czwartek, 26 maja 2016

Roxette - Good Karma (2016) - recenzja

Roxette to pod względami artystycznymi żywa skamielina lat 80. i początku 90. XX wieku. 
Format power duo, chwytliwe piosenki w formacie zwrotka-refren-zwrotka-refren-bridge, zagrane z pełnym zespołem, zawsze na granicy kiczu, ale bardzo rzadko ją przekraczające...mój ulubiony obiekt "guilty pleasure", chociaż wielkiego podziwu dla talentu kompozytorskiego Pera Gessle nigdy nie kryłem i wymieniam go jednym tchem obok ulubionych rockmanów. Duet, jaki stworzył z obdarzoną naprawdę niesamowitym głosem Marie Fredriksson, niestety nie stanie się obiektem takiego kultu jak chociażby ich krajanie z Abby, ale swoje miejsce w historii muzyki pop mają. Gdy wydawało się, że historię Roxette zakończy wykryta w 2002 choroba Marie, ta po kilku latach walki odzyskała siły na tyle, by wrócić na scenę. Dzięki temu od 2009 roku mieliśmy okazję gościć zespół w Polsce na trzech koncertach halowych, jednym Sylwestrze i jednej imprezie zamkniętej. O ile koncertowo hulało to naprawdę dobrze (koncert na Torwarze w 2011 był istną petardą), to nowe kompozycje Pera jakoś tak...nie zachwycały. Daleko było im do tych cudeniek ze szczytowego okresu aktywności duetu. Niby coś tam się tliło, było nawet całkiem dobre (według mnie, bo fani kręcą nosami) She's got nothing on (but the radio), ale czegoś brakowało. Dwie płyty (jedna pełnowymiarowa - Charm School, druga typu "piosenki z drogi, hoteli i sal prób + kilka "żywców" - Travelling) raczej świata nie zawojowały. I gdy przyszedł czas na trzecią próbę, Marie oświadczyła (po konsultacjach lekarskich): ja wysiadam.

Kto śledził poczynania Roxette, ten wie, że od zeszłej wiosny Marie siedziała podczas koncertów, a w poruszaniu się po scenie  pomagali jej koledzy z zespołu. Wzruszająca scena z ostatniego koncertu w Warszawie, kiedy to Per sprowadzał ją za rękę ze sceny przy ogłuszającym aplauzie publiki, mówiła bardzo wiele. Ten rok nie przyniósł zmiany - okazało się, że Marie nie podoła już trudom kolejnej trasy koncertowej. Na szczęście nagrała jeszcze jedną płytę.

Zaczyna się niepozornie i raczej w stylu solowego Gessle. To typowe dla niego zabawy słowne i luźny klimat,  który według mnie słabo sprawdza się w Roxette. I ten tytuł - Why Don'tcha, nieodmiennie kojarzący się z innym żartem muzycznym, Who Dunnit Genesis...to ten sam denerwujący kaliber. W każdym razie początek płyty mocno mnie wkurzył, bo miałem ochoty na solidnego, roxettowego "kopa", a dostałem takie nie-wiadomo-co. Balladę It Just Happens znamy już od jakiegoś czasu - tu rzuca się w uszy mocna produkcja, a i kompozycyjnie jest lepiej, chociaż akurat ten zakątek balladowy Roxette raczej mnie, jako słuchacza, nie interesuje. Miłość jest wśród nas i "po prostu się zdarza" - wiekopomne odkrycie okraszone przyjemną, aczkolwiek cukierkowatą melodią. Na uwagę zasługują zwrotki, śpiewane przez Pera na nieoczywistej progresji akordowej.

Jednak dopiero kolejne dwie piosenki to prawdziwe killery! Tytułowa Dobra Karma i This one to nowa-stara jakość w twórczości Roxette. Cudownie przebojowe, polane gesslowym talentem, niemalże "imprezowe" kawałki, których refreny od razu wgryzają się w mózg (w myśl roxettowej zasady don't bore us, get to the chorus). Tu także zaskakuje produkcja - mocno nowoczesna, żeby nie powiedzieć "taneczna". Ostatni raz taka zmiana nastąpiła pomiędzy Crash, Boom, Bang (1994) a Have a nice day (1999). A na dodatek mamy You Make It Sound So Simple - wolniejszy, sunący niby czołg (oczywiście w kryteriach muzyki pop), naznaczony całą masą syntezatorowych dodatków, filtrów i produkcyjnych smaczków, z hipnotyzującym refrenem w wykonaniu Marie. Absolutnie nie słuchać na głośniczkach laptopowych, bo ucieknie Wam 70% miodności tego kawałka.

Dalej jest już może ciut mniej efektownie, ale nie ma mowy o spadku jakości. Na pewno jest to najlepsza płyta Roxette od 1999 roku. Pojawiają się utwory zarówno wolniejsze (From a Distance w stylu "starego" Roxette) jak i szybsze (przebojowe Some Other Summer, mocno zalatujące Pet Shop Boys) i każdy z nich ma w sobie to "coś roxettowego". Wyróżnić należy jeszcze You Can't Do This To Me Anymore, znów z bardzo nowoczesną produkcją. Nie ma "rozmemłania". Wiecie, takich momentów, w których zespół coś tam gra, wokalistka coś tam śpiewa, ale nie ma to większego sensu - częsta przypadłość współczesnego popu. Tu mamy tę starą szkołę i swego rodzaju przebudzenie się Pera-kompozytora (chociaż wspomaganego w czterech  kompozycjach przez zewnętrznych współpracowników). Czy na długo - zobaczymy. W końcu ile evergreenów można w życiu napisać? 

Jeśli to ostatnia płyta Roxette (na razie nie ma informacji o tym, czy rezygnują także z działalności studyjnej), cieszę się, że pojawił się na niej jeszcze jeden utwór. Pod numerem ósmym kryje się absolutnie przecudnej urody ballada Why Don't You Bring Me Flowers. Chyba najlepsza rzecz w tym klimacie, jaką zespół nagrał od czasu tytułowej Crash, Boom, Bang i mocno przeoczonego What She's Like. Klimacie smutku, tęsknoty, cichego pogodzenia się z odejściem, ale i nadziei... Jeśli macie gdzieś w sercu kogoś, za kim nauczyliście się tęsknić...jeśli czasami trudno przeżyć kolejny dzień bez tego kogoś, choć minęło już tyle czasu....nie włączajcie tego utworu. Te trzy i pół minuty wyrwie Wam serce, a godziny psychoterapii pójdą na marne. Motyw pianina stający w jednym szeregu ze słynnym Fading Like a Flower; prosty, ale wręcz urzekający naiwnością tekst; Marie śpiewająca jak tylko ona potrafi; i MELODIA - cudownie anielskie chórki, narastający aranż i bajkowy klimat tęsknoty i nostalgii...tylko trzy i pół minuty, a chciałoby się więcej i więcej. Ale piosenka urywa się, tam gdzie powinna - jednak od czego jest przycisk "repeat"?

Przy dźwiękach refleksyjnego April Clouds i znaczącej linijce "It's been a good time/ the best there ever was for me" żegnamy się z Roxette. Czy tylko koncertowo, czy już tak całkowicie - czas pokaże. To najkrótsza płyta w dyskografii duetu, ledwie 38 minut - ale tym razem powiedzenie "jakość, nie ilość" ma sens. 

...............................................................
Zapraszam na Muzyczne Noce w radiopraga.pl
W każdą niedzielę o 21:00

















wtorek, 24 maja 2016

Skaldowie - koncert z okazji 50-lecia, Progresja, Warszawa, 22.05.2016

Miła niespodzianka zorganizowana przez Jacka Leśniewskiego z kultowego sklepu muzycznego Megadisc, gdzie wielu przetraciło małe fortuny na "absolutne rarytasy w limitowanej edycji z 1969, z fioletowym labelem i literówką na okładce". Skaldowie kojarzą się powszechnie z Kuligiem, Prześliczną Wiolonczelistką i Wiosną, natomiast pan Jacek "załatwił nam" (nam, czyli typom szukającym bardziej nieoczywistych form muzycznych) koncert opierający się na repertuarze z progresywnych płyt zespołu. Tak, były takie, chociaż mam wrażenie, że jakaś nieokreślona siła nadprzyrodzona robi wszystko, byśmy my, naród polski, o tym nie wiedzieli. Ostatnimi laty pojawiła się co prawda odsiecz w postaci małych wydawnictw, które publikują archiwalne nagrania naszych klasyków, w tym m.in odgrzebane gdzieś w piwnicach, rewelacyjne koncerty SBB czy właśnie Skaldów, ale w powszechnej świadomości polska muzyka rozrywkowa to te kilkaset piosenek wałkowanych przez rozmaite Radia Pogoda plus twory współczesne, którym w znakomitej większości do znakomitości bardzo daleko.

Dla niezorientowanych w temacie – od końca lat 60. do 1976 roku Skaldowie cierpieli na swoiste rozdwojenie jaźni. Grali i nagrywali naprawdę dobre piosenki, które oczarowywały publiczność polskich festiwali. Ich wysoki poziom zawdzięczamy przede wszystkim talentowi i klasycznej edukacji muzycznej kompozytora większości materiału, Andrzeja Zielińskiego, ale oczywiście spory wpływ na atrakcyjność materiału miały góralskie inklinacje obojga braci Zielińskich. Druga twarz Skaldów ma jednak zupełnie inny wyraz. Wyjazd na dwumiesięczna trasę po USA w 1969 zaowocował m.in sprowadzeniem przez starszego z braci Zielińskich oryginalnych organów Hammonda, a dodatkowo pozwolił zaznajomić się zespołowi na własne uszy z ówczesnymi modami i trendami muzyki “zgniłego zachodu”. Efekty słychać na kolejnych płytach Skaldów, a kulminacją (rozłożoną w czasie) są dwie suity: Krywaniu, Krywaniu (na płycie w 1972) oraz Stworzenia Świata Część Druga (1976). W międzyczasie zespół także grywał naprawdę ostro, czego dowodem materiał zawarty na wydanym niedawno CD  Live in Germany z 1974. Tylko…o tym wiedzą dociekliwi. Całej reszcie pozostają po prostu piosenki.

“Dociekliwi” zebrali się w ten ciepły, majowy wieczór w celu celebracji właśnie progresywnej części dorobku Skaldów. Co prawda zespół nie mógł się powstrzymać i kilka “przebojów opolskich” jednak zaserwował, ale można to wybaczyć, bo po pierwsze, jak już wspomniałem, są to dobre piosenki, po drugie Andrzej Zieliński podlewał je tego wieczoru gęstym, hammondowym sosem (grał na Hammondzie C3), wobec czego zabrzmiały naprawdę rasowo. Zespół został zapowiedziany przez organizatora (i konferansjera w jednej osobie) jako najlepszy w historii polskiego rocka, co słuchacz zaznajomiony chociażby z SBB może uznać za podlegające dyskusji, ale wszyscy, którzy uczestniczyli w tym niedzielnym misterium, przyznają, że Skaldowie to w tej historii absolutna perła.

Główną atrakcją tego dwuipółgodzinnego koncertu były przede wszystkim dwie wspomniane suity – prawdziwa uczta dla uszu. Pełne karkołomnych, ale jednocześnie stylowych, partii solowych organów i skrzypiec, cytatów z klasycznych kompozytorów (Krywaniu, Krywaniu), iskrzące się istnie młodzieńczą radością grania. Radość gościła też na twarzach słuchaczy, bo prostu nie da się nie uśmiechnąć do takiej muzyki. Porywa i unosi, jednocześnie uświadamiając jak wspaniałych mieliśmy w kraju muzyków. SBB, Niemen, Skaldowie…to tylko wierzchołek góry pełnej skarbów. Odkrywajmy je i organizujmy takie koncerty, póki żyjący twórcy tej muzyki mają zdrowie i siłę, by grać – bo jak wiemy śmierć, szczególnie ostatnio, zbiera w tej branży ponure żniwo. Oprócz suit pojawiły się m.in przecudnej urody Od wschodu do zachodu słońca, Śpiewam, bo muszę, Katastrofa, Znikający Punkt oraz cała druga strona LP Krywań, Krywań. Wpleciono również tytułową kompozycję lidera z jego solowej płyty, ale powiedzmy dyplomatycznie, że odstawała ona stylistycznie od pozostałych dań wieczoru.

Zespół wspomagali na scenie córka Gabriela (wokal) i zięć Rafał (perkusjonalia) Jacka Zielińskiego, natomiast na jeden utwór pojawił się gość specjalny. Tylko jeden utwór, powiecie…ale cóż to było za tornado! Gdy tylko Stanisław Wenglorz (współpracował ze Skaldami pod koniec lat 70. XX wieku) rozpoczął partię wokalną Nie widzę ciebie w swych marzeniach (poprzedzoną kapitalną, kansasowską, instrumentalną introdukcją), po sali rozległ się pomruk niedowierzania i niemal fiycznie czuć było, jak każdy z osobna wstrzymuje oddech. A potem entuzjastyczny wybuch euforii – bo to właśnie było TO. W ułamku sekundy przenieśliśmy się w czasie i przestrzeni na Woodstock ’69 – takie wrażenie musiał wtedy wywrzeć Joe Cocker prezentując With a little help from my friends! Ale to nie Joe, to nasz (chociaż od lat na stałe mieszkający w Niemczech…) Stanisław! To wykonanie było absolutnie wyjątkowe i porywające i nie dziwi natychmiastowa owacja na stojąco jeszcze przed wybrzmieniem ostatnich nut. Czapki z głów…i tylko szkoda (dla nas), że Pan Stanisław nie zrobił takiej kariery, na jaką zasługiwał. Wokalnie “gniecie” większość naszych rockowych gardeł, a ma już przecież swoje lata…

Sam zespół-gospodarz całość koncertu zagrał i zaśpiewał naprawdę porywająco. Uwagę przyciągała także konferansjerka Jacka Zielińskiego – taka staromodna, z zapowiadaniem każdego utworu, wymienianiem autorów muzyki i tekstu. Tak się już nie robi. Nie wszędzie taki styl by pasował, ale tu pasował idealnie. Całość zakończyła przebojowa Wiosna, podczas której już cała publika stała i tańczyła.

Minusy? Zapowiedziana oficjalnie sesja rozdawnictwa autografów przebiegła w totalnym chaosie. Muzycy składali podpisy przez barierki, koło sceny, wobec tego nie było nawet na czym oprzeć dostarczonych przez organizatorów plakatów – większość podpisów kreślona była “w powietrzu”, co wydłużało tylko cały proces i prowadziło do frustracji (“wysychające” od trzymania w poziomie markery).  Szczytem egoizmu popisali się fani z całymi naręczami płyt – jak już dorwali się do któregoś muzyka, to nie darowali, aż nie podpisał wszystkich podsuniętych mu płyt, singli i pocztóweczek. Czyli jeden “fan” wymagał czasem kilkudziesięciu podpisów od jednego członka zespołu! A pozostali czekający tłoczyli się w (niezorganizowanej) kolejnce bez pewności czy załapią się na choć jeden autograf, bo całość przedłużała się w nieskończoność. I jeszcze te gadki… “Andrzejku, mordko ty moja, co tam u ciebie słychać…” (to starszy, siwawy pan w baseballówce) albo “byliśmy na koncercie w mieście X, tam nie udało się porozmawiać,  więc teraz zapytam…” – i tu wylewa się potok przemyśleń autora wypowiedzi, który będąc członkiem oficjalnego fan clubu zespołu MÓGŁBY chyba porozmawiać z artystą w bardziej sprzyjających okolicznościach. Ale NIE, ci ludzie w d… mają innych i jakąś taką podstawową przyzwoitość. Nie pomagają nawet kąśliwe komentarze za plecami i ogólny napór tłumu – koleś musi mieć 30 podpisów (nie wiem po co, na handel?) i swoje powiedzieć, choćby nie wiem co. Asertywność level hard albo głębokie upośledzenie, ale raczej stawiam na to drugie.

A oprócz tego było miło :)


niedziela, 22 maja 2016

Pendragon - Teatr Śląski, Katowice, 18.05.2016

Pendragon i Polska są od ponad dwudziestu nierozerwalnie złączeni. Statystki pokazują, że od maja 1994 do maja 2016 zespół zagrał u nas 35 koncertów i nagrał 5 oficjalnych DVD....oczywiście kwestia kontraktu z Metal Mind Productions może mieć tu ogromne znaczenie, ale w końcu nikt nikogo pod karabinem nie trzyma. A polska publika kocha Pendragon, mimo że to muzyka całkowicie niemodna i, z punktu widzenia współczesnego, odbiorcy zupełnie zbyteczna. Taki relikt, odprysk lat 80., kiedy to próbowano wskrzesić ducha Pink Floyd, Genesis, Camel i ogólnie pojętej muzyki dla trochę bardziej wrażliwych dusz. Z tamtych czasów "dużym zespołem" pozostał jedynie Marillion, ale przecież w kompletnie odmiennym stroju, niż w początkach działalności. Pozostali, jak choćby IQ, Twelfth Night czy Galahad, funkcjonują w dużo bardziej ograniczonym zakresie. Pendragon wybija się z tego towarzystwa - regularnie nagrywa płyty, koncertuje, mimo że skala tych działań oczywiście jest odpowiednio mała. Tak jak sala, w której osiemnastego maja br. zagrali swój 36. polski koncert i nagrali kolejny materiał filmowy.

W Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego znalazłem się po raz pierwszy, chociaż koncerty progresywne odbywały się tam regularnie. To przez wiele lat była swoista mekka progresywnych zespołów ze stajni MMP, a także lokalizacja, w której zazwyczaj nagrywało się DVD firmowane znakiem tej firmy. Teraz, po kilkuletniej przerwie, wrócono do tej lokalizacji, a powrót uświetnił właśnie Pendragon, obchodzący właśnie 20-lecie wydania klasycznego w ich dyskografii albumu The Masquerade Overture. W udziale przypadło mi miejsce na II balkonie, toteż ciężko mi obiektywnie stwierdzić czy teatr ten to idealne miejsce na koncert rockowy - z tej perspektywy perkusja (a szczególnie blachy) nie brzmiała najlepiej - niczym w taniej sali prób,  a wokal Nicka Barretta po prostu niknął w bardziej intensywnych momentach. 

Zespół wszedł na scenę około 21:20, a finalnie opuścił ją dziesięć minut przed północą. Czekało nas zatem bite 2,5 godziny neo proga w wydaniu ojców chrzestnych tego gatunku. Setlista na pewno zadowolić mogła fanów pendragonowych klasyków - lwią część występu zespół wypełnił prezentacją całej The Masquerade Overture (wraz z kompozycjami z dodatkowego CD) oraz evergreenami Nostradamus (Stargazer) i Breaking the spell do kompletu. Resztę setu wypełniły nagrania nowsze - z ostatniej płyty poleciały Beatiful Soul oraz Come Home Jack, z Passion wybrano This Green And Pleasant Land. Całość zamknął bis w postaci Indigo.

Jak zwykle pada pytanie: czy panowie dali radę? Dali, bo po pierwsze na neo-progu zjedli zęby, a dwa że jednak trochę świeżej krwi w żyły zespołu wpompowali. Przede wszystkim debiut na polskiej ziemi zaliczył nowy perkusista - Jan-Vincent Velazco. Zmiany na stanowisku pałkera w tym zespole to niemal chleb powszechni, więc przywiązywać się może nie należy, ale Jan wywarł tego wieczoru naprawdę pozytywne wrażenie. Popisał się krótkim, acz treściwym solo, a przede wszystkim świetnie odnalazł się w, nie grzeszących przecież wybitnym feelingiem, utworach Pendragon, dodając im coś od siebie - właśnie odrobinę świeżości i szaleństwa (ale trochę innego, niż swego czasu - równie świetny - Scott Higham). Drugą niespodzianką personalną wieczoru był dwuosobowy, żeński chórek, który dodawał nie tylko kolorytu, ale bardzo wspomagał Barretta w wyższych rejestrach. Jedną ze śpiewających pań była znana z Magenty Christina Booth, co tylko dodawało smaczku całości. Stara gwardia w postaci szefującego Nicka Baretta, Cliva Nolana i Petera Gee bez zastrzeżeń (oprócz wspomnianych już problemów z wyższymi rejestrami w wokalu Nicka, ale to całkowicie naturalne - przecież nie młodnieje)

Zespół tej klasy i zajmujący się takim stylem muzycznym (i programowo raczej nie odchodzący na koncertach od wersji studyjnych) nie gra złych ani średnich koncertów. Wszystko tak naprawdę zależy od setlisty. W tym roku otrzymaliśmy w dużej mierze spełnienie marzeń fanów lubiących twórczość Pendragon z lat 90. - klimaty bardziej bajeczne i "wrażliwcowe" niż w przypadku produkcji powstałych w XXI wieku. Te posiadają jednak wiele mielizn artystycznych i gdy tylko zespół dotrze do którejś z nich, napięcie towarzyszące słuchaniu spada....Na szczęście nie trwa to długo, bo przecież wiele w muzyce Brytyjczyków momentów pięknych i czarownych. I właśnie podczas nich myślami odlatywałem w najdalsze rejony zadumy  - znak, że pastelowe barwy Pendragon nadal na mnie działają.

Nadal mam w głowie treść ogłoszenia organizatorów tegorocznych Ursynalii - dzień wcześniej zapowiedzieli oni występ zespołu disco polo Akcent na festiwalu, który podczas poprzednich edycji gościł m.in Slayera, Motorhead czy Nightwish, a w nazwie ma przecież zobowiązujące "Warsaw Student". Duma rozpiera wpis na festiwalowym fanpage'u, a ja, podczas jednej z tych cudnej urody, tak charakterystycznych, solówek Baretta, pomyślałem: Boże! Jak można choć ułamek sekundy życia zmarnować na disco polo, skoro na tym świecie istnieje takie Breaking The Spell? Gdyby tak jeszcze zagrali Am I Really Loosing You.....

Dziękuję Pawłowi za zaproszenie:)

Zdjęcia: Rafał Klęk






...............................................................
Zapraszam na Muzyczne Noce w radiopraga.pl
W każdą niedzielę o 21:00

czwartek, 12 maja 2016

Kult - Juwenalia UW, Dziedziniec Uniwersytetu Warszawskiego, 7.05.2016

Kult to zespół, z którego niełatwo się wyrasta. Z jednej strony postpunkowe, proste harmonicznie kompozycje i swoisty "licealno-studencki" klimat, z drugiej wciąż aktualne teksty Kazika, energia wykonawcza i sentyment.  Zespół, do którego w pewnym wieku już się nie przyznajesz,  co nie przeszkodziło utworowi "Prosto" okupować pierwszego miejsca Listy Przebojów Trójki. Już dwunasty (!) raz juwenaliowy występ zespołu rozpoczął mój osobisty sezon plenerowych koncertów i po raz kolejny wiem, że wrócę tam za rok. Czy to obsesja na punkcie, parafrazując Marillion, "misplaced youth", czy zwykła potrzeba odreagowania codzienności i swoistego resetu przy znajomych dźwiękach? Tego nie wiem. Ale wiem, że niezależnie od pogody, jest mi TAM dobrze.

A w tym roku pogoda dopisała. Dzień był słoneczny, wieczór już na szczęście nie mroźny (a takie potrafią jeszcze w maju się pojawiać). Tym razem dwa wejścia na teren imprezy - jedna dla posiadaczy biletów "zwykłych", drugie - dla tych z wydrukami z ticketpro.pl itp. I pierwszy zgrzyt. Bo kontrola tych, którzy sobie wydrukowali wejściówki w domu, powoduje kolejkę do wejścia. Taką na 5 minut, ale to wystarczy, by ominął mnie pierwszy kawałek wieczoru. Drugi zgrzyt - żeby kupić piwo, najpierw musisz odstać swoje w kolejce po kupon, a z tym kuponem zgłosić się do stanowiska ze złocistym płynem. O ile punktów pojnych było jak zwykle kilkanaście, tak punktów z kuponami dwa...w poprzednich latach płaciło się bezpośrednio nalewającemu i szło to znacznie szybciej. Wiem, że być może wspominanie o problemie z zakupem piwa nie przystoi temu blogowi, ale w końcu to Juwenalia, tak więc i wpis powinien odzwierciedlać problemu wieku młodzieńczego:)

Tymczasem zespół już na scenie. Przede wszystkim rzuca się (w uszy) niemal perfekcyjne nagłośnienie całości. A przypomnę, że Kult występuje w składzie dziewięcio (!) osobowym. Z sekcją detą. I jakoś tak się składa, że pan akustyk umie tak poprzesuwać suwakami i pokręcić gałkami, że każdy instrument słychać! Jak to możliwe? (Tak, to ironiczny ukłon w stronę kilku "specjalistów" z branży, z którymi niestety miałem styczność). W Kulcie nie chodzi o sprawność instrumentalną (sam Kazik przyznał, że Piotr Morawiec - gitarzysta - ma w życiu mega farta, bo ze swoimi umiejętnościami w żadnym innym zespole by się nie utrzymał; chociaż oczywiście sekcja dęta czy Tomek Goehs na perkusji jak najbardziej na wysokim poziomie), raczej zawsze zastanawia forma wokalna Kazika. A ta, po przebytych kilka lat temu turbulencjach w związku z nadużywaniem alkoholu, zwyżkuje. Wyraźnie, bez zadyszki, chociaż oczywiście widać po nim zmęczenie 2,5 godzinnym koncertem. Ale kto w Polsce gra tak długie koncerty? Do tego mając na karku 53 wiosny. Kazik podkreślał to zresztą w autobiografii (o której pisałem tu) - uważa, że publiczność powinna dostać solidną dawkę muzyki, za którą przecież - równie solidnie - płaci kupując bilet na koncert. Faktycznie, nie ma nic bardziej wkurzającego, niż pożal się Boże artyści, schodzący ze sceny po godzinie grania (a marzący o tym już po pierwszej piosence). Pod tym względem Kazik to Artysta przez duże "A" (2 lata temu zaśpiewał pełny, ponad 2,5 godzinny koncert z zapalaniem gardła, pod koniec już skrzecząc - ale zrobił to!).

Oczywiście Kult, jak to zespół (post) punkowy ma w swoim repertuarze wiele piosenek o tematyce politycznej. I chyba właśnie te fragmenty, zważywszy na sytuację polityczną, najpełniej zabrzmiały tego wieczoru. Rząd oficjalny, Hej, czy nie wiecie, Układ Zamknięty i oczywiście nieśmiertelna Polska (z Kazikiem trzymającym flagi różnych oddziałów "Kultturystow") grzały publiczność niemiłosiernie. W tych piosenkach tkwi nieprzemijalna moc. I tajemnica wieczności Kultu. Spektakl (bo na koncertach zespołu ważna rolę odgrywają światła) na dziedzińcu UW pokazał, że nadal skutecznie łączą już kolejne pokolenie. A i jest coś magicznego we wspólnym odśpiewaniu Baranka. Albo klaskaniu na słowa "teraz oklaski rozległy się w najdalszej części sali" w Brooklińskiej Radzie Żydów, czy ogólnej radości przy Gdy nie ma dzieci. Te czasem komiczne, czasem poważne piosenki idealnie zabrzmiały właśnie tego majowego wieczoru. To nie jest muzyka stricte juwenaliowa (a w odróżnieniu od innych pozycji uczelni na ten okres, wstęp na koncert Kultu jest płatny), ale dla mnie właśnie to jest żelazny punkt w majowym kalendarzu. Sentyment, nostalgia, ale i po prostu świetna zabawa. 

Tym razem Kult nie zdążył zagrać wszystkich przewidzianych na ten wieczór bisów z powodu lekkiego poślizgu na starcie, a dalsze granie groziło interwencją "milicji". Koncert zakończyli obowiązkowi Sowieci, nieodłączny element Juwenalii na UW. Nie był to więc najdłuższy występ zespołu w tym miejscu, ale myślę, że te 2,5 godziny i tak było bardzo satysfakcjonujące dla większości zebranych. Do zobaczenia za rok!

P.S. Równie obowiązkowym punktem programu jest swoisty survival koncertowy - studenckie pogo można ominąć stając w odpowiedniej odległości od sceny, ale już permanentnych piwnych migracji i potrącania przez przepychających się, wstawionych, młodzieńców już nie bardzo. No i te żenujące "Kazik grać, kurwa mać", skandowane (a raczej wyryczane) przez grupkę "fanów" po zejściu zespołu ze sceny...



poniedziałek, 2 maja 2016

Ritchie Blackmore Story (DVD, 2015)

Dziś mniej typowo, bo o filmie dokumentalnym. DVD "Ritchie Blackmore Story"  premierę miało w listopadzie 2015, ale z powodów niekoniecznie wytłumaczalnych miałem okazję zaznajomić się z nim dopiero teraz.

Nie ukrywam, że z klasycznie rockowych gitarzystów to Blackmore jest mi najbliższy. We wszelakich rankingach "popularności" ustępuje Page'owi, Iommiemu, Hendrixowi i innym tuzom z tamtych złotych lat muzyki rockowej. Ba, wyprzedza go nawet Kurt Cobain, co za każdym razem wywołuje uśmiech politowania i sprawia, że epitety wobec tego typu zestawienień same cisną się na usta. Oglądając "Ritchie Blackmore Story" można odnaleźć odpowiedź na pytanie o ten stan rzeczy. Przede wszystkim Ritchie jest introwertykiem. Najjaśniejszy (dosłownie) przejaw jego ekspresji to słynny wybuch wzmacniaczy na California Jam (omówiony ze szczegółami w filmie). Bardzo spektakularny, ale nie mogący być papierkiem lakmusowym jego scenicznego wizerunku. Owszem, zdarzało mu się tu i ówdzie roztrzaskać na scenie gitarę i pomachać głową podczas ekspresyjnych solówek (widać to szczególnie w nagraniach z koncertów z  przełomu lat 60. i 70.), ale w późniejszych latach utarło się, że Ritchie to mruk i człowiek raczej skupiony na instrumencie, niż na umizgach wobec pierwszych rzędów fanów. W tym kontekście bardzo szybko przestał być "herosem" gitary. Oczywiście, wielu było i jest "mało ruchliwych" muzyków, którzy zawsze  i wszędzie są kochani, ale powiedzmy, że mowa ciała naszego bohatera zdradzała jego myśli i nastawienie. Jeśli obejrzymy nagrania z lat 60. i wczesnych 70, to wszystko wydaje się w porządku, aczkolwiek ostatnie 10 lat rockowego grania Ritchiego to raczej podkówka z ust i intensywne spojrzenia rzucane kolegom na scenie. Bardzo ważnym czynnikiem, wpływającym na pozycję gitarzysty w popkulturze, jest jego brzmienie. I tu jestem skłonny dopatrywać się przyczyn stosunkowo niskiej (chociaż oczywiście nadal jest to pierwsza pięćdziesiątka) pozycji Ritchiego w rankingach. Podczas, gdy większość mistrzów sześciu strun stawiało nacisk bądź na ciężar (Iommi i cała metalowa gromada), bądź na szeroko pojęty feeling i zagrywki (Clapton, Beck, Hendrix itd.), Blackmore przedstawiał wizję zupełnie odmienną. Bardzo ciekawy materiał poglądowy zapewnia bootleg Rainbow Extra Long, nagrany 3 listopada 1995 r. w Londynie. Nie dość, że przedstawia zespół w znakomitej formie (a Blackmore'a w wyśmienitym humorze, stąd "extra" długość koncertu), to jeszcze sposób nagrania uwypukla mocno partie gitary, co pozwala wsłuchać się w niuanse jego gry (aby zgłębić tajniki gry gitarzysty, warto też zajrzeć do tego poradnika). Nie jest to "typowa gra na gitarze", prawda? Nie mieści się w typowych kanonach, uznawanych przez niedzielnych słuchaczy rocka, dlatego większość nie jest w stanie rozsmakować się w jego grze. Szalę goryczy przechyliło wycofanie się Ritchiego z krainy rocka w 1997 r. i przywdzianie stroju minstrela u boku czarującej małżonki w Blackmore's Night. Ale, na szczęście, historia jeszcze się nie skończyła...

"Ritchie Blackmore's Story" daje nam półtoragodzinny wgląd w historię gitarzysty. Nie ma tu jakichś rewelacji, jeśli chodzi o treść i fakty - średnio obyty fan zna wydarzenia z California Jam czy Montreux na pamięć. Ci, którzy są po lekturze którejś z książkowych biografii Purpli, wiedzą jaki Ritchie potrafił być. Tym razem jednak mamy unikalną możliwość posłuchania tych wszystkich historii z ust samego mistrza. Dzięki temu dostajemy ostateczne potwierdzenie pewnych faktów, ale przede wszystkim widzimy jak Blackmore podchodzi do tych spraw po latach. Tak, jest już siedemdziesięcioletnim człowiekiem, ale błysk w oku i specyficzne poczucie humoru wcale go nie opuściły. Jest w nim wiele spokoju i dystansu, ale i niezachwiana pewność siebie i stuprocentowa wiara we własne czyny. Odpowiada na pytania, których unikał od bardzo dawna. Omawia chociażby trudną relację z Ianem Gillanem, nie szczędząc mu zarówno słów uznania jak i (zasłużonej) krytyki. Z ujmującą szczerością opowiada o tym, jak Gillan nie mógł wpasować się w jego oczekiwania co do stylu śpiewania i dlaczego już w 71. rozważał odejście (razem z Paicem) z Deep Purple. Dostaje się też m.in Grahamowi Bonettowi (za fatalną, "nierockandrollową" fryzurę) oraz samemu Dio. Bohater filmu nie oszczedza nikogo (kto choć trochę zasłużył), ale za to "goście specjalni", wypowiadający się o gitarzyście, nie szczędzą pochlebstw i laurek. Posłuchać możemy m.in Briana Maya, Steve'a Lukatera, Joe Lynn Turnera, wspomnianego Grahama Bonetta, Steve'a Vaia czy Joe Satrianiego (który mowi m.in o doświadczeniach w zastępowania Blackmore'a w Purplach). Jest niemal rodzinnie, ale nie czuję to jakiegoś nadmiernego lizodupstwa - Ritchie wielkim gitarzystą był/jest i co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Szkoda tylko, że w dokumencie znalazło się tak mało fragmentów związanych z techniką gry i charakterystycznymi zagrywkami - ale też na zawartość muzyczną nie ma co narzekać, jest to końcu pozycja nie tylko dla muzyków. Miedzy poszczególnymi wypowiedziami dostajemy mniej lub bardziej znane fragmenty koncertów i teledysków zarówno wczesnych składów, w których rozgrzewał się Ritchie, jak i wiadomych zespołów. Jako bonus...jeszcze więcej wypowiedzi Ritchiego na najróżniejsze tematy. Całość jest jednak porządnie przemyślenia i ani przez chwilę nie nuży - myślę, że może być ciekawa nawet dla kogoś, kto kompletnie w tym klimacie nie siedzi.

Ot i tak - dobry dokument o ponadprzeciętnym muzyku i artyście. Warto zobaczyć przed koncertami Rainbow i...Tribute to Rainbow, które planowane jest w Warszawie na 14.10.2016.

----------------------------------------------------------
Zapraszam na Muzyczne Noce w radiopraga.pl
W każdą niedzielę o 21:00