środa, 18 listopada 2015

Warren Haynes - Ashes and dust tour (w ramach Bluesonaliów) - 13.11.2015, CKIS Oskard, Konin

Pięknych czasów dożyliśmy. O 18:00 wyjeżdżamy autostradą (jeszcze darmową) z Warszawy, o 20:00 meldujemy się w Koninie, jemy pizze, a o 21:30 w Centrum Kultury i Sportu, sali na naprawdę europejskim poziomie,  rozpoczyna się koncert Warrena Haynesa, jednego z najważniejszych przedstawicieli szeroko pojętej światowej sceny bluesowej XXI wieku. Jeszcze parę lat temu taki luksus (może oprócz jedzenia pizzy) byłby nie do pomyślenia.
Warren tym razem przyjechał do nas promować płytę "Ashes and dust". Bardzo osobistą, "rootsową", nietypową nawet jak na niego (a przecież to artysta o wielu twarzach). Wiele osób kręciło nosem, bo płyta jest dość stonowana, daleka od jam-bandowego i bluesowego grania z jakim powszechnie (taaak, na pewno przez ogół społeczeństwa) kojarzony jest Haynes. Przyznam, że na koncert postanowiłem wybrać się dość spontanicznie - cierpiąc na niedosyt amerykańskiego grania pewnie poszedł bym nawet na "solo show" gitarzysty, choć tych normalnie nie trawię. Płytę poznałem we fragmentach już później i na koncert czekałem z pewnym niepokojem. Czy aby na pewno nie będzie to przynudzanie?

Już pierwszy utwór rozwiał te wątpliwości, a kolejne wręcz wprawiły w niemałe osłupienie. Laik mógłby zakrzyknąć: country na sterydach?! Na scenie zadomowił się bowiem dość osobliwy kolektyw - oprócz ubranego jak zwykle w jeansy i koszulę lidera oraz niepozornego (ale tylko na pierwszy rzut oka) Jeffa Sipe za perkusją, reszta składu wyglądała jak wyciągnięta z jakiejś speluny na południu Stanów Zjednoczonych- charakterystyczne, farmerskie koszule i spodnie, kapelusz grającego na banjo Mata Menefee czy skrzypek Ross Holmes wyglądający w czarnym garniturze i okularach niczym lekko obłąkany pastor małego miasteczka, wyjęty wprost z kartek powieści Stephena Kinga (tych, w których pastorowie z małych miasteczek zawsze skrywają jakieś mroczne sekrety) - widok w środku Polski dość niecodzienny.

Są tacy, którzy na koncert nie dotarli właśnie z powodu wspomnianej płyty. Ale jest czego żałować - lwią część repertuaru występu stanowiły klasyki Allman Brothers Band, Gov't Mule oraz takie smakołyki jak One more cup of coffee Boba Dylana, Madman across the water Eltona Johna czy Skin it back Little Feat. Piosenek z Ashes and dust bylo pięć. Ale to nie miało znaczenia, bo każdy z tych numerów zabrzmiał na żywo przecudnie. Duża w tym zasługa wymienionych powyżej panów z Chessboxer (był jeszcze bardzo fajnie grooviący basista, Royal Masat) - amerykańskiej grupy specjalizującej się w bluegrass i tzw "americanie", towarzyszącej Warrenowi na tej trasie. Dosłownie każdy numer doprawiony był czymś ekstra. Sceniczny luz, tak charakterystyczny dla amerykańskiego, jamowego grania, powiał i ze sceny w Koninie. Czy to wydłużone solówki skrzypiec (doskonały, bardzo precyzyjny Holmes), czy rozkręcająca się aż do klasycznego "peaka" improwizacja na elektrycznym banjo, czy w końcu smakowite, jakże rozpoznawalne i oczekiwane solówki gitarowe lidera - wszystko składało się na spójną, dość nietypową, ale elektryzującą całość. Publiczność, dość szczelnie wypełniająca nie skąpiła oklasków nie tylko pomiędzy numerami, lecz także nagradzając solowe partie każdego z muzyków. Już od pierwszego numeru widać było, że muzykom gra się tego wieczoru doskonale, co potwierdzili wychodząc na drugi, nieplanowany bis. Po allmanowskiej Jessice, która wieńczyła "papierową" setlistę, po dwóch i pół godzinie od rozpoczęcia koncertu zespół, wywołany gromkimi brawami nieustępującej publiczności, po raz ostatni sięgnął tam, gdzie znajdowały się myśli większości zebranych tego wieczoru w konińskim Oskardzie - na południe Stanów Zjednoczonych, wyciągając z kapelusza prawdziwą perłę i hymn, Soulshine (połączone z tradycyjnym Angel Band). To był już piąty tego wieczoru ukłon w stronę The Allman Brothers Band - wcześniej zabrzmiały rozimprowizowane Instrumental Illness, Dusk till dawn, Blue Sky i wspomniana Jessica. Całości dopełniała bardzo wyważona, lecz podążająca za muzyką oprawa wizualna - muzycy podczas solówek  podświetlani byli punktowo, natomiast umiejscowiony z tyłu, ogromny ekran służył do okazjonalnych, psychodelicznych zabaw światłami.

I tylko jedno zmąciło piękno tego listopadowego wieczoru w Koninie. Przerażające wieści z Paryża dotarły do nas w momencie, gdy wychodząc z sali włączyliśmy telefony. 
I wtedy naszła mnie taka, może niezbyt poprawna politycznie, myśl (ale w świetle wszystkich tych wydarzeń poprawność niech umiera): czy i nas czekają w przyszłości podobne sceny i czy będzie miało to związek z "obowiązkowymi kwotami uchodźców"?
O odpowiedzi proszę w komentarzach. 

Dziękuję Bartkowi i Rychowi za zaproszenie:)
Koncert odbył się w ramach Bluesonaliów 2015

Zdjęcia (z telefonu, ale są:) - Krystian Kwaśny.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz