niedziela, 22 listopada 2015

More Experience "Piosenki z szuflady, czyli jest jak jest" (2015)

Swego czasu w Warszawie, na Nowym Świecie był tak zwany "Garaż". To moja autorska nazwa, znana tylko mnie i pewnej ciemnowłosej niewieście, w której podkochiwałem się w liceum i którą miałem (do bólu szczeniacką) nadzieję poderwać "na płyty" (??!!), ale dobrze oddaje to, co mieściło się na podwórzu pod numerem 52.  W latach 90. i na początku XXI wieku, dosłownie w podwórkowym garażu, siedzibę miał sklep szerzej znany jako Mega Disc. Były to istne kosmiczne wrota dla ludzi czujących, że w złotych latach muzyki rockowej było coś więcej niż Beatlesi, Hendrix, Pink Floyd, Led Zeppelin, Black Sabbath i Deep Purple, a przed czym skutecznie broniły ich radio i telewizja.
Oczywiście z podrywu nic nie wyszło - bo jak zaczarować dźwiękami istotę o wrażliwości krewetki - ale muzyka w zupełności to rekompensowała. To tam poznałem Franka Zappę (a był to jeden z bardziej "mainstreamowych" artystów, którego dzieła były tam dostępne) i płytę "We're only in in for the money". Radosna i cięta parodia "flower power", zanurzona w psychodelicznym sosie i naładowana po brzegi specyficznym, ciętym humorem robiła i robi nadal niesamowite wrażenie. Frank nabijał się nie tylko z Beatlesów, co sugeruje już okładka, lecz także z takich płyt jak "Piosenki z szuflady....", mimo że jej twórcy w 1968 roku nie było jeszcze chyba na świecie (ale tu mogę się mylić - w każdym razie był bardzo mały;).

More Experience to studyjny projekt, działający zdaje się od połowy lat 90. Zdaje się, bo w Internecie nie znajdziemy wielu informacji o zespole. Wiemy, że debiutował w 1997 roku psychodeliczną, utrzymaną w duchu wczesnego Pink Floyd, płytą "From Acid Dreams",  w 2004 wydał "Follow me", a teraz, po piętnastu latach, wrócił - już w wersji jednoosobowej" z "Piosenkami z szuflady..." 

To prawdziwie hippisowska płyta. I - zgodnie z tytułem - piosenkowa. Lider zrezygnował z charakterystycznych dla pierwszej płyty projektu dłuższych form i kosmicznych jamów, stawiając na zwarte i melodyjne kawałki. Chyba dlatego mógł nagrać płytę sam, o czym za chwilę. Takie podejście wcale nie rzutuje na jakość materiału. Mamy do czynienia z muzyką, w której perfekcja wykonawcza nie jest najważniejsza. Liczy się tak zwany "feeling". Po raz pierwszy w historii projektu wszystkie teksty zaśpiewane są po Polsku. Już Za sprawą komet daje doskonały przedsmak całości. Energetyczny riff gitary i hippisowski tekst tworzą zgrabną, wciągającą mieszankę. Tak jest właściwie przez całą płytę. Z jednej strony "kwaśne", floydowsko-hendrixowskie brzmienie z odpowiednią ilością pogłosów i przesterów, z drugiej urocze, trochę bigbitowe, trochę psychodeliczne teksty. Z każdego wyziera pozytywne, pełne hippisowskiego ducha spojrzenie na świat. "A ja tęsknie za dziewczyną z długimi włosami/i żeby miała wianek z kwiatków" - to refren Utkanej z moich snów. "Ja pomyślę trzy życzenia: pierwsze niech się nic nie zmienia, chcę by zawsze było tak jak jest" - to z kolei Za sprawą komet. Frank miałby co parodiować! Ideologia hippisowska w trochę poważniejszym wydaniu pojawia się w Przebudzeniu: "Wiele rzeczy jest nieważnych, nie przywiązuj się. Nie zabierzesz ich ze sobą na ten drugi brzeg".

Na początku listopada chwaliłem Katedrę za kultywowanie "zespołowości" w podejściu do muzyki, a teraz w ręce wpadła mi płyta nagrana w całości przez...jednego człowieka. Piotr Dudzikowski, bo o nim mowa, ogarnął wszystko co było do ogarnięcia - perkusję, gitarę, bas, klawisze, wokal, a na dodatek skomponował całość materiału. Prawdziwy człowiek renesansu. Jeśli chodzi o brzmienie, to w katalogu wspomnianego na wstępie Megadiscu określono by je zapewne jako "garage psychedelic". Czyli jest kwaśno, wokal i instrumenty przepuszczono przez wszelkie możliwe efekty "z epoki", dzięki czemu mamy wrażenie, że słuchamy płyty nagranej na Zachodnim Wybrzeżu USA w 1967 roku. Także wartość melodyczna "Piosenek..." jest miejscami wręcz zachwycająca. Takie numery jak Za sprawą komet, Utkana z moich snów czy W czasy na długo zostają w głowie i przy przysłowiowym goleniu same zgrabnie wypływają z zakamarków pamięci muzycznej. Żeby nie było za różowo - płyta ma też pewną, znikomą, dawkę "mielizn". Takie Tam spotkam słońce przez większość czasu snuje się nieprzyzwoicie, bez wystarczającego pomysłu melodycznego, aczkolwiek może mieć specyficzny urok po jednym czy dwóch "buchach" odpowiedniej substancji. Całość jest jednak na tyle wciągająca i urocza, że na chwilowe przystanki nie zwraca się zbytniej uwagi.

Całość wydaniu w zgrabnym, lecz skromnym (własne wydanie) digipacku - oprawa graficzna to także dzieło autora.

Strona projektu na Facebooku

1 komentarz:

  1. Dzień dobry. Bardzo dziękuję za recenzję. Chciałby Pan posłuchać nowej płyty More Experience "Follow ME"? Proszę o kontakt: more-experience@o2.pl.

    OdpowiedzUsuń