V Memoriał Jona Lorda - organizatorzy przekazali środki na konto Fundacji Dzieciom "Zdążyć z Pomocą"

Koniec roku sprzyja podsumowaniom. W końcu udało się też podsumować V Memoriał Jona Lorda. Tak jak zapowiadaliśmy, koncert był imprezą charytatywną. Przy czym ową charytatywnością nie strzelami na lewo i prawo i, bądźmy szczerzy, nie jest to nasz główny cel. Dlatego nie prężymy muskułów i nie wyznaczamy sobie kolejnych progów czy "targetów". Jednak już w 2015 r. postanowiliśmy pomagać poprzez muzykę i jeśli po raz drugi się to udało, to po prostu jest nam bardzo miło!
W tym roku, tuż przed Wigilią, przekazaliśmy 1537 zł na konto Fundacji Dzieciom "Zdążyć z Pomocą" z przeznaczeniem na leczenie Mikołaja Zalegi. Chłopiec cierpi na bardzo rzadką, genetyczną przypadłość, zwaną zespołem TRAPS. Objawia się ona regularnymi, kilkudniowymi gorączkami, podczas których temperatura ciała chłopca dochodzi do 41 stopni Celsjusza. W czerwcu 2015 roku Mikołaj został zakwalifikowany do terapii nowy biologicznym lekiem Kineret. Niestety nie jest on finansowany przez NFZ. Koszty terapii rodzice muszą pokryć samodzielnie. Miesięczny koszt leczenia Mikołaja sięga ok. 9 000 złotych. Rodzice zwrócili się z prośbą o pomoc do Ministra Zdrowia - odmówił pomocy. 

Póki co procedury i bezduszność urzędników biorą gorę, a rodzice - aby Mikołaj mógł normalnie funkcjonować - muszą co miesiąc wydawać na leczenie ok 9 tys zł. Sprawę utrudnia fakt, iż choroba Mikołaja nie jest tak widoczna i nie wpływa na przykład na jego wygląd - stąd trudniej o dawki, nagłośnienie sprawy, pomoc ludzi. Mikołaj ma przecież "tylko" ataki gorączki, które mogą go zabić i które dezorganizują życie całej rodziny. Dlatego zdecydowaliśmy się dołożyć małą cegiełkę na ten cel. 

Serdecznie dziękujemy artystom oraz innym ludziom dobrej woli, którzy wzięli udział w V Memoriale Jona Lorda i którzy wspomagali tę sprawę!

czwartek, 1 grudnia 2016

Rolling Stones, The - Blue & Lonesome (2016) - recenzja

Stonesi grający bluesa to temat stary niemal jak świat. W końcu od bluesa zaczynali, a było to ponad pół wieku temu (!). Na samym początku kariery byli po prostu białymi chłopakami zafascynowanymi takimi postaciami jak Muddy Waters, Willie Dixon czy Howlin' Wolf. Klasyków (już wtedy) bluesa przenosili na grunt brytyjski z młodzieńczą pasją i bez zbytniego zastanawiania się "co będzie dalej" (robił to za nich manager, Andrew Loog Oldham, jednak wbrew plotkom, jego wpływ na muzykę kwintetu był znikomy). Dlatego wielu uważa ten wczesny okres działalności największego rock & rollowego zespołu na świecie za najbardziej fascynujący. Mniej myślenia, więcej tego, co w duszy gra. I faktycznie, takie podejście sprawdzało się świetnie mniej więcej do wczesnych lat 70. (z małymi przerwami na wątpliwej jakości eksperymenty w rodzaju Their Satanic Majesties Request). Potem coraz więcej "myślenia" (oraz podążanie za modami) przyniosło zespołowi oczywiście wielką sławę i pełne stadiony, ale zabrało tego pierwotnego ducha, dzięki któremu w ogóle zaczęli grać.

Od ostatniej studyjnej płyty, The Bigger Bang, minęło już 11 lat i, oprócz dwóch premierowych utworów przygotowanych na składankę Grrr, w obozie Stonesów pod względem kreatywności niewiele się dzieje. Nie wiadomo zatem czy składający się wyłącznie z bluesowych coverów Blue and Lonesome to próba przywrócenia dawnej radości grania z nadzieją, że zespół jeszcze choć jeden raz zbierze się i nagra premierowy materiał, czy raczej faktycznie ostatnie studyjne dzieło wielkich The Rolling Stones, sprytnie spinające klamrą 54 lata ich działalności. Jedno jest pewne: tak dobrze nie brzmieli od dekad.

Trudno wyróżniać jakikolwiek utwór na płycie, która w całości składa się z bluesowych standardów. Nie są to na szczęście rzeczy ograne do nieprzytomności, nie znajdziemy tu milionowej wersji Hoochie Coochie Man. Zespół sięgnął dużo głębiej, zamknął się na kilka dni w studio i zupełnie na żywo, w kwintecie, zarejestrował 43 minuty muzyki. Na szczęście drzwi na parę chwil się uchyliły i zdążył się się przez nie prześlizgnąć Eric Clapton, którego słychać w Everybody Knows About My Good Thing i I Can't Quit You Baby (nagrywał akurat w studiu obok), a także stały współpracownik grupy, pianista Chuck Leavell, którego charakterystyczne partie słychać m.in w wyżej wspomnianym Everybody.....jednakże udział osób spoza ścisłego "kierownictwa" jest tu bardzo ograniczony (pojawiają się jeszcze Jim Keltner na instrumentach perkusyjnych w Hoo Doo Blues i Matt Clifford na Hammondzie; nie licząc oczywiście basisty Darryla Jonesa, który nigdy oficjalnie członkiem grupy nigdy nie został, ale gra z nią od początku lat 90.).

Stonesi nie byliby jednak sobą, gdyby trochę nie namieszali. Nie jest to bezładne jam session panów w mocno średnim wieku. Mimo słyszalnej swobody i okazjonalnej niedbałości całość wyprodukowana jest tak,  że bardziej niż latami 60. zalatuje "bluesem" spod znaku Jacka White czy Black Keys, pokryta jest tą charakterystyczną mgiełką przesteru. Dzięki temu oczywiście będzie bardziej przemawiać do współczesnego słuchacza, ale jednocześnie nie zrazi fanów będących rówieśnikami muzyków. Jaggerowa smykałka do nowych trendów nadal jest w pełni aktywna.

W ogóle Mick gra na tej płycie rolę pierwszoplanową. Niejako dyryguje całością, jego wokal jest bardzo mocny, zdecydowany, sporo jest też harmonijki, której może nigdy nie był mistrzem, ale na której wypracował sobie charakterystyczny styl gry. Zawsze wydawało się, że to Keith Richards jest rhythm and bluesowym sercem zespołu, a Mick wiecznie młodym, podążającym za modami chłoptasiem. Na Blue & Lonesome Mick sięga jednak w głąb duszy i wydobywa stamtąd pokłady autentycznych emocji. Jak choćby w utworze tytułowym, gdzie akcentuje i przeciąga słowo "please" w sposób wywołujący ciarki na plecach. A zaraz potem chwyta za harmonijkę i dosłownie poraża słuchacza krótkim, ale wypakowanym po brzegi dramatyzmem solem. Nie oznacza to, że gitarzyści próżnują. Mamy charakterystyczne dla Richardsa i Ronniego Wooda "tkanie" w Hoo Doo Blues, pięknie napędzają też Hate To See You Go, jednak to właśnie Micka wypuszczono (albo sam się wypuścił) na tej płycie na pierwszy plan. Czy wspominałem o nieodzownej, swingującej grze Charliego Wattsa? Nie, a przecież bez niej nie byłoby The Rolling Stones.

Podsumowując, zmian w Twoim życiu ta płyta nie wywoła, równie dobrze mogłoby jej nie być, ale jednak fajnie, że jest. Bo Stonesi to od dawna nie tyle marka, co niezastąpiona część naszej kultury. I dobrze, że nadal są, koncertują i co jakiś czas obdarowują nas nowymi pomysłami - nawet jeśli w tym wypadku są one "tylko" coverami. Bo nadejdzie taki dzień, że i ich zabraknie. Co prawda Keith Richards obwieścił, że prędzej pomrą niż przejdą na emeryturę, ale zeszłoroczna śmierć Lemmy'ego potwierdziła rzecz oczywistą: na starość nie ma mocnych. Kto jednak widział wyświetlany właśnie w kinach dokument The Rolling Stones Ole,Ole, Ole, ten bez wątpienia przyzna, że Stonesi póki co ten pojedynek wygrywają.

poniedziałek, 21 listopada 2016

Meller Gołyźniak Duda - Breaking Habits (2016)

Nie uważam, żeby określenie "supergrupa" wobec tego projektu/zespołu było jakoś specjalnie nieadekwatnym, z prostego powodu - w Polsce supergrup jak na lekarstwo. W USA kooperacje międzyzespołowe to niemal codzienność, bo muzycy żyją z muzyki i pomiędzy trasami czasami się nudzą i potrzebują nowych wyzwań. W Polsce - zazwyczaj muszą wrócić do pracy "na etat" i zarobić na rodzinę. Dlatego niezmiernie cieszą takie płyty jak Braking Habits, szczególnie gdy ich zawartość jest tak bliska sercu.

Całej historii narodzin, powstawania i finalizacji prac nad płytą przytaczać nie będę. Nie jestem jakimś specjalnym znawcą polskich realiów progresywnych, nikt mnie nie głaszcze po główce (aczkolwiek fragmencik płyty słyszałem parę miesięcy temu - to może jednak jestem minimalnie uprzywilejowany;). Wiedziałem, że Maciej Meller odszedł 4 lata temu z Quidamu, wiedziałem, że "zgadali się" z Mariuszem Dudą i bliżej mi nieznanym Maciejem Gołyźniakiem (ale w odwrotnej kolejności). Że miało to być coś, co nie będzie przypominać ich dotychczasowych dokonań (stąd tytuł). Że były jakieś przymiarki, zdjęcia, sesje i...cisza. Ale w końcu (długi czas oczekiwania to oczywiście sprawa zawalonego kalendarza Mariusza) płyta się ukazała. 

Co odróżnia Breaking Habits od przyzwyczajeń trzech wspomnianych muzyków, to na pewno organiczność. Całość nagrywano na tak zwaną setkę, a przygotowano podczas dwóch kilkugodzinnych spotkań. W efekcie powstał materiał trwający tyle, co dobre płyty z lat 70, nie nużący, wciągający, zapraszający do kolejnych odsłuchań. Doskonale czuć radość grania, chemię łączącą trójkę muzyków, czuć też granice, która oddziela "odloty" od część przygotowanych, być może przyniesionych na próby jako szkice lub gotowe pomysły. Z biegiem czasu uznaję takie podejście za bardzo, bardzo korzystne dla finalnego efektu. Oczywiście mamy "Zosie-samosie" typu Roger Waters, którego (baaaaaaaaaardzo rzadko wydawane) dzieła są zapięte na ostatni guzik i nie zniosłyby zbyt dużej ingerencji współpracowników, ale jak widać obecnie takie metody pracy są zbyt mało efektywne. A takie muzyczne spotkania i łączenie wspólnych fascynacji (nawet poprzedzone wieloma rozmowami, jak w przypadku omawianego projektu) to zupełnie inna para kaloszy. Mogą skutkować tworami ciężko strawnymi, mogą też wciągać, frapować, intrygować.

Na płycie zaobserwować można pewien schemat: zazwyczaj utwory podzielone są na dwie części. Pierwsza to "część właściwa", piosenkowa (jeśli można użyć tu takiego słowa!), druga - improwizacja, jakby panowie po każdym utworze właściwym kiwali do siebie i sprawdzali "w którą stronę to pójdzie". Nie ukrywam, że bliższe mojemu sercu są właśnie te "improwizowane ogony". Nie mamy tu bowiem do czynienia z bluesowym schematem "podkład + solo". Są to pełnokrwiste, zespołowe improwizacje, które nazwać można "komponowaniem na żywo". Najbardziej jaskrawym przykładem niech będzie najdłuższy na płycie, prawie dziesięciominutowy Floating Over, gdzie autorzy w ogóle postanowili puścić wodze fantazji. Wspomnianej piosenkowości wymyka się też tytułowy, w  całości instrumentalny, Braking Habits. Jeśli chodzi o klimat części wokalno-instrumentalnych, to raczej jest mroczniej niż weselej. Specyficzne połączenie Stevena Wilsona i King Crimson? Każdy, kto spodziewał się jakichś nawiązań do macierzystych formacji Mariusza Dudy czy Maćka Mellera, srogo się zawiedzie. To jest powrót do korzeni, rockowej ekspresji i surowości. Osobiście jestem fanem aranżacyjnego bogactwa, ale muszę przyznać, że w tym wypadku ta formuła się sprawdza. Na pewno mocno odcisnął się na płycie charakterystyczny styl wokalny Mariusza Dudy. Ale nie brakuje tu też niespodzianek, takich jak na przykład funkujące zwrotki Tatoo. Nie ma jednak co na siłę szukać szufladek - w przypadku takich muzycznych spotkań uzewnętrznia się to, co akurat w ich uczestnikach siedzi i czeka na wydobycie i mam nieodparte wrażenie, że w przypadku Breaking Habits właśnie tak było.

Moje marzenie w związku z tą premierą? Żeby za jakiś czas panowie spotkali się na scenie i z tych 43 minut i, powiedzmy, ciekawego covera lub dwóch, upichcili cały koncert - bez hamulców i bez ograniczeń . A potem drugi...i kolejny, oczywiście zupełnie odmienne od pierwszego. Mają ku temu znakomity przyczółek w postaci Braking Habits.


piątek, 18 listopada 2016

Neal Morse Band, The - The Similitude Of A Dream (2016) - recenzja

The Similitude Of A Dream to druga płyta pod szyldem The Neal Morse Band. Po latach wydawania płyt solowych Neal uznał (przynajmniej na jakiś czas), że optymalny skład warto uhonorować właśnie dopiskiem "band". Czy chodzi tylko i wyłącznie o muzykę, czy również o pieniądze - tego nie wiemy. Na pokładzie oprócz lidera mamy również (oczywiście) Mike'a Portnoya, ale też Randy'ego George'a (bas), Erica Gillette'a (gitara) oraz Billa Hubauera (instrumenty klawiszowe). Ten, sądząc po zdjęciach, wesoły kwintet zaserwował nam dwupłytowy album, który już przed premierą Portnoy ochrzcił dziełem życia i osiągnięciem na miarę The Wall i Quadrophenii, przebijającym jego własne dokonania pokroju Scenes from a memory Dream Theater.

Osobiście mam uczulenie na takie szumne zapowiedzi, gdyż niezmiernie kojarzą mi się z pewnym warszawskim zespołem "na S". Z tym, że oczywiście Portnoy to facet pięćdziesięcioletni, z dorobkiem płytowym ilościowo zawstydzającym większość muzyków rockowych, natomiast nasze chłopaki stroszą piórka po kilku latach działalności, ale zawsze takie gadki-szmatki pachną podwórkowym marketingiem. Że wcześniej to było fajnie, ale teraz będzie najfajniej i jacy my to nie...fajni. Jak to się ma jednak do rzeczywistości? 

The Similitude Of A Dream to ponad 100 minut muzyki, 23 utwory - jak na Neala średnia  raczej skromna. To prawda, nie ma tu żadnego "epika", ale album to przecież (jak zwykle) dzieło koncepcyjne, więc tak naprawdę wszystko łączy się tu elegancko, tu i ówdzie połyskując motywami zaczerpniętymi z otwierającej całość Uwertury. Treść słowną albumu oparł Neal na Wędrówce Pielgrzyma" Johna Bunyana, opublikowanej po raz pierwszy w 1678, prawdopodobnie najsłynniejszej w dziejach światowej literatury alegorii opisująca doświadczenia chrześcijańskiego życia przedstawionego w barwnej narracji pielgrzymki z Miasta Zagłady na Górę Syjon. Czyli, jak to często zawsze u Neala bywa, płyta dotyczy chrześcijaństwa i łączenia się z Bogiem. Swoją drogą, jest to jeden z niewielu twórców, którzy takie przesłanie mieszają z rockiem bardzo konsekwentnie i jednocześnie bezboleśnie.

Muzycznie także nic nowego, w stosunku do poprzednich dzieł spółki Morse & Portnoy, nie znajdziemy. Owszem, pojawia się na przykład bluegrass (Freedom Song), ale w 99% to kolejny "Neal Morse". Diabeł tkwi w szczegółach - na pewno słychać tu tę organiczność, jaką osiągnąć może tylko zgrany skład (a nie kolejni przychodzący i odchodzący muzycy sesyjni), słychać więcej vinatge'owych barw klawiszowych dzięki dołączeniu Billa Hubauera. Ale przecież Neal w tej konfiguracji ma być właśnie taki.  Trochę staromodny, ale pełen świeżych, porywających melodii. I tego nie brakuje - tych dwóch płyt słucha się wyśmienicie. Pomysł goni pomysł i choć często mamy wrażenie, że "już to przecież słyszeliśmy", to jednak bogactwo i fantastyczna energia tego zespołu niwelują wszelakie wrażenia powtarzalności. 

Ciężko wyróżnić tu jakieś fragmenty, bo całość jest niezwykle równa. A przecież obecnie ciężko zespołom nagrać nawet dobry 45-cio minutowy krążek! Poczynając od wspomnianej, pachnącej starym, dobrym rockiem symfonicznym, Uwertury, mamy przegląd wszystkich inspiracji współczesnego retro-progowca: Genesis, Yes, Styx, Led Zeppelin, ELP a nawet Queen (The Ways of a Fool). Nawet jeśli jakiś pomysł do końca nie zaiskrzy, to zaraz pojawia się jakaś wstawka, jakiś kolejny szczegół, które przyciągają uwagę. I nie ma tu jakiegoś nachalnego kopiowania mistrzów z przeszłości. Neal Morse już dawno wykształcił swój własny, niepodrabialny styl, w ramach którego oczywiście czerpie słyszalnie z przeszłości, ale robi to naprawdę po swojemu, a teraz - z pomocą stałego zespołu - udało mu się całość jeszcze bardziej doszlifować. I tak przez ponad 100 minut. Pochwalić należy też produkcję albumu - zachowano bogactwo brzmienia każdego instrumentu przy jednoczesnej przejrzystości. Jak gra Hammond, to gra Hammond i go słychać. Niby oczywiste, ale nie zawsze stosowane w praktyce.

Nie nazwałbym The Similitude Of A Dream płytą życia Mike'a Portnoya, bo zapomniał on chyba o wyjątkowości niektórych dzieł Dream Theater, ale jeśli odrzucimy tę emocjonalną bańkę, którą zawsze toczy przed sobą perkusista, otrzymamy naprawdę bardzo dobry, świetnie napisany, zagrany i wyprodukowany album. Nie ma przełomu, nie ma ARCY-dzieła, ale jest dzieło, którego słuchanie wywołuje niejednokrotnie uśmiech na twarzy. I o to w takiej muzyce chodzi - o pozytywną energię, którą ładuje słuchacza. Wielki ukłon dla zespołu!

piątek, 28 października 2016

Marillion - F.E.A.R. (2016) - recenzja

Marillion w Polsce nierozerwalnie łączy się (przynajmniej na "starych" fanów) z postacią Tomka Beksińskiego, którego biografię omawiałem w poprzednim wpisie. Dziennikarz znany był ze swojej wielkiej sympatii do okresu "fishowego" i równie wielkiej niechęci do działalności zespołu po 1988 roku. Przyznam szczerze, że taki podział powstał w mojej głowie bez wpływu nieodżałowanego Nosferatu. Zespół, angażując na miejsce Fisha nikomu nieznanego Stevena Hogartha o głosie i inspiracjach tak różnych od poprzednika jak tylko to możliwe, sam postawił grubą granicę na linii swojej kariery. 

O tych różnicach między "starym" i "nowym" Marillion napisano już całe tomy, więc nie ma sensu nadmieniać o tym w recenzji najnowszej płyty zespołu. Dla mnie zawsze to "nowe" (istniejące już 27 lat, ładna mi nowość) wcielenie zespołu było jakieś takie miałkie. Owszem, zdarzały się momenty po prostu piękne, choćby 21st Century z płyty Anoraknophobia (2001) czy Neverland z Marbles (2004), jednak większość materiału z Hogarthem to muzyka strasznie rozmemłana (może gdyby Tomasz Beksiński doczekał wydania tych płyt, choć trochę zmieniłby zdanie o tym wcieleniu zespołu?). Ot, taka, która gdzieś tam jest, coś tam nawet próbuje przekazać, ale zaraz po wysłuchaniu umyka z głowy, zastąpiona ciekawszymi dźwiękami (melodie, panowie, MELODIE!!!).

Najnowsza propozycja zespołu to krążek nazwany malowniczo F.E.A.R., czyli po rozwinięciu Fuck Everyone And Run. Zaczyna się mocno - El Dorado to mój ulubiony numer na płycie. Jest tu ich tylko pięć (lub sześć, jeśli liczyć króciutki epilog), w tym trzy długasy, powodując automatyczne, że płyta jest najbardziej "progresywnym" (w znaczeniu nie postępu, ale ogólnego klimatu) dziełem zespołu od dawien dawna. Wspomniany początek płyty kojarzy mi się trochę z...Camel. Oczywiście jest przegadany przez Hogartha, ale posiada ten ulotny klimat przywodzący na myśl ostatnie studyjne dzieło Wielbłąda, A Nod and a Wink (2002). Zaraz potem czuć trochę  Stationary Traveller (syntezatory!). Gdy już wejdzie sekcja rytmiczna, automatycznie robi się floydowo. Czyli co, zespół postanowił pokłonić się Mistrzom? Nie do końca, ale nie da się ukryć że to bardzo seventisowa płyta, a nastrój całości utrzymany jest bardzo blisko Animals Pink Floyd. Kapitalny...motyw refrenowy (bo przecież nie refren), przywodzący na myśl właśnie te perełki w stylu Neverland, oznajmia, że to jednak Marillion. Kompozycja podzielona jest na pięć fragmentów, a jej kulminacją jest tytułowy F.E.A.R. Tu napotkamy już trochę tego "rozmemłania", na szczęście jedynie wokalnego, bo instrumentalnie jest naprawdę ciekawie. Numer generalnie prowadzą klawisze i Mark Kelly staje tu na wysokości zadania. Żeby nie było - od słów You can't see into my head jest już fajnie ;)

Drugi długas, The Leavers, już kilka razy utulił mnie do snu na kanapie. Jest w nim coś, czego w tym Marillion nie lubię, czyli eskalacja wokalnych nudziarstw Hogartha. Człowiek próbuje wsłuchać się w urokliwe dźwięki generowane przez muzyków, a pan wokalista uparcie próbuje jednak wcisnąć nam jakąś linię wokalną. Tylko, że jest ona tak niezapamiętywalna, że po prostu usypiająca. Nic nie poradzę. Ale kompozycja miła dla ucha, znów bardzo klawiszowa. W okolicach ósmej minuty Steve na szczęście milknie i możemy wsłuchać się a to w solówkę Steve'a Rotherego, a to w klawiszowe eksperymenty Kelly'ego. Zdecydowanie ciekawiej! A końcówka znów bardzo emocjonalna, zbudowana na fajnym motywie harmonicznym.

Długi kawałek numer 3, The New Kings, jest najbardziej przewidywalnym z tej trójki, ale wcale przez to nie odstaje. Tu również pojawiają się ciekawe momenty - na przykład śpiewane delikatnie, falsetem słowa fuck everyone and run i wchodząca zaraz po nich gitara na tle bogatego, klawiszowego tła - super! Jest to już bardziej typowy Marillion post '89, ale całość (aranż) tworzy niepowtarzalną atmosferę. To są właśnie te momenty, za które ten zespół (jeszcze) się ceni.

Progresja progresją, ale taki krótszy (6:22) Living in Fear nie jest wcale żadną zapchajdziurą. Bardzo przyzwoita melodia (nie jest to częste u Hogharta), odpowiednia dawka emocji, ściszenia na zwrotkach, wybuchy na dramatycznych refrenach - raj dla wrażliwców. I te gospelowe zaśpiewy w końcówce. W ogóle na F.E.A.R. zespół osiągnął fajny kompromis między emocjami, jakie uwielbia Steve Hogarth (smędzenie), a tymi mocniejszymi, nazwijmy to klasycznymi, które oddziałują na słuchacza za pomocą smaczków instrumentalnych, aranżu, brzmień (pojawiają sie nawet Hammondy) i nośnych melodii. I nawet jeśli zdarzają się momenty nudniejsze (White Paper), to i tak całość jest nadspodziewanie dobra. I to dla człowieka, który za współczesnym Marillion nie przepada. Jak zdążyłem zauważyć fani przyjęli płytę bardzo ciepło. Może trochę za długo, może trochę za smętnie, ale przecież taki jest Marillion. Czyli wszystko się zgadza.

P.S. Niestety, ignorancja znów górą. Najwyżej wypozycjonowaną recenzją płyty w polskim Internecie jest ta z Onetu. Nie zabraniam "dziennikarzowi muzycznemu" posiadania własnego zdania, ale tak tendencyjne teksty czytałem ostatnio u Grzegorza Brzozowicza, który dobrym gustem nie grzeszy.








wtorek, 25 października 2016

Wiesław Weiss - Tomek Beksiński. Portret Prawidziwy (wyd. Vesper, 2016)

Zawsze podziwiałem ludzi, którzy mają tak wysoce rozwinięty zmysł - nazwijmy to umownie  - PR-owy.  Oto dokładnie w momencie premiery filmu Ostatnia Rodzina ukazała się książkowa kontrpropozycja Wiesława Weissa. Dzieło liczące prawie 700 stron, z wieloma archiwalnymi fotografiami, dopracowane, dopieszczone i skończone idealnie na czas. Ale oczywiście wszyscy wiemy o co chodzi....
Już we wstępie dostajemy pięścią w twarz. Pięścią wymierzoną zarówno w autorów Ostatniej Rodziny jak i w Magdalenę Grzebałkowską, dziennikarkę odpowiedzialną za poprzednią książkę traktującą o familii Beksińskich, Portret Podwójny. Weiss wprost nazywa reżysera Jana P. Matuszyńskiego i scenarzystę Roberta Bolesto ludźmi podłymi i pełnymi pychy. Jego zdaniem przeinaczyli postać Tomka Beksińskiego dla własnych celów, a Dawid Ogrodnik (odtwórca głównej roli) jeszcze dodatkowo ją zmałpował. 

Tomek już za życia budził skrajne emocje. A przyszło mu żyć w czasach specyficznych, które - wbrew jego utyskiwaniu i marzeniach o egzystencji co najmniej 100 lat wcześniej - były bardzo mu sprzyjające. Czy wyobrażacie sobie taką postać teraz, w 2016 roku? Człowiek który żył muzyką, filmami, romantycznymi (niespełnionymi) miłościami dopiero teraz zaznałby prawdziwych katuszy. Bo przecież nawet nie rozwinąłby skrzydeł. Jego pierwsze publiczne wystąpienia w radiowęźle szkolnym, gdzie na długich przerwach prezentował dyskografię Genesis czy Yes nie miałyby dziś racji bytu. Wtedy - robiły na rówieśnikach kolosalne wrażenie. Dostęp do najnowszych rockowych płyt (uzyskany dzięki malarstwu ojca...) otwierał wszystkie drzwi o jakich marzył - najpierw radiowych, potem redakcji czasopism muzycznych. Teraz płyty, które przepisał w testamencie Trójce, leża nierozpakowane (od 1999) w jakimś podłym magazynku. Wtedy - ich winylowe odpowiedniki były na wagę złota. Raczkujący w latach 80. rynek video był dla człowieka dobrze znającego angielski prawdziwym rajem - bo wtedy ten język na nawet podstawowym poziomie znany był niewielu. Dlatego Tomek mógł zabłysnąć - na początku jako lektor i tłumacz na pokazach Bondów w instytucjach typu "dom kultury w Rzeszowie", a potem już tłumacząc dla oficjalnych dystrybutorów i Telewizji Polskiej (prehistoryczna nazwa Narodowej). A, jak wynika ze słów jego koleżanki-tłumaczki, nawet sposób tłumaczeń w dzisiejszych czasach różni się od tego z lat 80. i 90. i obecnie ciężko byłoby się Tomkowi w tym odnaleźć...Uznać więc można, że przy całym tym utyskiwaniu na rzeczywistość, los - przynajmniej w sporej części - potraktował go łaskawie. No i nie zapominajmy o mieszkaniu, które kupił mu ojciec - w głębokiej komunie takie rzeczy nie były dane szarakom.

W Portrecie Prawdziwym zabrakło bardziej krytycznego spojrzenia na postać Tomka. Takiego, jakie poczyniła w Portrecie Podwójnym (notabene, tytuł Weissa, oczywiście w sposób złośliwy, nawiązuje do tej pozycji) Grzebałkowska. Gdy zanurzymy się głębiej w świat Beksińskiego juniora, bez trudu zauważymy, że był to człowiek o wielu twarzach. Owszem, robienie z niego pozbawionego przyjaciół odludka jest mocno krzywdzące, bo liczba osób zachwalających na kartach Prawdziwego Portretu jego przyjaźń, sympatie i ciepło, jest naprawdę spora (a wypowiadają się m.in Anja Orthodox, Wojtek Szadkowski, dziennikarze Trójki, Teraz Rocka, lektorzy, a także bliscy spoza branży muzyczno-telewizyjnej), jednak zarówno książka Grzebałkowskiej jak i dostępne na Youtube występy z WC Kwadransu oraz Wieczoru z Wampirem na pewno też mają sporo wspólnego z prawdziwym obliczem dziennikarza. I nie pozbawiają złudzeń: na życie Tomka wpływ mieli zarówno rodzice (nadopiekuńcza matka, zdystansowany ojciec i jego przerażające obrazy), sposób wychowania (jedynak), cechy osobowości jak i przeżycia oraz nawet tryb życia (dużo trudniej walczyć z depresją, gdy przesypia się poranki, podczas których nasłonecznienie jest przecież największe, nie zażywa się ruchu prawie w ogóle i jada non stop "u Chińczyka"). Jego ciągłe pragnienie miłości totalnej, romantycznej, po grób, skutecznie odstraszało kolejne partnerki. Które zresztą MUSIAŁY być takie, jak Tomek sobie wymarzył. Z kolei nie był to przecież typ faceta, za którym kobiety się uganiają i nawet w lekko laurkowatej książce Weissa parę razy trafimy na wyznania, które mówią wprost jak te kobiety go postrzegały - w przeważającej części jako dobrego kumpla, nawet przyjaciela, ale nie jako partnera.

Tomasz Beksiński na pewno był postacią wielowymiarową i trudną do zdefiniowania. Moim zdaniem żadna ze stron "konfliktu" nie pokazała jednak prawdy całkowitej. Każdy ma swoją. Oczywiście najbliżej źródła dotarł Wiesław Weiss, ale jeśli chce się zgłębić temat, warto zapoznać się także z innymi publikacjami na temat tego niebanalnego człowieka. Książka Weissa ma jednak kilka zalet - przede wszystkim jest najobszerniejszą biografią Tomka. Skupioną tylko na nim i prowadzącą nas przez całe jego życie. Dla fanów popkultury to także bardzo ciekawa podróż sentymentalna. Ciekawa i bardzo dobrze, stylowo napisana. Te kilkaset stron pochłania się naprawdę szybko. Jeśli czytelnik posiada sodpowiednią dawkę wrażliwości (tomkowe listy do kobiet, szczególnie te po rozstaniach, przemówią tylko do osób mających cokolwiek wspólnego z odczuwaniem emocji), rzecz pochłania się naprawdę szybko. Autor nie uniknął subiektywizmu, co w biografii nie powinno mieć miejsca, ale przecież znał bohatera osobiście...i może dlatego w tytule mówi o nim per Tomek, nie Tomasz. Dziecko, które nigdy nie dorosło? Pozostawiam do rozważenia.

czwartek, 6 października 2016

Phish - Big Boat (2016) - recenzja

No dobrze, jedyną recenzję nowej płyty Phisha w polskim internecie czas zacząć.
Należy więc podkreślić (ale to czytelnicy tego bloga jak i słuchacze audycji Muzyczne Noce doskonale wiedzą), że Phish to zespół wybitnie koncertowy. Taki, którego płytowe poczynania to tylko niepozorna introdukcja do tego, co wyprawia na scenie. Improwizacje, a właściwie komponowanie na żywo, to znak rozpoznawczy kwartetu z Vermont. Właściwie Phisha słucha się głównie w wersji "live" (zespół wydaje KAŻDY swój koncert i udostępnia poprzez własną platformę livephish.com, oczywiście odpłatnie). Po co więc nagrywają albumy? Cóż, teraz, po ponad 30-tu latach od założenia zespołu, chyba tylko i wyłącznie z potrzeby serca.

Nie ma się co oszukiwać - Phish 3.0 (tak zwykło się nazywać obecną reinkarnację zespołu, który zmartwychwstał w 2009 po 5-cio letniej przerwie) to zespół składający się z dojrzałych, będących już po pięćdziesiątce facetów. Czasy szalonych, bezkompromisowych, przełamujących kolejne granice przygód odeszły w siną dal, pozostała stabilizacja i bardziej rodzinne życie (co członkowie kwartetu podkreślają bardzo często), a jeśli chodzi o sprawy muzyczne - większe skupienie na projektach solowych. Mimo to Phish płynie dalej i oto dostajemy trzynasty album studyjny w ich karierze.

Ciężko mi sobie wyobrazić co mógłby czuć człowiek nie będący fan(atyki)em zespołu po wysłuchaniu tych trzynastu utworów. Producent Bob Ezrin (tak, ten od The Wall) rzucił zespołowi wyzwanie - pokażcie co czujecie, jacy jesteście, nauczcie się 10 folkowych piosenek na pamięć, zapomnijcie je i stwórzcie własny materiał. Ponieważ zespołowi daleko obecnie od dyktatury i raczej tarza się we wzajemnej miłości i akceptacji, powstał album złożony z kompozycji wszystkich czterech muzyków. Oczywiście, jak to już wcześniej bywało, najmocniejsze propozycje to dzieła Treya Anastasio (jak zwykle powstałe we współpracy z tekściażem Tomem Marshallem). Znane już od półtora roku z wykonań koncertowych (podczas których zdążyły się rozciągnąć do 15-20 minut) Blaze On i No Men In No Man's Land to naprawdę fajne, phishowe kawałki. Szczególnie ten pierwszy, z ultra optymistycznym tekstem, powinien stać się hitem lata w jakimś alternatywnym uniwersum: 

you got your nice shades on, and the worst days are gone
so now the band plays on, you got one life, blaze on

Trey pozwolił sobie też na dwa, napisane zupełnie solo, urocze utwory. Tide Turns to piękna opowieść o spełnionej miłości i dbaniu o ukochaną osobę, zaczynająca się dęciakami wprost z produkcji Motown. Na tyle przekonująca, że kilka tygodni po koncertowym debiucie pojawiła się jako "pierwszy taniec" na weselu pewnej pary fanów.


Zupełnie odmienną w klimacie propozycją pozostaje Miss You - napisana dla zmarłej w 2009 siostry, mówi o tęsknocie i żalu spowodowanym odejściem kogoś bliskiego. Jeśli jesteśmy już przy Treyu - odpowiedzialny jest on za najambitniejszy i najdłuższy utwór na Big Boat, Petrichor. Rzecz powstała z myślą o współpracy z orkiestrą, przearanżowana na zespół rockowy, bardzo przyjemnie nawiązuje do wczesnych kompozycji gitarzysty, w rodzaju You Enjoy Myself czy Divided Sky. Mniej tu rocka, więcej klasyki, ale i tak da się wyłapać może nie nawiązania, ale lekkie mrugnięcia okiem w kierunku Pink Floyd i Yes. Piękny, 13-to minutowy fragment, stanowiący opus magnum płyty.

Pozostali członkowie kwartetu dostarczyli materiału różnego i różniastego. Fajnie wypada McConellowskie, bluegrassowe Things People Do. Umieszczone równo w połowie albumu, stanowi pewnego rodzaju oddech pomiędzy pieczołowicie wyprodukowanymi przez Ezrina utworami. Słyszymy bowiem wersję...demo, nagraną na Iphona leżącego na Wullitzerze pianisty w jego domu. Czuć nawet pewne zawahania w tekście i przede wszystkim młoteczki vintage'owego piana. Home tegoż samego autora kusi intrygującą linią wokalną i zalążkiem części improwizacyjnej, z pięknym motywem syntezatorowym, która może być ciekawie rozszerzona w wersji koncertowej. Basista Mike Gordon odpowiedzialny jest za bardzo stylowy Waking up dead, natomiast perkusista Jon Fishman dostarczy baaaardzo inspirowany The Who Friends.

Do czego więc można się przyczepić? Z pozycji fana - do wszystkiego. Nie ma co ukrywać, Phish już albumem Joy, wydanym z okazji reunion w 2009, wkroczył w fazę tak zwanego "daddy's rocka", czyli rocka tatusiowego. I Big Boat takie właśnie jest. Zbiór piosenek napisanych przez 50-cio latków bez ambicji zaskakiwania świata. Mocno retrospektywnych, osobistych, podrasowanych przez znanego producenta. Nijak mających się  do tego, co wyrabiali w latach 90., kiedy nie było dla nich rzeczy niemożliwych. Nadal jednak są niepokonani jako zespół improwizujący i jest duża szansa, że kilka z tych utworów doczeka się, podobnie jak Blaze On i No Men..., porywających wersji koncertowych. Przy czym przyznać należy, że piosenki z Big Boat są przyjemne i w większości przebojowe. Takie, których zwrotka czy refren od razu pozostają w pamięci. Można więc patrzeć na płytę z tej strony i nie być wcale rozczarowanym. Nie puściłbym jej jednak komuś nie będącemu w temacie z komentarzem "to jest właśnie TEN Phish, posłuchaj....". Pozycja raczej nieprzystosowana dla ludzi "z zewnątrz". Ale paradoksalnie Phish wcale takich nie potrzebuje. Oparta wyłącznie na hardcore'owych fanach społeczność skupiona wokół zespołu pozwala na całkowitą wolność artystyczną.
Osobiście bardzo polubiłem większą część tej płyty, ale w końcu sam jestem już ojcem.

V Memoriał Jona Lorda już za tydzień (Tribute to Deep Purple/Tribute to Rainbow)


Już za tydzień, 13 i 14 października w warszawskiej Proximie oraz Rock Stage Club Rock odbędzie się V Memoriał Jona Lorda. Coroczne święto fanów hard rocka tym razem przybiera formę dwudniową.
Pierwszego dnia tradcyjnie polscy artyści przypomną utwory Deep Purple oraz innych projektów, w ktore zaangażowany był Jon Lord. W tym roku lista gości jest wyjątkowa obfita. Po raz czwarty na scenie Proximy pojawią się Grzegorz Kupczyk (CETI) oraz Piotr Brzychcy (Kruk) – stali bywalcy i przyjaciele Memoriału. Wojtek Cugowski, świeżo po wydaniu płyty “Zaklęty Krąg” projektu Cugowscy przyjedzie z muzykami zespołu Bracia. Niespodzianką będzie występ Anji Orthodox (Closterkeller), kojarzonej przecież z klimatami gotyckimi. Z kolei mniejszym zaskoczeniem, ale na pewno wielkim przeżyciem będą występy Tomka Struszczyka (Turbo) i Łukasza Drapały (ex-Chemia), klasycznie rockowych wokalistów. Oprócz tego pojawią się tacy artyści jak Bartek Kossowicz (Quidam), Michał Łapaj (Riverside), Ritchie Palczewski (były gitarzysta Ani Rusowicz czy Piotr Proniuk (znany ze współpracy z Natalią Sikorą)

Rolę gospodarza imprezy jak zwykle obejmie Made in Warsaw, w składzie którego występują Robert Kazanowski z popularnego Nocnego Kochanka/Night Mistress, Darek Goc (basista związany m.in z Mordewind), Szymon Pawlak i Błażej Grygiel (Crystal Viper). Organizatorem i głównym klawiszowcem koncertu pozostaje Łukasz Jakubowicz.

Następnego dnia w Rock Stage Club Rock (ul. Kolejowa 8) kolejna niespodzianka. Kill the King - Tribute to Rainbow to projekt Piotrka Brzychcego i Łukasza Jakubowicza. Wraz z Made in Warsaw oraz wokalistą Ricky'm Wychovańcem zaprezentują utwory z kultowego "On stage" zespołu Rainbow.  Gościem specjalnym tego wieczoru będzie bydgoska formacja Chainsaw.

Warto dodać, że podczas obu koncertów odbędzie się prezentacja nowej serii wzmacniaczy firmy Fender - serii Bassbreaker.

Bilety na pierwszy dzień Memoriału dostępne są w przedsprzedaży w Empikach, serwisach e-bilet i ticketpro.pl oraz stronie klubu Proxima. Bilety na drugi dzień będą do kupienia w dniu koncertu w klubie. Zniżkowe karnety na oba dni Memoriału (w promocyjnej cenie 50 zł) można rezerwować pisząc na adres: memorial@jonlord.art.pl


wtorek, 27 września 2016

Phish - najlepszy zespół jakiego w życiu nie słyszałeś - część 4.

PHISH 2.0

Ogłoszona w październiku 2000 roku przerwa w działalności nie trwała długo. Już w sierpniu 2002 r. zapowiedziano nową płytę zespołu, a w konsekwencji również powrót na scenę. Ten nastąpił w noc sylwestrową. Czterokoncertowa celebracja nowego roku wypadła dość pozytywnie, choć czuć było, oczywiście, fakt ponad dwuletniej rozłąki. Tym niemniej Phish się nie zmienił, co niestety miało swoje opłakane skutki kilkanaście miesięcy później. Tymczasem jednak fani mieli powody do radości. Zarówno wiosenna jak i letnia trasa 2003 roku to jedne z najlepszych miesięcy w historii Phisha. Okres 2003-2004, określany jako "Phish 2.0" a także "Oxy years" (odniesienie do problemu Treya, z różnymi substancjami...) to czas naprawdę szalonych, niesamowitych muzycznych poszukiwań. Zespół po powrocie z pierwszej w historii swej działalności przerwy zdecydowanie stracił na perfekcjoniźmie, czego szczególne braki słychać było w "częściach skomponowanych" poszczególnych utworów. Natomiast w improwizacjach muzycy często i chętnie zapędzali się w tereny od dawna niepenetrowane. Mroczne, aczkolwiek dynamiką sięgające pierwszej połowy lat 90., muzyczne podróże kulminację osiągnęły na kolejnym festiwalu zorganizowanym przez zespół - IT, który odbył się w dniach 2 i 3 sierpnia, po raz trzeci na terenie byłego lotniska wojskowego w Limestone w stanie Maine. Tak jak na festiwalach w latach 90., Phish był jedynym zespołem występującym na scenie. Dwa dni, 7 setów muzyki, w tym zagrany w środku nocy "Tower jam" (całkowicie improwizowana godzina muzyki zagrana przez muzyków na szczycie wieży kontrolnej) zadowolić musiało każdego malkontenta.  Festiwal IT kończył jednak koncertowe lato dla zespołu. Na ten rok nie zaplanowano jesiennej trasy, więc następna okazja do usłyszenia kwartetu na żywo nastąpiła dopiero przy okazji czterokoncertowej celebracji dwudziestolecia istnienia zespołu na przełomie listopada i grudnia. Tym razem jednak występy wypadły dość przeciętnie, jakby zespół zgubił gdzieś energię, którą emanował podczas letniej trasy koncertowej. Niespodzianką było dołączenie Jeffa Holdswortha, który zagrał z zespołem kilka utworów ze "swojej ery" na koncercie 1 grudnia. Także tradycyjny "new year's eve run" nie przyniósł koncertów, które przypominałyby tę phishową magię, tak wyraźną jeszcze kilka miesięcy temu. Aczkolwiek nie można powiedzieć, że były to koncerty złe - na te przyjdzie czas dopiero za kilka miesięcy....Warto odnotować pojawianie się jako gości specjalnych George'a Clintona i zespołu Parliament/Funkadelic na koncercie 30 grudnia - muzycy zagrali wspólnie medley, na który złożyło się kilka fragmentów utworów Funkadelic.

Mimo wszystko Phish miał za sobą bardzo udany rok, a fani i zespół z optymizmem patrzyli w przyszłość. Muzycy rozpoczęli pracę nad kolejną płytą studyjną, a z późniejszych wywiadów wynikało, że planowali nie tylko trasę letnią, ale i jesienną z pierwszym od 1998 "muzycznym kostiumem" w Halloween. Jednak w połowie kwietnia zupełnie niepotrzebnie zagrali trzy koncerty w Las Vegas. Okazało się, że te kilka miesięcy wystarczyło, by zespół, a szczególnie Trey wyraźnie wypadł z formy. Nie jest tajemnicą, że wszelakie nałogi gitarzysty były w tamtym okresie na fali dość wznoszącej (co widać na nagraniach video z tego roku - facet wygląda naprawdę słabo). Phish został za te koncerty dość mocno skrytykowany (oczywiście w środowisku zagorzałych fanów), przesłuchał je również sam lider...i podjął decyzję o zakończeniu działalności swojego muzycznego dziecka. Oficjalne oświadczenie wystosowano 25 maja. Decyzja nie była jednogłośna (oponował Mike), lecz niestety z faktami nie można było dyskutować. Wobec czego (bardzo skromna) letnia trasa miała być tą ostatnią, a zapowiedziany na 14 i 15 sierpnia festiwal w Coventry ostatnim w ogóle koncertem Phisha.

Pełnta treść otwartego listu Anastasio:

AN ANNOUNCEMENT FROM TREY

Last Friday night, I got together with Mike, Page and Fish to talk openly about the strong feelings I've been having that Phish has run its course and that we should end it now while it's still on a high note. Once we started talking, it quickly became apparent that the other guys' feelings, while not all the same as mine, were similar in many ways -- most importantly, that we all love and respect Phish and the Phish audience far too much to stand by and allow it to drag on beyond the point of vibrancy and health. We don't want to become caricatures of ourselves, or worse yet, a nostalgia act. By the end of the meeting, we realized that after almost twenty-one years together we were faced with the opportunity to graciously step away in unison, as a group, united in our friendship and our feelings of gratitude.

So Coventry will be the final Phish show. We are proud and thrilled that it will be in our home state of Vermont. We're also excited for the June and August shows, our last tour together. For the sake of clarity, I should say that this is not like the hiatus, which was our last attempt to revitalize ourselves. We're done. It's been an amazing and incredible journey. We thank you all for the love and support that you've shown us.

-- Trey Anastasio  


Letnia trasa obfitowała, wbrew pozorom, w koncerty nadzwyczaj udane, tak jakby zespół parę razy próbował przekonać sam siebie, że kończenie tego wszystkiego nie ma sensu. Jednak w końcu nadeszła połowa sierpnia, a wraz z nią zapowiadany jako ostatni festiwal. Nazwa Coventry do dziś wywołuje w fanach zespołu odrazę i smutek, bo choć wszystko skończyło się dobrze, to jednak wtedy napięcie i skumulowanie negatywnej energii sięgało zenitu. Począwszy od długotrwałych opadów deszczu, które zamieniły pole festiwalu w morze błota, poprzez wielokilometrowe korki i oficjalny komunikat sugerujący tym, którzy jeszcze nie dotarli, że jednak lepiej zawrócić, aż do samej muzyki....wszystko zamieniło te dwa dni koszmar. Zespół, a szczególnie Trey, nie udźwignął emocjonalnego ciężaru tego występu. Będący wyraźnie pod wpływem nieokreślonych substancji lider kilkukrotnie po prostu w sposób karygodny zmasakrował fragmenty utworów (szczególnie oberwało się Glide). Z drugiej strony kilkukrotnie jamy, zapewne dzięki wspomaganiu przez narkotyki, pokazały, że odchodzi zespół w swojej kategorii po prostu niedościgniony. Najsłynniejszą sceną-symbolem festiwalu Coventry pozostało wykonanie Wading in the velvet sea, w którym Page po prostu nie jest w stanie wyśpiewać tekstu. Wzruszenie ściska mu gardło, Trey próbuje podjąć porzuconą zwrotkę, lecz także słychać jak wiele go to kosztuje. Coś smutnego, ale i pięknego zarazem. Pokazującego, jak ważny był zespół dla tych ludzi i jak wiele kosztuje ich to pożegnanie. Bo to jakby po 20 latach żegnać na zawsze rodzinę...




Gdy tylko wybrzmiały ostatnie nuty zagranego na bis The Curtain With, muzycy zeszli ze sceny i rozjechali się w sobie tylko znanych kierunkach.

     Top 2003-2004
1. Na pewno warto posłuchać nagrań z wiosennej i letniej trasy 2003. Począwszy od Sylwestra 2002 każdy koncert Phish jest profesjonalnie nagrywany i udostępniany do (odpłatnego) ściągnięcia na stronie livephish.com
Z tego okresu wyróżniają się m.in 28 lutego 2003 - z jednym z najciekawszych Tweezerów w historii (ale nie tylko)
2. 2004 nie ma zbyt wiele do zaoferowania, ponieważ letnia trasa koncertowa obejmowała tylko 14 dat, ale na pewno warto zwrócić uwagę na 19 i 20 czerwca w SPAC - gdyby zespół grał na takim poziomie w kwietniu w Las Vegas....
3.Kilka fragmentów z Converty zapiera dech w piersiach, m.in jam w Split Open and Melt (choć część piosenkowa zagrana jest nieprecyzyjnie). Całość ma jednak wydźwięk mocno depresyjny.

 Na swoim

Nie było to łatwe rozstanie, chociaż muzycy zaczęli spotykać sie na scenach w różnych konfiguracjach dość szybko, głównie za sprawą projektów takich jak Phil Lesh & Friends. Rozwinęły się także ich solowe kariery. Najdłużej od Treya (który obarczany był winą za rozpad zespołu) stronił Page - nie rozmawiali podobno przez ponad rok. Mimo wzmożonych wysiłków działając solowo ani Trey ani Mike (najaktywniejsi z całej czwórki) nie byli w stanie nawet zbliżyć się do sukcesów osiąganych w macierzystej formacji. Nie doszłoby jednak do powrotu Phisha, gdyby nie pewien... policjant, który nad ranem 15 grudnia 2006 zatrzymał samochód Treya do kontroli drogowej. Gitarzysta okazał się być pod wpływem alkoholu, dodatkowo przyznał się do posiadania heroiny oraz leków, na które należy posiadać receptę (m.in Xanax). Sąd był dla Anastasio litościwy - zamiast więzienia zaproponowano mu udział w czternastomiesięcznym programie antyuzależnieniowym hrabstwa Saratoga w stanie Nowy Jork. Po jego zakończeniu publicznie podziękował funkcjonariuszowi, który go zatrzymał. Od tego momentu stan Treya zaczął się widocznie poprawiać, a jego "uleczenie" spowodowało, że powrót zespołu stał się w końcu możliwy...
Pierwszy wspólny występ całej czwórki miał miejsce na...weselu byłego tour managera zespołu, Brada Sandera, we wrześniu 2008.


1 października na stronie phish.com ukazał się krótki filmik z artystycznym rysunkiem charakterystycznych paneli Hampton Coliseum oraz podpisem: Phish.Hampton.March 6-7-8. 2009. Wrócili!

Phish 3.0

Bilety na wspomniane 3 koncerty zostały oczywiście wyprzedane na pniu. Phish zagrał 85 utworów w ciągu 10 godzin, oczywiście nie powtarzając żadnego...do dziś wielkie wrażenie robi sam początek pierwszego koncertu i ten niesamowity wybuch radości kilkunastu tysięcy fanów w reakcji na pierwsze dźwięki Fluffhead.
Z perspektywy czasu lata 2009-2011 jawią się  jako pewien rodzaj katharsis i ponownego odkrywania i definiowania siebie na nowo. To nie był powrót po "zawieszeniu działalności". To był powrót do żywych po kilku latach spoczynku w trumnie, podczas których wiele rzeczy uległo zmianie. Zarówno tak zwana "scena", jak i muzycy. To był okres, gdy "Phish uczył się na nowo bycia Phishem" i teraz, w 2016 możemy nazwać ten okres swoistą rozbiegówką. Owszem, zdarzały się momenty bardzo ciekawe (choćby Waves zagrane 26 maja 2011 podczas...próby dźwięku, czy  Rock and roll Velvet Underground z 26 czerwca 2010), generalnie zespół pozostawał w szeroko pojętej strefie komfortu. Frustrowało to najzagorzalszych fanów (a innych Phish nie ma...), ale wydaje się, że było strategią przemyślaną i co najmniej potrzebną. Żeby zdrowo funkcjonować i nie powtórzyć błędów lat 2003-2004, zespół musiał zdefiniować się na nowo. Więcej było jednak powodów do zadowolenia. Wróciły letnie (choć ilościowo skromniejsze) trasy, wróciły festiwale (w 2009 zespół po raz pierwszy połączył festiwal ze świętem Halloween, grając w całości Exile on Main Street Stonesów), wróciły wspólne celebracje Sylwestra. Powoli też zespół przechodził na kolejny poziom - prezentując chociażby godzinny, improwizowany jam na festiwalu Superball IX w 2011. 
Odważniejsze granie zaczęło przebijać się coraz częściej i częściej. Przełomowy wydaje się tu koncert z 31 sierpnia 2012, gdzie zespół niejako "zmusił" się do rozszerzonych improwizacji, konstruując setlistę w taki sposób, by pierwsze litery tytułów utworów tworzyły napis "Fuck your Face" (będący również tytułem ich piosenki ...). Tego wieczoru zagrano więc tylko 13 pozycji (plus bisy) zamiast tradycyjnych 21-22. Zresztą przez całe lato zespół grał coraz lepiej, a końcówka trasy była taką specyficzną, żartobliwą wisienką na torcie. W 2012 nie zorganizowano jesiennej trasy, toteż na potwierdzenie zwyżkującej formy ulubieńców fani musieli czekać aż do 28 grudnia. Było jednak warto, bo zespół w 2013 rok wbił się zdecydowanie i z wielką klasą, kończąc cykl koncertów noworocznych coverem Iron Mana Black Sabbath. Iron Man lives again!

I znów kilka miesięcy oczekiwania....pierwszy koncert 2013 roku zespół zagrał dopiero 3 lipca. W miarę rozkręcania się letniej trasy słychać było, że panowie są  w świetnej formie i może być to rok wyjątkowy (w końcu jubileuszowy...). I w końcu nastał koncert, który - podobnie jak ten z 31.08.2012 - uznawany jest za przełomowy w historii "odrodzonego" Phisha. 31 lipca w Lake Tahoe, w stanie Nevada objawił się Tahoe Tweezer. 36-cio minutowa, czasami sprawiająca wrażenie skomponowanej (tak jest dobra!), pełna inwencji i improwizacji wersja wywołała niemałe poruszenie w internetowej społeczności skupionej wokół zespołu. Kwartet wreszcie "przemógł" się i był w stanie zagrać naprawdę dobrą i długą wersję swojego klasyka. I choć trasa miała swoje gorsze momenty (3 koncerty w Chicago, z czego jeden przerwany przez nadchodzącą burzę - zespół zadośćuczynił fanom, grając następnego wieczoru 3 sety - a drugi zawierający wyjątkowo nieciekawą i długą Harpuę z występem lokalnej grupy kabaretowej), można było ją uznać za najlepszą od czasu reunion z 2009 roku. Fani nie spodziewali się jednak, że dwutygodniowa trasa jesienna, na którą zespół wyruszył w październiku, będzie znacznie ciekawsza. Phish zdecydowanie wrzucił swój piąty bieg i można było wreszcie powiedzieć, że ponownie znaleźli na siebie pomysł.

Co ciekawego działo się w obozie zespołu od 2013 roku?
W Halloween Phish zaskoczył wszystkich, grając jako "muzyczny kostium"...swój własny album z przyszłości. Otóż premierowo wykonano wtedy materiał, który w wersji studyjnej ukazał się dopiero w czerwcu 2014. Odważny i bezkompromisowy krok, który - mimo kontrowersji, bo nie wszyscy obecni tego dnia na koncercie byli gotowi na tak duża dawkę premierowej muzyki - okazał się ważną deklaracją Phisha na jubileuszowy rok. Jesteśmy w pełni sił i gramy swoje! Zespół powtórzył manewr z okazji kolejnego Halloween - w 2014 roku, cztery miesiące po premierze studyjnego Fuego, Phish przedstawił kolejną dawkę premierowej muzyki. Tym razem były to instrumentalne kompozycje połączone z jamami, oparte na kanwie odgłosów z płyty Chilling, Thrilling Sounds of the Haunted House, wydanej w 1964 roku przez wytwórnię Disneya. Ot, taki żart wchodzących w szóstą dekadę życia muzyków. Zresztą nie jedyny - tradycyjnie koncerty Sylwestrowe zawierały jakiś gag. W 2014 roku było to rzekome zassanie ust Jona Fishmana przez odkurzacz i odwrócenie ciągu "from suck to blow", co spowodowało "nadmuchanie" biednego perkusisty do rozmiarów odpowiadającym wielkości słynnej świni z koncertów Pink Floyd...

Należy także wspomnieć o finale celebracji 30-to lecia zespołu. 31 grudnia 2013, podczas koncertu Sylwestrowego, Phish zaprezentował - poprzedzony okolicznościowym filmikiem - specjalny, zagrany na pace ciężarówki zaparkowanej na środku Madison Square Garden, set nawiązujący wprost do pierwszego koncertu zespołu. Pojawiły się nawet mikrofony przyczepiony do kijów golfowych - tak zespół radził sobie w 1983 z brakiem statywów.

Rok 2014, po którym fani obiecywali sobie bardzo wiele, upłynął pod znakiem "ripcord" - czyli ucinania przez Treya dobrze zapowiadających się improwizacji....i choć oczywiście zdarzały się momenty fenomenalne (13.07, Randall's Island w stanie Nowy Jork), to jednak w pamięci fanów ów rok zostanie zapamiętany jako rok niespełnionych nadziei. Za to 2015...
W styczniu gruchnęła wiadomość o zaproszeniu, jakie Trey dostał od muzyków Grateful Dead. Szykowano nie byle jakie wydarzenie, bo celebrację 50-cio lecia zespołu i zarazem pożegnanie (stąd nazwa Fare Three Well) najsłynniejszego składu (Bob Weir, Phil Lesh, Bill Kreutzmann i Mickey Hart, minus oczywiście Jerry Garcia). Trey dołączył do składu, co wzbudziło kontrowersje w światku "Deadheads", dla których Phish często bywa zespołem drugiej kategorii...Jednak gitarzysta, po kilku miesiącach analizowania i uczenia się stylu Garcii (oraz prawie stu utworów) wybrnął z zadania niemalże celująco. Co więcej, zyskała na tym - przesunięta o kilka tygodni - letnia trasa jego macierzystego zespołu. Obwołana dość szybko "najlepszą trasą tej reinkarnacji Phisha" przyniosła szereg znakomitych koncertów, których kulminacją był dziesiąty festiwal zespołu, nazwany Magnaball. I choć kończąca lato, tradycyjna już trzydniowa gościna w Colorado, nie utrzymała (muzycznie) poziomu, jakim cechowała się trasa, to jednak fani mogli być w pełni zadowoleni. A trzydziestominutowy bis, którego poszczególne tytuły układały się napis THANK YOU, potwierdzał jak wyjątkowy stosunek ma do fanów zespół. Przy United we Stand łzy wzruszenia niejednemu zakręciły się w oczach....

I tak dochodzimy do końca tej opowieści. Nie jest to jednak absolutnie koniec historii Phisha. Wydaje się, że panowie są w pełni sił twórczych, a przede wszystkim czerpią niesamowitą radość i energię ze wspólnego grania, co podkreślają w niemalże każdym wywiadzie.  I choć letnia trasa 2016 roku nie została zbyt ciepło przyjęta przez fanów (zespół bardzo ograniczył improwizacje, czasami wydawał się wręcz niezdolny do rozwinięcia skrzydeł, co stanowiło niemiłą niespodziankę w stosunku do poprzedniego lata), czuć, że kwartet jeszcze nieraz nas zaskoczy. Bo przecież znane są przypadki, kiedy trasy przeciętne (1996 rok) zwiastowały duże, bardzo pozytywne zmiany (1997 rok). Tym bardziej, że kończące lato koncerty w Commerce City w Colorado okazały się nadspodziewanie udane i przywróciły wiarę nawet wątpiącym. Przed nami premiera nowej płyty, dwutygodniowa trasa jesienna, koncerty noworoczne i druga już wyprawa zespołu do Meksyku w styczniu 2017 roku. To naprawdę dobry moment, żeby zostać Phisheadem! Tym bardziej, że znów pojawiały się plotki o możliwej trasie po Europie...niemożliwe? Nie z Phishem!

Top 2009-2016
Tak jak wspomniałem powyżej, lata 2009-2011 można uznać za swego rodzaju rozgrzewkę, tudzież powolny powrót z krainy umarłych. Naprawdę warto skupić się na koncertach późniejszych, m.in 31.08.2012 (FUCK YOUR FACE), 31.07.2013 (Tahoe Tweezer), całej jesiennej trasie 2013, 13.06.2014 oraz przede wszystkim 2015 roku. 

Wszystkie koncerty Phisha, jakie tylko ludzkość zdołała zarchiwizować, dostępne są w formie "stream" na stronie phishtracks.com. Właściciele tabletów i smartfonów mogą pobrać darmową aplikację PhishOD, która pozwala na nielimitowany, darmowy odsłuch. Większość materiału to bootlegi nagrywane przez fanów, ale w zbiorze znajduje się kilkadziesiąt legalnych wersji "soundboard". Daje to wspaniałą możliwość do zapoznania się z twórczością i atmosferą koncertów zespołu. Nagrania wszystkich koncertów od 2002 roku oraz wcześniejsze archiwalia w jakości "soundboard" dostępne są odpłatnie na stronie livephish.com.

poniedziałek, 5 września 2016

4. festiwal Kielce Rockują - Nick Simper & Nasty Habits/Focus - Kielce, Kieleckie Centrum Kultury. 4.09.2016

Wspaniała inicjatywa, trochę szkoda, że słabo nagłośniona medialnie. Bo żebym o koncercie Focus i pierwszego basisty Deep Purple, Nicka Simpera, dowiadywał się kilka dni przed wydarzeniem od znajomego? A przecież niemal codziennie śledzę zapowiedzi koncertowe w portalach muzycznych....no właśnie! Patrzę właśnie na największy portal "progresywny" w Polsce - cisza. Strony zajmujące się muzyką rockową - cisza. Żadnej notki, żadnej zapowiedzi. Jedynie lokalne kieleckie media należycie informowały o wydarzeniu. Takie czasy - "dziennikarze" nic od siebie nie dadzą, zero wysiłku - najwyżej kopiuj-wklej z notki przesłanej przez organizatora. A jak nie wyśle - to nic nie będzie.

Godny odnotowania jest fakt, że wstęp na koncerty (festiwal trwa 3 dni) jest darmowy. Ze słów konferansjera wynikało, że całość jest finansowana z budżetu miasta. Fajnie, nie? A popatrzcie na program:


Nurt, Wishbone Ash, Władysław Komendarek, Nick Simper, Focus - z publicznych pieniędzy? A gdzie disco polo? W dobie kolejnych "powitań" i "pożegnań" lata w rytmie wieśniackich porykiwań, taka inicjatywa jest godna nie tyle pochwały, ile gorących oklasków na stojąco.

Jak widać z tytułu wpisu, załapałem się na ostatni wieczór festiwalu, który z mojej perspektywy wydawał się najciekawszy (choć Wishbone Ash w wersji Martina Turnera zagrali podobno pięknie). Na początek półgodzinna obsuwa - zespół Nicka Simpera dojechał z dwugodzinnym opóźnieniem i do ostatniej chwili robili próbę. Czekającą przed wejściem do sali publiczność organizatorzy informowali o stanie rzeczy w miarę na bieżąco, co pozwoliło uniknąć częstej w takich sytuacjach nerwowości. Wreszcie drzwi stanęły otworem i zaczęło się polowanie na miejsca (nie były numerowane). Tych jednak starczyło dla wszystkich - niestety sala nie była wypełniona w 100%. Być może skutek słabej reklamy, bo nie chcę wierzyć, że brakowało chętnych na taki wieczór - po prostu o nim nie wiedzieli.

Nicka Simpera i Nasty Habits widziałem już w 2009 roku w Płocku. Ówczesny polski fan-club Deep Purple zorganizował taką na wpół prywatną imprezę w tamtejszym Domu Technika. Pamiętam salę, która bardziej nadawała się na wesele niż na rockowy koncert, okrągłe stoły i zupełny brak oświetlenia. Repertuar tamtego koncertu oparty był wyłącznie na materiale z pierwszych trzech albumów Deep Purple (i jednym coverze Doorsów), tym razem artyści, oprócz purpurowej i...doorsowej klasyki. zaserwowali nam trzy autorskie kompozycje. Oczywiście coś za coś - z repertuaru wyleciało m.in Kentucky Woman, które w Płocku zabrzmiało znakomicie. I właściwie wspomnienia tamtego koncertu należałoby zachować i ich nie psuć - no ale któż mógł wiedzieć co nastąpi?
zdj: echodnia.eu


Do gry Nicka nie można mieć zarzutu - to nadal te stylowe, urocze linie basowe z drugiej połowy lat 60. Te same, za które został usunięty z Deep Purple, kiedy to Blackmore stwierdził, że jego gra jest zbyt staroświecka na nowe potrzeby zespołu. Sam artysta uśmiechnięty i zadowolony, mimo siedemdziesiątki na karku scena nie jest dla niego terenem walki o przetrwanie, a raczej dobrej zabawy. Wokalistę Christiana Schmida zastąpił, występujący m.in na kilkunastu koncertach Jona Lorda, węgier Attila Scholtz. To tak zwana dobra zmiana, bo choć Christian był lepszym showmanem, to Attila dysponuje naprawdę mocnym, ciekawym wokalem, który fajnie wpasował się w stylistykę utworów z pierwszego okresu działalności Deep Purple. 

Przykro mi to pisać, ale reszta zespołu to dramat. Gitarzysta grający utwory z lat 60. "na metalowo", z chamskim przesterem i brakiem wyczucia, klawiszowiec popełniający elementarne błędy...i przecież tego Korga można było podłączyć do stojącego obok Leslie, przygotowanego dla Thijsa van Leera, a nie puszczać w linię....ale nie, nie będę się wyżywał. Bo nie o to chodzi. A przecież to ten sam skład, który występował w Płocku, z którego to koncertu mam miłe wspomnienia...a może pamięć już szwankuje? 

Podsumowując koncert Nicka Simpera, to było miłe spotkanie z żywą (dla niektórych) legendą, jednakże mocno popsute przez grający z nim skład. Oczywiście repertuar mocno te niedogodności wynagradzał - same cudowności z płyt MK 1. Wring that Neck, Mandrake Root, Emmaretta, Painter, Lalena, Bird has flown....wszystkie z delikatną, ale jakże orzeźwiającą dawką solówek
i improwizacji. A na sam koniec: "na na na na Hush!", który - jak można się domyślać - poderwał publiczność na nogi. Do plusów zaliczyć można także brzmienie basu Nicka, tak zwiewnie kojarzące się z latami 60. No gdyby nie ten zespół....


Krótka przerwa i na scenę dostojnym, aczkolwiek radosnym krokiem wmaszerowuje Thijs van Leer. Człowiek też już w słusznym wieku, a jeszcze bardziej słusznej postury, z bezkompromisowo zawieszoną na szyi saszetką turystyczną ,w koszulce swojego własnego zespołu, luźno zwisającej koszuli i okularach o bardzo grubych szkłach...siada za Hammondem, bierze do ręki flet poprzeczny 
i zaczyna grać. O, i tak rozpoczyna się magia. Za chwilę pojawiają się pozostali członkowie Focus, w tym jeden z najsłynniejszego składu - perkusista Pierre van der Linden - i dwóch "młodzieniaszków". Gdy w czasie House of King najpierw siada piec gitarowy,  a zaraz potem Hammond (który ponoć już podczas próby dźwięku stroił fochy, jak na model B3/C3 przystało), wydaje się,  że koncert jest stracony. Sam mega pozytywny Thijs wydaje się zniesmaczony (it's ridiculous - rzuca, a obsługa techniczna jakoś nie kwapi się do natychmiastowej pomocy). Jednak po chwili, także dzięki pozytywnej reakcji publiczności, wszystko wraca na swoje tory.
 
zdj: fanpage Kielce Rockują

Różnicę klasy pomiędzy muzykami z obu składów słychać po pierwszym takcie. Patrząc na gitarzystę Menno Gootjesa nie powiedzielibyście, że gra jazz, bo wygląda jakby urwał się z jakiejś punkowej ekipy, Londyn, circa 1977 rok.
A jednak on i basista Bobby Jacobs (pasierb lidera) dodają do zespołu naprawdę sporo jazzowego szaleństwa, które uwydatni się w pełni w partiach solowych, wypływających bezpośrednio z Harem Scarem. Także van der Linden będzie miał sporo do powiedzenia w swojej solówce. Oj, młodszy o dwa lata Ian Paice mógłby pozazdrościć tej energii i dynamiki!
Nad wszystkim króluje lider,  Thijs van Leer. Choć z upływem lat jego gra na flecie straciła odrobinę tego tullowego szaleństwa i stała się bardziej liryczna, to sceniczna charyzma i humor pozostają nietknięte. Dyrygowanie publicznością zza Hammonda, "głupie" miny, gesty i oczywiście charakterystyczne jodłowanie - to wszystko dostajemy w pakiecie. Nie wiem ile ten koncert trwa-jeden utwór stapia się z następnym, tworząc jedną, długą, w większości instrumentalną suitę. Muzyka unosi, a gdy zamykam oczy, czuję się jakby przeniesiony do lat 70. i jest mi nadzwyczaj błogo. Całe (23 minuty, to sprawdzałem) Eruption, magiczna Sylvia, fragmenty z mojego ulubionego LP Hamburger Concerto, brzmią nadzwyczaj bogato, świeżo, a jednocześnie zachowują posmak TAMTYCH lat. Z klasycznymi dźwiękami bardzo udanie mieszają się te nowsze, jak choćby All Hens on Deck z Focus X. A zagrane na koniec Hocus Pocus to oczywiście  euforia publiczności i owacje na stojąco. Gdy trakcie zaprezentowanego na bis medleya Focus III/Answers? Questions! Questions? Answers! Thijs mówi, że w Kielcach czują się jak w domu, że jest im tu po prostu dobrze, to jestem w stanie mu uwierzyć.
Po koncertach można było bez problemów i typowego "wyczekiwania" zrobić sobie zdjęcie z artystami i zdobyć autografy - ot, wszystko ładnie zorganizowane i przystosowane do potrzeb słuchaczy, których większość była niewiele młodsza od obu liderów.
Z tego miejsca chciałbym szczerze pogratulować organizatorom tak udanej imprezy i sprawnego jej ogarnięcia. Oby takie inicjatywy nie zanikały. Serce rośnie, gdy człowiek uświadamia sobie, że (jeszcze) nie wszystko w tym kraju diskiem z pola malowane. Chociaż przy wjeździe do Warszawy wita billboard
z zapowiedzią "tanecznego Narodowego".

czwartek, 18 sierpnia 2016

Phish - najlepszy zespół jakiego w życiu nie słyszałeś - część 3.


1996 rok zaczął się dla zespołu...półroczną ciszą koncertową. Po raz pierwszy od lat zrobili sobie przerwę, skupiając się wyłącznie na pracy studyjnej. Jak wspomniałem w 2. części artykułu, rok ten był, jeśli chodzi o koncerty, przejściowy. Wraz ze zmianą wielkości sal, w jakich zespół grał, zmianie ulec musiał także sposób grania. I mimo, że rok ten, w odróżnieniu do trzech poprzednich, nie wrył się w pamięć fanów, warto zwrócić uwagę na dwa wydarzenia. Przede wszystkim 16 i 17 sierpnia  w Plattsburgh, (stan Nowy Jork, ok. godziny jazdy od Burlington) na terenie w przeszłości zajmowanym przez bazę wojskową odbył się pierwszy z dziesięciu (stan na 2016) festiwali organizowanych przez Phish. Impreza przełomowa w historii nie tylko zespołu, ale i historii rocka - był to bowiem pierwszy tak duży koncert w formie 2-dniowego festiwalu organizowany przez jeden zespół i tylko z jednym zespołem w "line upie". Tak, oprócz Phish na głównej scenie nikt inny nie występował! Wydarzenie przyciągnęło ok 70.000 osób, a zespół zagrał 7 setów (włącznie z "sekretnym", wykonanym nad ranem drugiego dnia na jeżdzącej po terenie festiwalu ciężarówce), oczywiście nie powtarzając ani jednego utworu. Zapis całości występu (wraz z prawie godzinnym soundcheckiem) wydano w marcu 2009 w boxie The Clifford Ball (7 DVD), nominowanym niespodziewanie do nagrody Grammy. 






Drugim wydarzeniem 1996 roku, które mocno odcisnęło się na historii zespołu, był koncert halloweenowy. Tradycja, zapoczątkowana dwa lata wcześniej poprzez zagranie w całości Białego Albumu Beatlesów, tym razem skierowała zespół na nieznane przez fanów wody. Remain in Light Talking Heads nie jest przecież albumem, który nawet najwięksi fani rocka znają na wyrywki. Pełen polirytmów i postpunkowej atmosfery, a jednocześnie sięgający do afrykańskich źródeł,  wzmocniony przez eksperymentalne wykorzystanie loopów i sampli, wydawał się dość kontrowersyjnym wyborem. A jednak Phish wybrnął i z tego zadania obronną ręką. Przy okazji dostarczając sobie niemałej inspiracji. Jeśli bowiem proces nauki muzyki Beatlesów bardzo pozytywnie wpłynął na sposób komponowania autorskiego materiału, tak zaznajamianie się z płytą Talking Heads zainfekowało styl gry kwartetu, który stopniowo, lecz nieubłaganie kierował się w rejony wcześniej przez siebie nieeksplorowane.



 Top 1996

  •  Clifford Ball - box 7 DVD, nominowany do Grammy, elegancko wydany w 2009 roku. Pełen zapis festiwalu Clifford Ball (16-17.08.1996) ukazuje zespół przed największą w jego dotychczasowej karierze publicznością. W dodatku przybyłą tylko i wyłącznie na ich koncerty. 
  • 31.10.1996 - Phish gra w całości Remain in Light Talking Heads, co wpłynie bardzo poważnie na ich brzmienie i improwizacje w roku następnym. Plus oczywiście 2 sety swojej muzyki.
  •  06.12.1996, Las Vegas - jeden z najlepszych koncertów Phish w 1996 roku, wydany oficjalnie na płycie Vegas' 96. Bardzo kreatywne, wzorcowe wręcz wersje Down with disease czy Simple, a oprócz tego półgodzinny, bardzo odjechany, bis z udziałem Lesa Claypoola i Larry'ego La Fonde z Primusa


Nowy styl jamowania rozwinął się w pełni w 1997 roku. Zespół odbył wtedy dwie (!) europejskie trasy koncertowe, które skupiały się na średniej wielkości klubach. Specyficzna sytuacja, która wtedy się wytworzyła - zespół, który gra już duże hale i ma na koncie festiwal na 70 tys osób, nagle staje na dużo mniejszej, klubowej scenie i gra dla kilkuset osób - odcisnęła ogromne piętno na dalszym muzycznym rozwoju Phish. Powrót do małych scen, intymność, wreszcie szerszy dostęp do substancji wpływających na świadomość, popchnęły zespół w nowym kierunku. Narodził się "cow funk". Zespół skłaniał się coraz bardziej ku grupowej improwizacji. Już nie tylko gitara Treya wiodła prym. Liczył się groove, rytm oraz wzajemne uzupełnianie się poszczególnych partii. Tempo niektórych utworów wręcz zwolniono, eksponując groovowy charakter kompozycji. Zespół stał się jednym organizmem. Nowy styl zespół rozwijał już w trakcie europejskich wojaży, czego dowody zawarto w ośmiopłytowym boxie "Amsterdam". Najbardziej wyrazisty etap "cow funk" to słynna trasa na jesieni 1997 roku, nazwana przez fanów "Phish Destroys America". Faktycznie,  niemal każdy koncert tej trasy to niesamowita muzyczna podróż. Nie wiadomo było co wydarzy się danego wieczoru. To na tej trasie zespół zagrał najdłuższą wersję utworu w swojej historii  - Runaway Jim z 11 listopada trwa ponad 58 minut, ale praktycznie każdego wieczoru zdarzały się kilkudziesięciominutowe improwizacje. Tym samym zespół wszedł w nowy etap. Nowe kompozycje i styl generalnie powiększały grono fanów zespołu, jednak ci dotychczasowi odnosili wrażenie, że coś się kończy...



 
Cow funk

Top 1997 
  • Właściwie cała jesienna trasa 1997 roku to kopalnia świetnych i jeszcze lepszych koncertów, z których każdy można polecić "na pierwszy raz". Choćby 06/12, gdzie potężny, 22 minutowy Tweezer przechodzi płynnie w hendrixowską Izabellę.
  • Warto posłuchać boxu Amsterdam 1997, zawerąjącego 3 koncerty z lutego i lipca tego roku.
  • Zapis festiwalu Great Went dostępny jest legalnie w internecie w jakości "soundboard". 
       Na pierwszy ogień posłuchajcie Bathtub Gin z drugiego wieczora - jeśli ten jam Was nie ruszy, to piękno jest dla Was pojęciem obcym:) Tak! To jest improwizowane!
       
 
Początek 1998 roku zastał muzyków w studiu, gdzie kończyli nagrania na kolejny studyjny LP Story of a Ghost. Kolejne koncerty miały odbyć się dopiero w ramach trasy letniej (która po raz ostatni zawitała także do Europy). Jednak na początku kwietnia zespół, zmęczony i znudzony koncertową bezczynnością, ogłosił cztery występy w stanie Nowy Jork. Mini trasa, nazwana potem Island Tour (koncerty odbyły się na Long Island i Rhode Island), to kolejny artystyczny szczyt Phisha. Mocne reminiscencje trasy jesiennej oraz bardzo udanego Sylwestra, a dodatkowo świeżość i głód grania na żywo zaowocowały czterema perełkami, które dla wielu są szczytowym osiągnięciem koncertowym kwartetu z Vermont. Także pozostała koncertowa aktywność zespołu w 1998 roku zasługuje na uwagę. Kontynuacja bardziej funkowego, rytmicznego podejścia do improwizacji, ciekawie ułożone sety, wspomniany w drugiej części wpisu koncert z 2 listopada czy wcześniejsze o trzy dni wykonanie w całości albumu Loaded Velvet Underground - wiele momentów tego roku uznać można za bardzo udane. Nie zapominajmy, że zespół kontynuował także zapoczątkowaną w 1996 roku tradycję letnich festiwali - w 1997 roku odbył się Great Went, a w 1998 Lemonwheel. Na obu Phish był jedynym wykonawcą "dużej sceny" i oba przyciągnęły kilkadziesiąt tysięcy osób.

Mimo to wewnątrz zespołu coś powoli zaczynało się psuć. Przyczyn było kilka. Uznawana dotąd przez pozostąłą trójkę dominacja Treya trochę się jednak przejadła. Mike, Jon i Page chcieli bardziej demokratycznego podejścia m.in do komponowania. Trey, mimo oczywistych cech przywódczych, ulegał naciskom kolegów, co jednakże nie odbijało się pozytywnie na jego psychicznym samopoczuciu. Drugą sprawą były narkotyki i powiększająca się z trasy na trasę liczba osób zaangażowanych w przedsięwzięcie pod nazwą Phish. Do 1997 roku zespół miał jako taką prywatność na tak zwanym backstage. Od tego roku jednak co noc zaczęto organizować pokoncertowe imprezy, tak zwane Aftershow. Nie trzeba dodawać, że zjawiało się na nich coraz więcej osób, które miały z zespołem coraz mniej wspólnego - znajomi znajomych, a także dealerzy.  Najbardziej uderzało to w Treya, który coraz częściej zaczął sięgać po twardsze narkotyki (co miało odbicie również w muzyce - Phish nigdy wcześniej nie zapędzał się w tak mroczne rejony jak choćby Wolfman's Brother z 31 października 1998 roku, po którym - jak głosi miejska legenda - odurzony LSD Trey zszedł ze strachu ze sceny, przerywając świetnie zapowiadającą się wersję Ghost.


 
Trey schodzi ze sceny 31.10.1998




Top 1998

  • Trasa "Island Tour" to Phish AD 1998 w pigułce, można słuchać w ciemno!
  • Ostatnia wycieczka Phish do Europy i przystanek w czeskiej Pradze (nadal nie wierzę, że byli tak blisko....) 6 lipca 1998 - do sprawdzenia jak przystosowany już do dużych aren i festiwali styl zespołu sprawdza się w małym klubie. Co ciekawe, dzień wcześniej zespół zagrał w tym samym klubie bardzo słaby koncert - zatem uwaga na daty. Cóż, za dużo europejskiego alkoholu zrobiło swoje:)
  • 27/7/98 - chociażby dla "epickiego" Bathtub Gin - wielu nie może uwierzyć, że ponad ta ponad 28-mio minutowa wersja nie została wcześniej skomponowana i gruntownie przećwiczona. Nie, nie została...
  •  27/11/1998 - drugi set to swego rodzaju powrót do wczesnych lat zespołu, kiedy szalone łączenia utworów i płynne przejścia były na porządku dziennym. Tu - zabawa z klasykiem Wipe Out, który pojawia się tu i ówdzie.

1999 rok w muzyce Phish to jeszcze głębsza eksploracja terenów ambientowych. Trey dokooptował do swojego wyposażenia małą klawiaturę, która poszerzała wachlarz środków wyrazu. Pierwszy wypad do Japonii udał się znakomicie, odbył się także kolejny letni festiwal zespołu, Camp Oswego. Muzyka zespołu skręcała jednak w stronę, która nie do końca przemawiała do wszystkich dotychczasowych fanów. Przede wszystkim improwizacje stawały się mniej intensywna niż w latach 1993-1995, element funkowy z roku 1997 zaczął ustępować miejsca elementom mocno ambientowym, które czasami stawały się podstawą improwizacji. Nadal oczywiście był to Phish, z szalonymi "peakami" i muzycznymi odjazdami, ale czuć było, że panowie dorośleją. Stopniowo znikały bowiem te wszystkie żarty, sekretny język, mruganie okiem do fanów. Dlatego koncerty okresu 99-00, choć bardzo dobre, pozbawione są tej specyficznej phishowej magii, która pomogła stworzyć zespół wielki. Pamiętajmy, że ilość koncertów spadła dość mocno, muzycy pozakładali rodziny, a o wspólnym życiu muzyką 24h/dobę nie było już mowy. Mimo to, jakby rzutem na taśmę, zespół zorganizował festiwal Big Cypress.

Ta nazwa do dziś rozpala wyobraźnię fanów zespołu. W statystykach drugi dzień tego wydarzenia przoduje jako najwyżej oceniany koncert Phisha (4.703/5), a ludzie, którzy mogli w nim uczestniczyć, a z jakichś powodów tego nie zrobili, uważają ten fakt za największy błąd swojego życia. 31 grudnia 1999 roku, w indiańskim rezerwacie Big Cypress (w stanie Floryda), obył się bowiem "The Show" - czyli Koncert. A właściwie Koncert Koncertów. 

Już samo przeniesienie sylwestrowego koncertu odbywającego się od kilku lat w Madison Square Garden w Nowym Jorku na Florydę (gdzie zagęszczenie fanów zespołu, jak można się domyślać, jest dość nikłe) wydawało się oryginalnym pomysłem. Ponieważ jednak na południowym wschodzie USA klimat jest dość łagodny nawet w zimie, przeto całość potraktowano jak kolejny "letni" festiwal Phisha. 30 grudnia zespół dał tradycyjny, trzysetowy koncert (ponad 4 godziny muzyki!) Nic nie zapowiadało tego, co wydarzy się następnej nocy. Sylwestrowy koncert Phish był nie tylko największym koncertem tej nocy w Ameryce (ponad 80 tys widzów*). Był także najdłuższym występem zespołu w historii - pierwszy, popołudniowy set trwał 1 godzinę 45 minut, drugi - nocny - 7,5 (!) godziny. Oddajmy więc głos tym, którzy mieli szczęście tam być.

 Musiałbyś tam być, by uchwycić całokształt herkulesowej wytrwałości, jakiej wymagał od zespołu i słuchaczy ten trwający od północy do świtu koncert. Zaczęło się od wjazdu zespołu w ...hot dogu (tym samym, którego użyto w MSG w sylwestra 1994 r). Przywitanie Nowego Roku przy dźwiękach Auld Lang Syne, fajerwerski i ekstatyczne Down with disease. To, co nastąpiło potem, to diabelna eskalacja brutalnej siły, sprawności, odwagi, siły, odporności i porywającej duszę muzyki. 

Fragment koncertu pojawił się w sylwestrowej transmisji telewizji ABC - Trey namówił publiczność, by krzyczała słowo "cheescake" (słychać to pod koniec nagrania). Zespół wspiął się na wyżyny kreatywności, kipiącej od każdego z członków podczas tych kilku godzin muzyki. Zmieniającej się wraz z upływem czasu...północ...trzecia nad ranem...piąta nad ranem...wreszcie świt, wschodzące słońce obwieszcza nadejście nowego millenium (oficjalnie dopiero za rok, ale zmiana w kalendarzu robiła wtedy niesamowite wrażenie na wszystkich). Muzyka wypływająca wprost z duszy, nie ograniczona czasem ani przestrzenią. Tego wydarzenia nie da się opisać prostym słowem "koncert". To metafizyczne doświadczenie, które zmieniło wielu, którzy doświadczyli go na żywo. COŚ łączyło tej nocy zespół i publiczność, a okoliczności, miejsce tylko tę więź wzmacniały. A gdy nastał świt, z taśmy popłynęło Here comes the sun Beatlesów. Bohaterowie zeszli ze sceny...

Top 1999



W tak chwalebnych i absolutnych momentach coś nieodwracalnie się kończy. Mozolna, ale bardzo efektywna droga zespołu na szczyt, pokonywanie barier, tworzenie czegoś, czego w historii jeszcze nie było i co się nie powtórzy w Big Cypress osiągnęło kulminację. Schodząc ze sceny rankiem 1 stycznia 2000 roku muzycy Phish zapytali samych siebie: "co dalej?" Bo to był absolutny szczyt, Olimp, rzecz niebywała, nieosiągalna dla innych. Zespół wrócił do żywych dopiero w maju, wydając LP Farmohouse i ruszając w kolejną letnią trasę. Jednak na jesieni było już po wszystkim...przynajmniej na jakiś czas. 30 września Trey ogłosił zawieszenie działalności zespołu na czas nieokreslony. Ostatni koncert przed przerwą odbył się 7 października, a zakończyło go puszczone z taśmy Let it Be Beatlesów...jakże gorzkie nawiązanie do pełnego nadziei świtu 1 stycznia z Here comes the sun. Phish po raz pierwszy od zarania dziejów zapadł w śpiączkę.



Top 2000

  •  22/05 - jeden z dwóch występów w prestiżowym Radio City Music Hall w Nowym Jorku. M.in bardzo wciągający, niemal półgodzinny Ghost
  • 14/06 - słynny, wśród fanów rzecz jasna, japoński koncert na festiwalu Drum Logos. Wspaniała wersja Twist!
  •  11/07 - tym razem zabawa Moby Dickiem Led Zeppelinów, oprócz tego oczywiście 2,5 godziny solidnego Phisha!

* Co tu dużo pisać...
Fun fact: The Phish show was the most attended concert on 12/31/1999 and beat out concerts by Sting, Barbra Streisand, Aerosmith, Billy Joel, Eric Clapton, Rod Stewart, The Eagles, Eminem, Jimmy Buffett, Kiss, Metallica, the Red Hot Chili Peppers, and Elton John.


Przed nami jeszcze jedna część muzycznej historii Phisha - miejmy nadzieję, że zajmę się nią wcześniej niż za pół roku:)

..................................
Zapraszam na moją audycję "Muzyczne Noce" w radiopraga.pl
Muzyczne nowości, archiwalia i ciekawostki koncertowe.
W każdą niedzielę o 21:00