niedziela, 1 listopada 2015

Katedra - "Zapraszamy na łąki" (2015)

Ta płyta brzmi jak nocny koszmar Anny Gacek i Kuby Galińskiego. I dlatego jest tak dobra.

Dawno, dawno temu, w latach 60. XX wieku, w kraju nad Wisłą ukuto pojęcie "big bitu". Do języka wprowadził je Ś.P. Franciszek Walicki, a chodziło generalnie o zmylenie władzy ludowej, której określenie "muzyka rockowa" średnio pasowało. Tak więc polska młodzież mogła grać swojski big bit (mocne uderzenie), a rock&rolla już nie. Ot absurdy PRLu, na szczęście w komediowym wydaniu.
Namnożyło się u nas wtedy tych big-bitowych artystów, bo mimo żelaznej kurtyny świeży powiew muzyczny z Wysp Brytyjskich docierał i do Polski. Byli więc Niebiesko-Czarni, Karin Stanek, Czerwone Gitary, wczesny Niemen, Halina Frąckowiak, Ada Rusowicz i wielu innych.

W XXI big bit wprowadziła ponownie na salony córka Ady Rusowicz, Ania, ze swoim albumem "Mój Big Bit" (2011). Chociaż już wcześniej próby nawiązania do retro przeprowadzała m.in Ania Dąbrowska, to powszechnie za królową "vintage" w Polsce przyjmuje się uważać właśnie Rusowicz, która otworzyła drogę takim wykonawcom jak Organek czy Natalia Przybysz. I choć można dyskutować czy twórczość wyżej wymienionych jest faktycznie powodowana prawdziwie artystyczną, vintage'ową duszą czy tylko zgrabnym przystosowaniem się do mody zapoczątkowanej przez koleżankę, faktem jest, że nareszcie zaczęto w Polsce grać bardziej po staremu (chociaż to temat na oddzielny wpis, traktujący o muzykach sesyjnych).

Ciągle jednak czegoś mi w tym brakowało. Może takiej 100% autentyczności w działaniu. Może braku zachowania naturalnego dla prawdziwej rockowej sztuki progresu, który wynikałby nie z liczenia pieniędzy, ale z prawdziwych poszukiwań, rozwoju. To, co miało miejsce na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego stulecia jest teraz nieumiejętnie kopiowane i to w wykastrowanej formie. W dodatku  wszystko przechodzi przez śliskie ręce "producenta, który niby się zna" (bo przesłuchał debiut The White Stripes) i tak naprawdę kreuje brzmienie artysty według obecnych mód. Na szczęście zupełnie inaczej jest z omawianym dziś zespołem.

Katedra to grupa przyjaciół z Wrocławia, którzy marzyli o tym żeby założyć zespół i im się udało, co już samo w sobie jest obecnie sztuką. Trafili nawet do znanego "talent show", gdzie dotarli ze swoją niezbyt modną muzyką do samego finału. Już wtedy poznaliśmy m.in rewelacyjną piosenkę "Zapraszamy na łąki", która rozpoczyna wydany kilka tygodni temu debiutancki LP pod tym samym tytułem.

Pierwszy numer to Katedra w pigułce. Czego tu nie mamy: zaczyna się mocnym akcentem przypominającym intro do Speed Kinga Deep Purple, zaraz potem wchodzi nalepowski riff, by po kilku sekundach oddać pola psychodelicznej zwrotce.  A tam w podkładzie czysty Exodus (ten polski). Pojawia się także mellotron na modłę The Moody Blues. Wszystko okraszone rasowymi chórkami w stylu Alibabek. A za chwilę dostajemy naprawdę mocarny, chwytliwy refren, w stylu Hush. A w tak zwanej "części C" (czyli bridge) mamy "exodusową" melodeklamację, która płynnie przechodzi w piękna, wzorowaną na Skaldach, harmonie wokalną. I to wszystko w jednym, niespełna 4-ro minutowym kawałku!

Na albumie trudno wskazać numer, który odstawałby od reszty, choć jeśli miałbym strzelać, to do lekko ciągnącego się Kiedy kochasz. Jednakże każdy utwór ma coś w sobie, a całość tworzy bardzo spójną całość, w której odnajdujemy co i rusz odniesienia do zespołów, które są dla Katedry ważne.

Nie śmiej się z miłości zaczyna się, niespodziewanie, dość nowocześnie - to są chyba te ślady Tame Impala, które zespół także podaje jako inspiracje. Zwrotkę pomysłowo podzielono na część "współczesną" i "big bitową", głównie za sprawą zmiennych brzmień klawiszy. Refren to już jednak totalny big bit. A urocza końcówka zawiera ciekawie ulokowane cytaty m.in z Beatlesów i Doorsów. Echa tych drugich usłyszymy też w pełnej czadu części instrumentalnej Strach i pragnienie. Z kolei  Kim jesteś czaruje partią gitary zagraną skrzypkiem połączoną z wokalizą przypominającą Wielki Ogień Breakoutu. W Czarnym szlaku mamy rasowy hard rock, który po półtorej minuty zmienia się w santanowską sambę z syntezatorem w roli głównej. Z kolei rodzimy Exodus (nie mylić z metalowym!) odnajdziemy ponownie, zarówno tekstowo jak i muzycznie, w Wolnym Elektronie. Pobrzmiewają też echa Uriah Heep (Pieśń o świcie) i wczesnej Budki Suflera. Miłym akcentem jest też gościnny udział Ani Rusowicz w Wicher wiele.

Co mi się w tej płycie podoba, to bardzo dobre wypośrodkowanie pomiędzy partiami wokalnymi a instrumentalnymi. Jednak posiadanie w składzie śpiewającego gitarzysty to zdecydowanie fajna sprawa. Fryderyk Nguyen (wokal, gitara) i Michał Zasłona (klawisze) sprawnie poruszają się po elementarzu rasowych zagrywek z tamtych lat  i co chwila zaskakują bardzo ciekawymi partiami. Przy czym numery na płycie są relatywnie krótkie, nie ma w nich miejsca na przesadnie długie solówkowanie, po prostu wszystko ma swoje miejsce i czas. Jednocześnie utwory są tak skonstruowane, że aż proszą się o wydłużenie na koncertach. 

"Zapraszamy na łąki" nie wprowadza niczego nowego, jest pewnego rodzaju zabawą konwencjami i - jak zespół sam przyznaje we wkładce - muzyczną podróżą do lat pełnych natury i duszy. Jest kolorowo, jest psychodelicznie. Płyta jako całość została naprawdę dobrze przemyślana, a zespół znalazł sposób by pokazać wszystkie swoje atuty - umiejętność tworzenia i aranżowania naprawdę ciekawych, chwytliwych melodii, biegłość instrumentalną i wokalną (urocze chórki Katarzyny Radoń i Teresy Grabiel) oraz znajomość historii muzyki popularnej. Gdyby nie pewne zabiegi produkcyjne (np. nowocześnie brzmiące bębny w Nie śmiej się z miłości) można by uznać, że to jakiś zaginiony album z przełomu lat 60. i 70. XX wieku. Tym bardziej, że - ku mojej radości - płyta brzmi naprawdę soczyście i zaryzykuję twierdzenie, że jest to obecnie najlepiej brzmiący pod kątem aranżacji album "retro". Nie ma tu rażącej mnie zewsząd surowości i suchotnikowatości. Jest bogato, kolorowo, widocznie zespół nie miał za plecami pseudo-znawców, lubujących się w stwierdzeniach typu "tak się dzisiaj nie gra".

Ciesze się ,że zespół mimo wszystko na swoim debiucie nie sili się na przesadną nowoczesność, za którą tak pędzą teraz wszelkiej maści producenci-specjaliści od "nowoczesnego vintage" (jeszcze kilka lat temu zajmujący się hip hopem czy r'n'b). Że jak nawiązuje do przeszłości, to tym razem nie do ogranych Led Zeppelin, a do niemodnych Uriah Heep czy zapomnianego Exodusu. Wyobrażam sobie minę redaktor Anny Gacek po usłyszeniu tego albumu. Brakuje jeszcze tylko  jej "ukochanych" Pink Floyd.

Jest jeszcze jedna sprawa, która bardzo mnie do Katedy przyciąga. To ich zespołowy duch. Mimo, że zazwyczaj za lidera uznajemy zazwyczaj frontmana, Fyderyk nie rozpycha się na tej pozycji (a znam chłopaków ze sceny i zza kulis). Czuć coś, co w obecnych, nastawionych na ego jednostki czasach, zanikło. Dla słuchacza to duży plus - nie podaje mu się na talerzu jednostki chcącej wypromować swoje nazwisko, a kompletne, składające się z kilku równoważnych składników danie. Nie mamy do czynienia z "gwiazdą" i kilkoma anonimowymi muzykami sesyjnymi, których można podmienić w dowolnym momencie i którzy nauczyli się grać "po staremu" pięć minut temu. Tu każdy muzyk częścią większej całości, każdy czuje tę muzykę całym sercem i dzięki temu kolektywnemu działaniu otrzymujemy efekt synergii. To podejście pozwala mi wierzyć, że Katedra będzie się rozwijać jako zespół nie tylko muzycznie ale i duchowo, tak jak robiły to najwspanialsze bandy w historii rocka. Miejmy nadzieje, że żaden "magik" od gałek im tego nie popsuje.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz