Spotkałem się z opinią, że jeśli trzeba by wskazać jeden zespół lat 70. niesłusznie zdmuchnięty z piedestału przez punkową rewoltę, to byłoby to Electric Light Orchestra. Osobiście uważam, że punkowej zawieruchy w ogóle być nie powinno, ale oczywiście musiała się zdarzyć, bo takie są koleje sztuki - czasami następuje uwstecznienie. W tym twierdzeniu o ELO jest jednak sporo prawdy. Brzmienie zespołu było bogate, nadmuchane i pompatyczne; używano wiolonczeli i innych instrumentów nieprzyswajalnych przez klasy robotnicze; w dodatku "grzech" łączenia muzyki rockowej z klasyczną był w tym wypadku na porządku dziennym. A jednak twórczość Electric Light Orchestra po latach nie jest wieszana na szafocie wraz z dziełami takich zdrajców rocka jak Emerson Lake and Palmer, Pink Floyd czy Genesis. Myślę, że sprawę w uszach wielu sprzyjających prostocie dziennikarzynom załatwia ten jeden jedyny szczegół: Jeff Lynne. Kompozytor, muzyk, aranżer - jak to modnie teraz o sobie pisać. W wypadku tego faceta pasuje jednak inne słowo: artysta.
Jeff od około 1965 roku pisze piosenki. Mógłby napisać tylko tę jedną, a i tak uznawałbym go za Mistrza. Mowa o Can't get it out of my head. Wzór piosenki pop - w najlepszym tego słowa znaczeniu. A przecież to kropla w oceanie twórczości artysty. Teraz, po latach twórczego milczenia, wydał nową płytę. Niby pod szyldem ELO, ale z dopiskiem "Jeff Lynne's". Pewnie zabieg marketingowy, ale dla nas słuchaczy w ostatecznym rozrachunku liczy się muzyka.
To taka płyta, którą chce się włączyć, kiedy wszystko jest OK. Za oknem deszcz lub śnieg, w pracy dobrze idzie, z szefem co jakiś czas skaczemy na przyjacielską wódeczkę, rachunki popłacone, rodzina nakarmiona, wyniki badań prostaty lepsze niż byśmy mogli przypuszczać (to gdy jesteśmy po 40), teściowa jakimś cudem nas kocha - właśnie wtedy odpalamy sobie Alone in the universe i jest jeszcze piękniej. Bo nostalgicznie. Weźmy pierwszy, singlowy When I was a boy. Czy to jakaś nieznana piosenka Beatlesów? Niee...to zaginiony brat bliźniak Imagine Lennona! Ale nie o nawiązania tu chodzi. Jeff ma po prostu talent (Talent) do dobrych melodii, które z czymś nam się kojarzą, ale są na wskroś oryginalne. Facet po prostu tak pisze. I sam był częścią historii muzyki popularnej, czy to z ELO, czy na przkład z Travelling Wilsburys. Dlatego może nam się wydawać, że pojedyncze elementy z Alone in the universe już gdzieś słyszeliśmy, ale to tylko dlatego, że facet odpowiedzialny za tę płytę funkcjonuje w przemyśle muzycznym od 50 lat i są to jego własne patenty.
Słyszę narzekania, że płyta, mimo szyldu ELO, nie brzmi jak ELO. Faktycznie, brzmieniowo jest dość oszczędna. Ale jakby tak wgłębić się w twórczość Jeffa, to ostatnią "bogato brzmiącą" płytę wydał pod koniec lat 70. Tu mamy po prostu piosenki. Co nie znaczy, że jest ubogo. Oprócz podstawowego instrumentarium rockowego pojawiają się na przykład - znak firmowy Lynna - smyczki. Takie, które stosował na produkowanych przez siebie albumach Roya Orbisona (I'm leaving you zaśpiewany jest nawet charakterystyczną orbisonowską menierą) czy George'a Harrisona. Przebłyskuje też subtelna elektronika (Alone in the universe). Ale faktycznie, płyta jest kameralna. Dlatego też kojarzy się z domową, ciepła atmosferą. Bo gdzie inaczej jak nie ramionach ukochanej osoby zanucić takie All my life? (ale pamiętajmy, by szybko przełączyć następne I'm leaving you - cóż za kontrast!). Jeśli chodzi o teksty to korespondują z aurą muzyczną: też jest nostalgicznie. When I was a boy wprost nawiązuje do Imagine: "In those beautiful days when there was no money". Jest o miłości romantycznie i wprost przeciwnie (wspomniane All my life i I'm leaving you), a nawet pachnie trochę....Whitesnake i "cock rockiem" (Dirty to the bone - "She'll pull you in, she'll take you down, she'll mess you up, she'll move around").
Przede wszystkim jednak płyta płynie sobie niespiesznie. Jest taka, jak powinna być. Elegancka, dopracowana, choć nie skażona przez żadnego nachalnego producenta. Mamy tu artystę i jego talent. To tylko pół godziny muzyki (plus bonusy w wersji japońskiej). Muzyki, do której chce się wracać zaraz po wybrzmieniu ostatniego utworu.
Przede wszystkim jednak płyta płynie sobie niespiesznie. Jest taka, jak powinna być. Elegancka, dopracowana, choć nie skażona przez żadnego nachalnego producenta. Mamy tu artystę i jego talent. To tylko pół godziny muzyki (plus bonusy w wersji japońskiej). Muzyki, do której chce się wracać zaraz po wybrzmieniu ostatniego utworu.
Wreszcie świetna recenzja tego wyjątkowego albumu. Po wszelkiego rodzaju bzdurach przeczytanych w internecie, przeinaczaniu tytułów, wypisywaniu głupot o dyskotekowej papce w wykonaniu ELO, przekręcaniu faktów z biografii Jeffa i zespołu, jako fan "Elektryków" podchodzę z dystansem do każdej notki ich dotyczącej, niejako cenzurując ją nieświadomie. Z Pańską recenzją zgadzam się po całości, nic dodać, nic ująć. Jedyne zastrzeżenie - dwa bonusy ("Fault Line" i "Blue") ukazały się na wesji extended, natomiast na japończyku do podstawowej setlisty dołączono "On My Mind". Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDziękuję za korektę i pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuń