czwartek, 18 sierpnia 2016

Phish - najlepszy zespół jakiego w życiu nie słyszałeś - część 3.


1996 rok zaczął się dla zespołu...półroczną ciszą koncertową. Po raz pierwszy od lat zrobili sobie przerwę, skupiając się wyłącznie na pracy studyjnej. Jak wspomniałem w 2. części artykułu, rok ten był, jeśli chodzi o koncerty, przejściowy. Wraz ze zmianą wielkości sal, w jakich zespół grał, zmianie ulec musiał także sposób grania. I mimo, że rok ten, w odróżnieniu do trzech poprzednich, nie wrył się w pamięć fanów, warto zwrócić uwagę na dwa wydarzenia. Przede wszystkim 16 i 17 sierpnia  w Plattsburgh, (stan Nowy Jork, ok. godziny jazdy od Burlington) na terenie w przeszłości zajmowanym przez bazę wojskową odbył się pierwszy z dziesięciu (stan na 2016) festiwali organizowanych przez Phish. Impreza przełomowa w historii nie tylko zespołu, ale i historii rocka - był to bowiem pierwszy tak duży koncert w formie 2-dniowego festiwalu organizowany przez jeden zespół i tylko z jednym zespołem w "line upie". Tak, oprócz Phish na głównej scenie nikt inny nie występował! Wydarzenie przyciągnęło ok 70.000 osób, a zespół zagrał 7 setów (włącznie z "sekretnym", wykonanym nad ranem drugiego dnia na jeżdzącej po terenie festiwalu ciężarówce), oczywiście nie powtarzając ani jednego utworu. Zapis całości występu (wraz z prawie godzinnym soundcheckiem) wydano w marcu 2009 w boxie The Clifford Ball (7 DVD), nominowanym niespodziewanie do nagrody Grammy. 






Drugim wydarzeniem 1996 roku, które mocno odcisnęło się na historii zespołu, był koncert halloweenowy. Tradycja, zapoczątkowana dwa lata wcześniej poprzez zagranie w całości Białego Albumu Beatlesów, tym razem skierowała zespół na nieznane przez fanów wody. Remain in Light Talking Heads nie jest przecież albumem, który nawet najwięksi fani rocka znają na wyrywki. Pełen polirytmów i postpunkowej atmosfery, a jednocześnie sięgający do afrykańskich źródeł,  wzmocniony przez eksperymentalne wykorzystanie loopów i sampli, wydawał się dość kontrowersyjnym wyborem. A jednak Phish wybrnął i z tego zadania obronną ręką. Przy okazji dostarczając sobie niemałej inspiracji. Jeśli bowiem proces nauki muzyki Beatlesów bardzo pozytywnie wpłynął na sposób komponowania autorskiego materiału, tak zaznajamianie się z płytą Talking Heads zainfekowało styl gry kwartetu, który stopniowo, lecz nieubłaganie kierował się w rejony wcześniej przez siebie nieeksplorowane.



 Top 1996

  •  Clifford Ball - box 7 DVD, nominowany do Grammy, elegancko wydany w 2009 roku. Pełen zapis festiwalu Clifford Ball (16-17.08.1996) ukazuje zespół przed największą w jego dotychczasowej karierze publicznością. W dodatku przybyłą tylko i wyłącznie na ich koncerty. 
  • 31.10.1996 - Phish gra w całości Remain in Light Talking Heads, co wpłynie bardzo poważnie na ich brzmienie i improwizacje w roku następnym. Plus oczywiście 2 sety swojej muzyki.
  •  06.12.1996, Las Vegas - jeden z najlepszych koncertów Phish w 1996 roku, wydany oficjalnie na płycie Vegas' 96. Bardzo kreatywne, wzorcowe wręcz wersje Down with disease czy Simple, a oprócz tego półgodzinny, bardzo odjechany, bis z udziałem Lesa Claypoola i Larry'ego La Fonde z Primusa


Nowy styl jamowania rozwinął się w pełni w 1997 roku. Zespół odbył wtedy dwie (!) europejskie trasy koncertowe, które skupiały się na średniej wielkości klubach. Specyficzna sytuacja, która wtedy się wytworzyła - zespół, który gra już duże hale i ma na koncie festiwal na 70 tys osób, nagle staje na dużo mniejszej, klubowej scenie i gra dla kilkuset osób - odcisnęła ogromne piętno na dalszym muzycznym rozwoju Phish. Powrót do małych scen, intymność, wreszcie szerszy dostęp do substancji wpływających na świadomość, popchnęły zespół w nowym kierunku. Narodził się "cow funk". Zespół skłaniał się coraz bardziej ku grupowej improwizacji. Już nie tylko gitara Treya wiodła prym. Liczył się groove, rytm oraz wzajemne uzupełnianie się poszczególnych partii. Tempo niektórych utworów wręcz zwolniono, eksponując groovowy charakter kompozycji. Zespół stał się jednym organizmem. Nowy styl zespół rozwijał już w trakcie europejskich wojaży, czego dowody zawarto w ośmiopłytowym boxie "Amsterdam". Najbardziej wyrazisty etap "cow funk" to słynna trasa na jesieni 1997 roku, nazwana przez fanów "Phish Destroys America". Faktycznie,  niemal każdy koncert tej trasy to niesamowita muzyczna podróż. Nie wiadomo było co wydarzy się danego wieczoru. To na tej trasie zespół zagrał najdłuższą wersję utworu w swojej historii  - Runaway Jim z 11 listopada trwa ponad 58 minut, ale praktycznie każdego wieczoru zdarzały się kilkudziesięciominutowe improwizacje. Tym samym zespół wszedł w nowy etap. Nowe kompozycje i styl generalnie powiększały grono fanów zespołu, jednak ci dotychczasowi odnosili wrażenie, że coś się kończy...



 
Cow funk

Top 1997 
  • Właściwie cała jesienna trasa 1997 roku to kopalnia świetnych i jeszcze lepszych koncertów, z których każdy można polecić "na pierwszy raz". Choćby 06/12, gdzie potężny, 22 minutowy Tweezer przechodzi płynnie w hendrixowską Izabellę.
  • Warto posłuchać boxu Amsterdam 1997, zawerąjącego 3 koncerty z lutego i lipca tego roku.
  • Zapis festiwalu Great Went dostępny jest legalnie w internecie w jakości "soundboard". 
       Na pierwszy ogień posłuchajcie Bathtub Gin z drugiego wieczora - jeśli ten jam Was nie ruszy, to piękno jest dla Was pojęciem obcym:) Tak! To jest improwizowane!
       
 
Początek 1998 roku zastał muzyków w studiu, gdzie kończyli nagrania na kolejny studyjny LP Story of a Ghost. Kolejne koncerty miały odbyć się dopiero w ramach trasy letniej (która po raz ostatni zawitała także do Europy). Jednak na początku kwietnia zespół, zmęczony i znudzony koncertową bezczynnością, ogłosił cztery występy w stanie Nowy Jork. Mini trasa, nazwana potem Island Tour (koncerty odbyły się na Long Island i Rhode Island), to kolejny artystyczny szczyt Phisha. Mocne reminiscencje trasy jesiennej oraz bardzo udanego Sylwestra, a dodatkowo świeżość i głód grania na żywo zaowocowały czterema perełkami, które dla wielu są szczytowym osiągnięciem koncertowym kwartetu z Vermont. Także pozostała koncertowa aktywność zespołu w 1998 roku zasługuje na uwagę. Kontynuacja bardziej funkowego, rytmicznego podejścia do improwizacji, ciekawie ułożone sety, wspomniany w drugiej części wpisu koncert z 2 listopada czy wcześniejsze o trzy dni wykonanie w całości albumu Loaded Velvet Underground - wiele momentów tego roku uznać można za bardzo udane. Nie zapominajmy, że zespół kontynuował także zapoczątkowaną w 1996 roku tradycję letnich festiwali - w 1997 roku odbył się Great Went, a w 1998 Lemonwheel. Na obu Phish był jedynym wykonawcą "dużej sceny" i oba przyciągnęły kilkadziesiąt tysięcy osób.

Mimo to wewnątrz zespołu coś powoli zaczynało się psuć. Przyczyn było kilka. Uznawana dotąd przez pozostąłą trójkę dominacja Treya trochę się jednak przejadła. Mike, Jon i Page chcieli bardziej demokratycznego podejścia m.in do komponowania. Trey, mimo oczywistych cech przywódczych, ulegał naciskom kolegów, co jednakże nie odbijało się pozytywnie na jego psychicznym samopoczuciu. Drugą sprawą były narkotyki i powiększająca się z trasy na trasę liczba osób zaangażowanych w przedsięwzięcie pod nazwą Phish. Do 1997 roku zespół miał jako taką prywatność na tak zwanym backstage. Od tego roku jednak co noc zaczęto organizować pokoncertowe imprezy, tak zwane Aftershow. Nie trzeba dodawać, że zjawiało się na nich coraz więcej osób, które miały z zespołem coraz mniej wspólnego - znajomi znajomych, a także dealerzy.  Najbardziej uderzało to w Treya, który coraz częściej zaczął sięgać po twardsze narkotyki (co miało odbicie również w muzyce - Phish nigdy wcześniej nie zapędzał się w tak mroczne rejony jak choćby Wolfman's Brother z 31 października 1998 roku, po którym - jak głosi miejska legenda - odurzony LSD Trey zszedł ze strachu ze sceny, przerywając świetnie zapowiadającą się wersję Ghost.


 
Trey schodzi ze sceny 31.10.1998




Top 1998

  • Trasa "Island Tour" to Phish AD 1998 w pigułce, można słuchać w ciemno!
  • Ostatnia wycieczka Phish do Europy i przystanek w czeskiej Pradze (nadal nie wierzę, że byli tak blisko....) 6 lipca 1998 - do sprawdzenia jak przystosowany już do dużych aren i festiwali styl zespołu sprawdza się w małym klubie. Co ciekawe, dzień wcześniej zespół zagrał w tym samym klubie bardzo słaby koncert - zatem uwaga na daty. Cóż, za dużo europejskiego alkoholu zrobiło swoje:)
  • 27/7/98 - chociażby dla "epickiego" Bathtub Gin - wielu nie może uwierzyć, że ponad ta ponad 28-mio minutowa wersja nie została wcześniej skomponowana i gruntownie przećwiczona. Nie, nie została...
  •  27/11/1998 - drugi set to swego rodzaju powrót do wczesnych lat zespołu, kiedy szalone łączenia utworów i płynne przejścia były na porządku dziennym. Tu - zabawa z klasykiem Wipe Out, który pojawia się tu i ówdzie.

1999 rok w muzyce Phish to jeszcze głębsza eksploracja terenów ambientowych. Trey dokooptował do swojego wyposażenia małą klawiaturę, która poszerzała wachlarz środków wyrazu. Pierwszy wypad do Japonii udał się znakomicie, odbył się także kolejny letni festiwal zespołu, Camp Oswego. Muzyka zespołu skręcała jednak w stronę, która nie do końca przemawiała do wszystkich dotychczasowych fanów. Przede wszystkim improwizacje stawały się mniej intensywna niż w latach 1993-1995, element funkowy z roku 1997 zaczął ustępować miejsca elementom mocno ambientowym, które czasami stawały się podstawą improwizacji. Nadal oczywiście był to Phish, z szalonymi "peakami" i muzycznymi odjazdami, ale czuć było, że panowie dorośleją. Stopniowo znikały bowiem te wszystkie żarty, sekretny język, mruganie okiem do fanów. Dlatego koncerty okresu 99-00, choć bardzo dobre, pozbawione są tej specyficznej phishowej magii, która pomogła stworzyć zespół wielki. Pamiętajmy, że ilość koncertów spadła dość mocno, muzycy pozakładali rodziny, a o wspólnym życiu muzyką 24h/dobę nie było już mowy. Mimo to, jakby rzutem na taśmę, zespół zorganizował festiwal Big Cypress.

Ta nazwa do dziś rozpala wyobraźnię fanów zespołu. W statystykach drugi dzień tego wydarzenia przoduje jako najwyżej oceniany koncert Phisha (4.703/5), a ludzie, którzy mogli w nim uczestniczyć, a z jakichś powodów tego nie zrobili, uważają ten fakt za największy błąd swojego życia. 31 grudnia 1999 roku, w indiańskim rezerwacie Big Cypress (w stanie Floryda), obył się bowiem "The Show" - czyli Koncert. A właściwie Koncert Koncertów. 

Już samo przeniesienie sylwestrowego koncertu odbywającego się od kilku lat w Madison Square Garden w Nowym Jorku na Florydę (gdzie zagęszczenie fanów zespołu, jak można się domyślać, jest dość nikłe) wydawało się oryginalnym pomysłem. Ponieważ jednak na południowym wschodzie USA klimat jest dość łagodny nawet w zimie, przeto całość potraktowano jak kolejny "letni" festiwal Phisha. 30 grudnia zespół dał tradycyjny, trzysetowy koncert (ponad 4 godziny muzyki!) Nic nie zapowiadało tego, co wydarzy się następnej nocy. Sylwestrowy koncert Phish był nie tylko największym koncertem tej nocy w Ameryce (ponad 80 tys widzów*). Był także najdłuższym występem zespołu w historii - pierwszy, popołudniowy set trwał 1 godzinę 45 minut, drugi - nocny - 7,5 (!) godziny. Oddajmy więc głos tym, którzy mieli szczęście tam być.

 Musiałbyś tam być, by uchwycić całokształt herkulesowej wytrwałości, jakiej wymagał od zespołu i słuchaczy ten trwający od północy do świtu koncert. Zaczęło się od wjazdu zespołu w ...hot dogu (tym samym, którego użyto w MSG w sylwestra 1994 r). Przywitanie Nowego Roku przy dźwiękach Auld Lang Syne, fajerwerski i ekstatyczne Down with disease. To, co nastąpiło potem, to diabelna eskalacja brutalnej siły, sprawności, odwagi, siły, odporności i porywającej duszę muzyki. 

Fragment koncertu pojawił się w sylwestrowej transmisji telewizji ABC - Trey namówił publiczność, by krzyczała słowo "cheescake" (słychać to pod koniec nagrania). Zespół wspiął się na wyżyny kreatywności, kipiącej od każdego z członków podczas tych kilku godzin muzyki. Zmieniającej się wraz z upływem czasu...północ...trzecia nad ranem...piąta nad ranem...wreszcie świt, wschodzące słońce obwieszcza nadejście nowego millenium (oficjalnie dopiero za rok, ale zmiana w kalendarzu robiła wtedy niesamowite wrażenie na wszystkich). Muzyka wypływająca wprost z duszy, nie ograniczona czasem ani przestrzenią. Tego wydarzenia nie da się opisać prostym słowem "koncert". To metafizyczne doświadczenie, które zmieniło wielu, którzy doświadczyli go na żywo. COŚ łączyło tej nocy zespół i publiczność, a okoliczności, miejsce tylko tę więź wzmacniały. A gdy nastał świt, z taśmy popłynęło Here comes the sun Beatlesów. Bohaterowie zeszli ze sceny...

Top 1999



W tak chwalebnych i absolutnych momentach coś nieodwracalnie się kończy. Mozolna, ale bardzo efektywna droga zespołu na szczyt, pokonywanie barier, tworzenie czegoś, czego w historii jeszcze nie było i co się nie powtórzy w Big Cypress osiągnęło kulminację. Schodząc ze sceny rankiem 1 stycznia 2000 roku muzycy Phish zapytali samych siebie: "co dalej?" Bo to był absolutny szczyt, Olimp, rzecz niebywała, nieosiągalna dla innych. Zespół wrócił do żywych dopiero w maju, wydając LP Farmohouse i ruszając w kolejną letnią trasę. Jednak na jesieni było już po wszystkim...przynajmniej na jakiś czas. 30 września Trey ogłosił zawieszenie działalności zespołu na czas nieokreslony. Ostatni koncert przed przerwą odbył się 7 października, a zakończyło go puszczone z taśmy Let it Be Beatlesów...jakże gorzkie nawiązanie do pełnego nadziei świtu 1 stycznia z Here comes the sun. Phish po raz pierwszy od zarania dziejów zapadł w śpiączkę.



Top 2000

  •  22/05 - jeden z dwóch występów w prestiżowym Radio City Music Hall w Nowym Jorku. M.in bardzo wciągający, niemal półgodzinny Ghost
  • 14/06 - słynny, wśród fanów rzecz jasna, japoński koncert na festiwalu Drum Logos. Wspaniała wersja Twist!
  •  11/07 - tym razem zabawa Moby Dickiem Led Zeppelinów, oprócz tego oczywiście 2,5 godziny solidnego Phisha!

* Co tu dużo pisać...
Fun fact: The Phish show was the most attended concert on 12/31/1999 and beat out concerts by Sting, Barbra Streisand, Aerosmith, Billy Joel, Eric Clapton, Rod Stewart, The Eagles, Eminem, Jimmy Buffett, Kiss, Metallica, the Red Hot Chili Peppers, and Elton John.


Przed nami jeszcze jedna część muzycznej historii Phisha - miejmy nadzieję, że zajmę się nią wcześniej niż za pół roku:)

..................................
Zapraszam na moją audycję "Muzyczne Noce" w radiopraga.pl
Muzyczne nowości, archiwalia i ciekawostki koncertowe.
W każdą niedzielę o 21:00

























środa, 17 sierpnia 2016

Made in Japan 40 lat póżniej...4 lata później, czyli jak rodził się Memoriał Jona Lorda

Cztery lata temu, 17 sierpnia 2012 w Amfiteatrze Bemowo, odbył się koncert upamiętniający czterdziestolecie słynnych japońskich koncertów Deep Purple. A także pierwszy na świecie koncert-hołd dla Jona Lorda, zmarłego miesiąc wcześniej hammondzisty i współzałożyciela tego zespołu. Jeszcze wtedy bez nazwy Memoriał Jona Lorda, zapoczątkował ważną, przynajmniej dla niektórych, tradycję.

Droga do pierwszego Memoriału nie była łatwa. Pierwszy raz pomysł zagrania w całości Made in Japan Adam Panasiuk przedstawił mi około marca tego roku. Idea była ciekawa: po pierwsze kreatywne upamiętnienie rocznicy legendarnego dla fanów rocka sierpnia '72, po drugie rodzaj reunion zespołu Panteon, który rozpadł się pół roku wcześniej. Adam był wtedy uroczym ideowcem i gorąco wierzył w to, że ja i gitarzysta Kamil Wysocki powinniśmy grać razem, ponieważ tworzymy duet rzadko spotykany. Co prawda Panteon rozpadł się w atmosferze niesnasek i pretensji, ale próbując nie chować długo urazy przystałem na pomysł. Adam zorganizował miejsce i plakat i droga wydawała się otwarta.


Początkowo nie chciałem angażować się w wydarzenie organizacyjnie. Nie miałem doświadczenia, właśnie urodził się mój syn, cała rodzina przeprowadzała się do nowego mieszkania, a ja byłem w trakcie nagrywania Ambiwalencji z Maćkiem Dłużniewskim, która to współpraca dawała mi nieźle w kość. Widząc jednak konieczność promocji ciekawej idei zająłem się częścią PR-ową. Informacje o koncercie powoli rozprzestrzeniały się po Internecie, nie mieliśmy jednak ani patronów medialnych ani sponsorów. Do przygotowania została część muzyczna. 


Patrząc na całość z perspektywy czterech lat, zdobytego doświadczenia i większej (czego nie potwierdzają moje ex) dojrzałości, uświadamiam sobie, że ten koncert nie miał prawa się odbyć. Jakoś na początku czerwca spotkaliśmy się w sali prób, by nagrać promujące wydarzenie Highway Star oraz Smoke on the water. Oprócz składu szykowanego na koncert (Adam Panasiuk - wokal, Kamil Wysocki - gitara, Maciej Kożuszek - perkusja i moja skromna osoba - instrumenty klawiszowe) w nagraniach uczestniczył także Błażej Grygiel - bas. Na miejscu okazało się, że nie dość że perkusja (własność Maćka) jest mocno zdekompletowana (element stopy, bez którego efektywnie grać nie da rady, pękł ze starości - pamiętam zakończony sukcesem, szaleńczy rajd po okolicznych spawaczach, którzy pomogli ów element naprawić), to jeszcze sam muzyk niezbyt kojarzy zadany materiał. Cóż, byłem pewien, że będac pod skrzydłami deklarującego dozgonną miłość do purpury Wysockiego, będzie przygotowany przynajmniej do tego nagrania. Niestety, zespół Echo (którego obaj panowe byli wtedy filarami) miał wówczas bardzo duże ciśnienie na nagranie własnej płyty i ogólnie rzecz mówiąc sukces, a że zobowiązali się do czegoś...no cóż, TO mogło poczekać. 
Po kilku godzinach zmagań wysmażyliśmy coś takiego:


 


Muszę stwierdzić, że mimo nieświadomości granych nutek, perkusista rodzi sobie całkiem dobrze - cóż, trzeba przyznać, że był z niego kawał świetnego muzyka. Co dawało nadzieję na ciekawy efekt końcowy. Niestety, była to jedyna próba owego składu...mijały kolejne dni, tygodnie, a muzyków Echa do pracy zagnać się nie dało. A to obowiązki, a to letnie wyjazdy, a to odwiedziny cioci(!). To ostatnie, o ile pamiętam, przelało moją czarę goryczy. Nagle zrobił się koniec lipca...w połowie miesiąca otrzymaliśmy druzgocącą wiadomość o śmierci Jona Lorda, co oczywiście z automatu tylko podbiło wagę tego koncertu. Moja uwaga, że jednak są sprawy ważne i ważniejsza spotkała się z wielkim fochem i...zakończeniem współpracy przez Kożuszka, a co za tym idzie Wysockiego (lojalność!). To nie był jedyny powód, bo nerwowość w relacji "my" (Adam, ja) i oni (Kamil, Maciek) gromadziła się od jakiegoś czasu, choćby w fakcie opłat za salę prób. Ponieważ zespół Echo wynajmował salę na zasadach wyłączności, płacąc comiesięczny czynsz, założyłem (błędnie), że jej udostępnienie - dla nich zupełnie bezkosztowe, bo płacili tak czy inaczej - będzie ich wkładem w ten koncert. Adam włożył sporą, jak na ówczesne możliwości, gotówkę w sprawy organizacyjne, ja poświęciłem naprawdę konkretną ilość czasu na pisanie, mailowanie i promowanie koncertu, a w końcu to wspólna sprawa. Myliłem się. Do dziś mam w telefonie niemal wzywającego do zapłaty SMSa od Maćka....

...And Then There Were Three....

Na około 12 dni przed koncertem zostaliśmy bez gitarzysty i perkusisty (pozycję basisty zajął występujący wcześniej w Delhy Seed Miłosz "Zeus" Cierebiej). Co gorsza, także bez pomysłów na rozwiązanie problemu. Znajomości w branży miałem wtedy nikłe, nie było chyba nawet jeszcze facebookowych grup w stylu "szukam muzyka". A znajomi, którzy przyszli mi do głowy, byli albo z planami (koncert miał się odbyć w środku długiego weekendu, w środku sierpnia, w Warszawie - genialny termin:) albo bez chęci. Dramat wisiał w powietrzu i chociaż wrodzona ambicja absolutnie wykluczała odwołanie wydarzenia, robiło się coraz mniej ciekawie.

Co tu dużo mówić: dwa strzały. Mój - Kuba Mikulski. Adama - Robert "Kazon" Kazanowski uratowały to przedsięwzięcie. Ludzie, którzy 10 dni przed koncertem zgodzili się zagrać ten materiał na zasadzie przygody...wariaci? Kuba uwielbiał Purpli od dawna, pisał o nich nawet pracę licencjacką, a jako szkolony bębniarz na szczęście znał materiał i w dużej mierze formy utworów. No i nie miał planów na długi weekend. To uratowało nam tyłki! Kazon z kolei nie słyszał wcześniej nic ponad Smoke on the water i chyba Highway Star....ale, jak sam potem przyznał, spodobało mu się szaleństwo tego pomysłu.

Ile prób zdążyliśmy odbyć? Cztery...może pięć. Nie zagraliśmy tego materiału w całości ani razu, a część fragmentów, głownie improwizowanych, ustalaliśmy na zasadzie "jakoś to będzie". Czas gonił nas okrutnie. I tak skład:

Adam Panasiuk - wokal
Łukasz Jakubowicz - instrumenty klawiszowie
Robert "Kazon" Kazanowski - gitara
Miłosz Cierebiej - bas
Jakub Mikulski - perkusja

17 września 2012 wszedł na scenę bemowskiego Amfiteatru.







Szaleństwo...pycha...ale przede wszystkim nieskrępowana niczym miłość do muzyki sprawiły, że ten koncert jednak się odbył. Bo według wszelakich prawideł nie powinien. Jak prawie dwugodzinny występ, wypełniony muzyką z albumu najbardziej kultowego z kultowych, zagrać ma skład, który poznał się ledwie kilka dni wcześniej, który nigdy wcześniej nie wystąpił razem na scenie, którego członkowie nie mieli wtedy aż tak dużego doświadczenia (popularność kazonowego Night Mistress vel Nocnego Kochanka miała dopiero nadejść) muzycznego? Porwać się na materiał, który nagrał zgrany do granic możliwości, genialny i legendarny Deep Purple Mark II? Nie dysponując nawet sprzętem "z epoki"? Czyste szaleństwo.

Co pamiętam z 17 sierpnia? Duże zaskoczenie frekwencją. Nie wiem ile finalnie osób pojawiło się w Amfiteatrze, ale przed koncertem mówiliśmy sobie, że sto to będzie dobrze...było dobre trzy razy więcej. Pamiętam wejście na scenę, Highway Star i burzę braw, która wybuchła zaraz po ostatniej nucie utworu. To dodało energii i niemal zaparło dech w piersiach. Na tyle, że zapomniałem o wyłączeniu przesteru w organach na pierwsze takty Child in time...Pamiętam szalone, rozpędzone Space Truckin, które powędrowało nam aż do 22. minuty. Miłosza depczącego swoją gitarę basową podczas totalnie improwizowanej solówki (tego nie było nawet w "ustnych" planach z prób!). Kazona nie wiedzącego jak zakończyć jedną z partii solowych i konsultującego ciąg dalszy z Adamem, który z kolei musiał skonsultować sprawę ze mną. Dziewczynę, która wpadła na scenę i uścisnęła naszego wokalistę...




Dziś, przeglądając archiwalne filmiki, zastanawiam się jak to się udało. Ale udało się! Następnego dnia otrzymaliśmy kilkadziesiąt niesamowicie miłych wiadomości z gratulacjami. Wiem, że było warto, chociaż znawcy i profesjonaliści mają się do czego przyczepić; sam zgrzytam zębami przy wielu fragmentach. Ale to był taki koncert, któremu wiele się wybacza. To jak bitwa 5 nie mających nic do stracenia rycerzy z siłami, wydawałoby się,  nie do pokonania. Bo i problemy organizacyjne, personalne, ogrom i status materiału muzycznego...a jednak z tarczą, mimo że poobijani!

Zawsze będę miał niesamowity sentyment do tego wieczoru. Wyszliśmy na scenę lekko podminowani, ale absolutnie bez kompleksów względem "starszych kolegów". Naiwność? Być może. Nieświadomi swoich ograniczeń po prostu graliśmy...pozwalaliśmy, by muzyka nas poniosła, tak jakby Jon nad nami czuwał i jakąś nieogarniętą przez ludzki umysł mocą nie dał zniszczyć tej idei. Moje solo w Space Truckin', choć pełne mielizn i muzycznych naiwności, oddaje w pełni tego niekrępowanego niczym ducha wolności...wiem, że teraz trudno byłoby mi zagrać coś podobnego, szczególnie mając za sobą "szkołę profesjonalizmu", która - mimo wielu zalet - niesamowicie skrępowała moją intuicyjność. Ale to chyba nie wina szkoły, lecz nauczycieli...

Tego wieczoru zakiełkowała także idea, którą rozwijamy do dziś pod postacią Memoriału Jona Lorda. I choć skład personalny uległ dużym zmianom (z tamtego składu pozostałem ja i Kazon, czego z racji jego zainteresowań muzycznych nie spodziewałem się - dziękuję:), a formuła koncertu wygląda dziś zupełnie inaczej, to właśnie cztery lata temu to wszystko się zaczęło.

Lazy
 

Space Truckin' - część I i II



                                     

Smoke on the water

                                     
.........................










piątek, 12 sierpnia 2016

V Memoriał Jona Lorda - koncert poświęcony pamięci klawiszowca Deep Purple

Ze "świętej trójcy" klawiszowców lat 70. został już tylko Rick Wakeman. W marcu 2016 pożegnaliśmy Keitha Emersona. Jon Lord odszedł w 2012 roku. To właśnie jemu poświęcony jest już piąty koncert z tego cyklu.

 Jak zwykle czeka nas solidna, ponad 3-godzinna dawka hard-rocka w wybornym wydaniu. Odwiedzą nas dobrzy znajomi: Grzegorz Kupczyk i Piotr Brzychcy, ale także "perfect strangers": po raz pierwszy mamy zaszczyt gościć jednego z największych fanów "purpury" w Polsce - Wojtka Cugowskiego (gitara/wokal), oraz wspaniałe, rockowe gardła w postaci Tomka Struszczyka (Turbo) i Łukasza Drapały (Chemia), a także odrobinę progresywnego posmaku w postaci Bartka Kossowicza (Quidam). Zapowiedział się także Sierściu z 4 SZMERÓW i...Anja Orthodox (Closterkeller).
Z Wojtkiem Cugowskim wystąpią muzycy zespołu BRACIA:
Tomasz Gołąb - bas
Jarosław Chilkiewicz - gitara,
Bartek Pawlus – perkusja.
Gospodarzem będzie grupa Made in Warsaw, dowodzona przez klawiszowca Łukasza Jakubowicza (m.in Ania Rusowicz, Panteon, Hippocampus). W składzie występują również: Robert "Kazon" Kazanowski z czołowego metalowego zespołu młodego pokolenia, Night Mistress (Nocny Kochanek), Darek Goc (Lorien), Błażej Grygiel (Hellectrecity) oraz Szymon Pawlak (Hippocampus)


BILETY: 30 zł w przedsprzedaży, 38 zł w dniu koncertu dostępne na stronie Palladium oraz serwisie e-bilet.pl, Ticketpro.pl oraz Empikach, sklepach Saturn itp.

W tym roku organizatorzy poszerzyli Memoriał o drugi dzień. 14 października w Club Rocku na ul. Kolejowej 8 członkowie Made in Warsaw wraz z Piotrem Brzychcym (Kruk) zagrają w całości repertuar płyty “On Stage” zespołu Rainbow oraz kilka innych, tęczowych klasyków Ritchiego Blackmore’a. Bilety na ten koncert będzie można nabyć w klubie w dniu koncertu w cenie 25 zł.
Stronę wydarzenia można na bieżąco śledzić na Facebooku 

KARNETY na 2 dni (Tribute to Deep Purple oraz Tribute to Rainbow) w cenie 50 zł możliwe do zarezerwowania u organizatorów: prosimy o kontakt na adres memorial(at)jonlord.art.pl


niedziela, 7 sierpnia 2016

Blues Pills - Lady in Gold (2016)

Nie załapałem się na pierwszą falę zachwytów nad Blues Pills, co w oczach wielu dyskwalifikuje mnie z grupy osób uprawnionych do wydawania opinii o muzyce rockowej. W końcu ich debiut był w 2104 niemałą sensacją, wróżącą po raz kolejny renesans rocka i wskrzeszenie muzycznych idei lat 60. Nie pamiętam, ale pewnie musiałem być wtedy mocno zajęty czymś innym. W każdym razie mój pierwszy pełny kontakt z Blues Pills nastąpił na koncercie w warszawskiej Progresji 17.06.2015. Na salę koncertową wchodziłem jako totalny pillsowy naturszczyk. I faktycznie, pierwsze trzy-cztery utwory robiły bardzo mocne wrażenie. Może nie "niesamowite", ale mocne właśnie. To była ta nieposkromniona, rockowa energia. Mocny, damski wokal, mocna gitara, którą władał gość nie bojący się muzycznych odjazdów. Sekcja rytmiczna może nie porywała i grała trochę topornie ("niemiecko"),  ale początek mieli bardzo wciągający. Jednak po chwili wszystko zaczynało zlewać się w jedno...gitarowe popisy, pląsy Elin Larsson z tamburynem, klimacik...i tak w każdym kawałku. Zdecydowanie zabrakło urozmaicenia, dramaturgii...może geniuszu? Koncert, po początkowej euforii, pozostawił mnie dość obojętnym wobec zjawiska Blues Pills. I tak powoli o zespole zapominałem, aż do premiery nowego singla Lady in Gold w czerwcu br. Ooo, to było coś! Mocny strzał, który nuciłoby się przy goleniu (gdybym się golił) i który faktycznie robił wrażenie jako wzorcowa piosenka nawiązująca do lat 60. XX wieku.

Od razu napiszę prosto z mostu: ta płyta to dla mnie rozczarowanie. Miłośnicy Blues Pills prawdopodobnie będą zadowoleni, wręcz zachwyceni, ale ponieważ się do nich nie zaliczam, skuszony singlem sięgnąłem po pełny album z pewnymi oczekiwaniami. Jak mawia znana mi i pewnie wielu z was wokalistka, oczekiwań mieć nie można. Swoją drogą wydaje się wierutną bzdurą, ale akurat w tym wypadku ma kobita rację. Moim grzechem było to, że oczekiwałem, iż poziom pierwszej kompozycji przeleje się na cały album.

Na początku mamy trzęsienie ziemi: Lady in Black to świetna piosenka. Nie tylko przywołuje tak pożądany klimat lat 60, ile po prostu mogłaby być wtedy nagrana i być do dziś jednym z - wielu, co prawda - klasyków tamtego okresu. Począwszy od przyjemnej jak zwykle oktawki na pianinie, poprzez mocny, charyzmatyczny wokal Elin, skończywszy na ultra melodyjnym refrenie - wszystko się tu zgadza. Są przesterowane gitary, stopniująca napięcie sekcja rytmiczna, organowe tło. Sam miód! Problem polega na tym, że kolejny numer, Little Boy Preacher, czerpiący z podobnych wzorców, wypada gorzej. Nie jest ŹLE - ale doskwiera brak odpowiednio nośnej melodii. Instrumentalnie bez zarzutu. Producent Don Alsterberg (bo chyba nie członkowie zespołu...) zadbał o bardzo dobre i wręcz niezbędne w wypadku tej płyty klawisze. Są tu organy, e-piano, nawet klawinet. Jest wszystko, czego szanujący się fan "starej muzyki" mógłby chcieć.

Ale mój problem polega na tym, że pod względem dobrych melodii ta płyta wyraźnie kuleje. Hype jaki otacza Blues Pills wyzwala właśnie te przeklęte oczekiwania. Skoro są to zbawcy, skoro jest to (może chwilowa, ale jednak) ikona, to niech będą najlepsi. Niech kopią tyłki aż wióry lecą. Niech nie dają zasnąć ani normalnie spożywać posiłków. Niech zabijają na raty swoją zajebistością. A tu...nic z tych rzeczy się nie dzieje. Gdy słucha się tej płyty, wszystko jest w porządku. Główka i nóżka same chodzą w rytm, ucho raduje się ciekawymi, bogatymi aranżacjami, a nad wszystkim króluje mocny, lekko zachrypnięty wokal Elin Larsson (oczywiście dla słuchaczy płci męskiej nierozerwalnie związany z jej niebanalną urodą). Gdy płyta się kończy...zostaje utwór tytułowy i może jeszcze I Felt A Change, gdzie wokalistka z towarzyszeniem e-piana opowiada o swojej stracie. Małe reminiscencje Changes Black Sabbath, ale żadna to zżyna. Reszta przepływa, przelatuje i oczywiście możemy to puścić znów i znów i nawet doszukać się kolejnych intrygujących momentów, ale po prostu chciałoby się więcej. 

Lady in Gold na pewno spodoba się dotychczasowym fanom zespołu, spodoba się także miłośnikom brzmień vintage. Już widzę te teksty o rycerzach (i księżniczce) hippisowskiego rocka. Ja jednak czuje mocny niedosyt. Nie wiem czy to zboczenie muzyka, ale mając taki potencjał, taką wokalistkę, otaczający zespół swoisty kult, zadbałbym o konkretne, wrzynające się w pamięć melodic hooks. Na najnowszej płycie Blues Pills wyraźnie tego brakuje. Dlatego, pod tym względem, dla mnie to rozczarowanie.

P.S. Trzebaby powoli się zakładać o to kiedy Elin odbije i zacznie karierę solową. Bo bycie w zespole jest takie niemodne...




piątek, 5 sierpnia 2016

Steven Tyler - We're All Somebody from Somewhere (2016)

Od kiedy Aerosmith zawitało do mojego kręgu zainteresowań, czyli gdzieś około 1994 roku dzięki TV Polonia i emitowanym codziennie videoklipom do Crying i Livin' on the edge, Steven Tyler wydawał mi się najbardziej kumatym gościem z całej tej gromadki. Wiadomo - wokalista, lider, frontman. Ale nie zawsze to idzie w parze. Tu i owszem. Dlatego pewnie on pociągnął zespół ku zwiększonej ilości pościelówek, z I don't want to miss a thing na czele, bo w drugiej połowie lat 90. aerosmithowy rock zaczynał być już mocno passe. To on kilka lat temu zasiadł w jury amerykańskiego Idola, kiedy Aeromith popadło w kolejny już w historii okres stagnacji. I to on w końcu nagrał płytę solową "z potencjałem". Bo choć pierwszy był Joe Perry, to dopiero płyta Tylera jest płytą "dla ludzi". Straszono country, a We’re Somebody from Somewhere - bo tak nazywa się pierwszy solowy album Stevena - trafił nawet na szczyt listy najlepiej sprzedających się albumów w tej kategorii. Na szczęście dla nas wszystkich nie wszystko jest czarno-białe.


Steven nagrał płytę z materiałem, który niespecjalnie, a w większości w ogóle, nie sprawdziłby się w macierzystej formacji. Taki zazwyczaj jest motyw wydawania płyt solowych przez członków znanych zespołów. Z tym, że nasz bohater dokonał tego w wieku 68 lat. Czyli kisiło mu się to w trzewiach dość długo. I jak już wybuchło, to poszło w stronę korzeni. Które w Ameryce najłatwiej nazwać "country", ale w rzeczywistości dużo tu folku, popu, bluesa, tak zwanej americany. Country też oczywiście jest, ale raczej pod postacią jego nowoczesnej wersji.Odnajdujemy je w klimacie całości, w aranżacjach ze skrzypcami i banjo.

Całość pilotowała piosenka "Red, White and you", którą z początku odszyfrowałem jako Red wine and you....Prosty, chwytliwy pop, ale z gatunku tych, które chwytają od razu pewną specyficzną nostalgią i melancholią. Najbardziej przebojowy numer na płycie, ale też kwintesencja jej wakacyjnego, beztroskiego klimatu. Ja jestem amerykańskim chłopakiem, Ty bądź mają amerykańską dziewczyną. Wszystko wokół jest tak wspaniałe, wujek Sam dba o nas, a reszta nie ma znaczenia, póki Tom Petty śpiewa w radio - tak można streścić przesłanie Red, White and you. Bo dobrze być Amerykaninem i Steven doskonale o tym wie. Podobnie zwiewny klimat panuje choćby w Gipsy Girl i Love is your name - znów rzecz o płci pięknej, szukaniu swoich szans, tęsknocie. Te tekstowe banały wraz z przebojowymi melodiami doskonale pasują do letniej pory. Niezależnie czy podróżujemy właśnie po bezdrożach USA czy walczymy z komarami na działce pod Wyszkowem - klimat We’re Somebody from Somewhere trafia w samo sedno lata. Dlatego cieszmy się tą płytą póki noce są ciepłe, a kobiety bardziej rozebrane niż ubrane. To się powtórzy dopiero za rok.

Są tu także numery, które jasno pokazują z jaką kapelą Steven związany jest/był przez całe dorosłe życie - taki My Own Worst Enemy, po lekkim przearanżowaniu, mógłby zamykać którąś z tych nowocześniejszych płyt Aerosmith. Także zaśpiewy z kawałka tytułowego przywołują ducha Powietrznego Kowala. Jest też nawiązanie wprost - przeróbka Janie's Got a Gun, obdarta z rockowego puchu, podana na surowo, zachowuje tajemniczość oryginału, do którego szczyptę klimatu południa Stanów Zjednoczonych dodają skrzypce i mandolina. To podejście wpisuje się w obowiązujący obecnie trend "stripped", w którym tak gustują wszelakie indie-zespoliki, ale tu mnie jakoś nie drażni. Nic za to nie wnosi cover Pieace of my heart. Skrzypce też są, ale całość brzmi bardzo podobnie do oryginału, więc jest tylko miłym dodatkiem, rodzajem bonusu. A wspomniany blues? W formie mocno nowoczesnej występuje w The Good, The Bad, The Ugly And Me i Hold On (Won’t Let Go). Przy okazji zwrócie uwagę na linię melodyczną zwrotki w tym pierwszym utworze - echa Don't get mad, get even Aerosmith bardzo miło łechtają ucho.

Czyli nie takie country straszne jak je malują. Otrzymaliśmy fajny, letni, popowy album od zasłużonego rockmana, który powoli zamyka rozdział pod nazwą Aerosmith. Można się zżymać, że takie piosenki jak I Make My Own Sunshine to rozmienianie się na drobne, ale jest to zrobione z takim urokiem i naturalnością, że naprawdę ciężko się czepiać. Pod warunkiem, że nie rządzą nami hormony z gatunku "musi być szatan". Czyli słuchaczom po 30. ta płyta powinna dobrze wchodzić wraz z letnim drinkiem....gdziekolwiek jesteście tego lata!

...........................................................................................
Zapraszam na moją audycję "Muzyczne Noce" w radiopraga.pl
Muzyczne nowości, archiwalia i ciekawostki koncertowe.
W każdą niedzielę o 21:00