Trey Anastasio skończył w tym roku 51 lat, ale energią jaką promienieje można by obdzielić kilku
20-dziesto latków. Widoczne jest to przede wszystkim na scenie, a scenicznie rok ten był dla gitarzysty bardzo udany. W styczniu ogłoszono dość kontrowersyjną dla świata "Deadheads" (czyli najzagorzalszych fanów kultowego Grateful Dead) wiadomość, że to właśnie Trey "zastąpi" Jerry'ego Garcię na trzech (potem dodano kolejne dwa) koncertach celebrujących 50-dziesięcio lecie zespołu. A pamiętać trzeba, że fani Phish (macierzysta formacja Anastasio) i Dead częstokroć za sobą nie przepadają. Trey wyszedł jednak z zawieruchy obronną ręką i przekonał nawet największych sceptyków. Dwa tygodnie był już w trasie z Phishem. I okazało się, że jest to prawdopodobnie najlepsza trasa zespołu od czasu reunion w 2009 roku, a może i od 15 lat (tu już wchodzimy na grząski grunt "fanostwa"...). Pół roku analizowania i ćwiczenia zagrywek Jerry'ego przydało się nie tylko na koncerty z Grateful Dead. Co więcej, już na początku trasy premierę miały cztery nowe kompozycje, których nikt się nie spodziewał (bo zespół w zeszłym roku wydał studyjną płytę oraz skomponował program - czyli tak naprawdę kolejną płytę - z okazji Halloween; fani spodziewali się raczej wtrącania tego materiału na tegorocznej trasie). W międzyczasie Trey znalazł jeszcze czas na wydanie swojej dziesiątej solowej płyty i jesienna, dwutygodniową trasę ze swoim składem pod szyldem Trey Anastasio Band. Nieźle jak na pięćdziesięciojedno latka!
Co my tu mamy...przede wszystkim płyta w dużej mierze nagrana została "na żywo, ale w studio". Czyli na setkę. Czuć w tym graniu niesamowity luz, chociaż ubrany w ramy konkretnych kompozycji. Ale w końcu to muzycy ze sceny jamowej, więc nie mogło być inaczej. Biegłość instrumentalna pozwala na takie nagrywanie, które daje efekt z jednej strony swobody, a z drugiej dyscypliny. Najlepsze numery na płycie to właśnie te, w których słychać "jamowy" luz. Przede wszystkim lekko funkujący "In rounds", z partią clavinetu w stylu Stevi'ego Wondera i chwytliwym refrenem, zaczynające się niespiesznie i przyśpieszające w połowie "Bounce", czy wreszcie "Liquid Time", mające w solówce gitary mocny posmak "Sultans of Swing" Dire Straits. Nad całością unosi się specyficzny "vibe" pop-rocka lat 70, choćby duch Steely Dan w "The Song"
To taka bardzo słoneczna płyta. Mimo że nagrana zimą zeszłego roku w chłodnym Vermont i słuchana niemal rok później w nie mniej zmarzłej Warszawie, promieniuje ciepłem letniego poranka rodem ze słonecznej Kalifornii. Są i funkujące dęciaki i jazzowe nutki (Speak to me), płynąca niespiesznie perkusja, leniwe chórki (Flying machines) i charakterystyczny, nadal "collage'owaty" głos Anastasio. Oczywiście teksty, jak to w projektach Treya (łącznie z Phishem), nie są czymś, co oczarowywałoby poszukujących głębi lirycznej. To proste, życiowe spostrzeżenia w stylu "And the hands on the clock keep ticking, just rolling along, In the end, all that’s left is the song" (The Song) albo zupełne odpały: "skinny little legs, skinny little legs, like marionettes, with heads removed, she forgets, she forgets" (cudownie jednak pasujące do ogólnego klimatu "In rounds" i pozostające na długo w głowie). Ważniejszy od przesłania i ideologii jest tu groove, a płyta zapewnia go w ogromnej dawce. Ten bardzo charakterystyczny element amerykańskiej "jamowej" muzyki, który sprawia, że sale koncertowe i amfiteatry w USA zmieniają się w parkiety taneczne, a określenie "danced my ass off", często stosowane przez amerykanów przy relacjach z jamowych koncertów, nabiera bardzo pozytywnego wydźwięku. Grającym na płycie muzykom brakuje może tej iskry jaką posiadają koledzy Treya z Phisha, nie mają takiego charakteru i rozpoznawalnego brzmienia, ale nadal jest to TEN feeling, jakiego oczekuję.
Spróbujcie więc solowego Anastasio, tak dla rozluźnienia od "poważniejszej" muzyki. Facet potrafi bawić się swoja sztuką, w specyficzny sposób traktując ją zarówno poważnie jak i niepoważnie, co jest składową tajemnicy sukcesu jednej na najciekawszych formacji koncertowych w historii, zespołu na "P".
20-dziesto latków. Widoczne jest to przede wszystkim na scenie, a scenicznie rok ten był dla gitarzysty bardzo udany. W styczniu ogłoszono dość kontrowersyjną dla świata "Deadheads" (czyli najzagorzalszych fanów kultowego Grateful Dead) wiadomość, że to właśnie Trey "zastąpi" Jerry'ego Garcię na trzech (potem dodano kolejne dwa) koncertach celebrujących 50-dziesięcio lecie zespołu. A pamiętać trzeba, że fani Phish (macierzysta formacja Anastasio) i Dead częstokroć za sobą nie przepadają. Trey wyszedł jednak z zawieruchy obronną ręką i przekonał nawet największych sceptyków. Dwa tygodnie był już w trasie z Phishem. I okazało się, że jest to prawdopodobnie najlepsza trasa zespołu od czasu reunion w 2009 roku, a może i od 15 lat (tu już wchodzimy na grząski grunt "fanostwa"...). Pół roku analizowania i ćwiczenia zagrywek Jerry'ego przydało się nie tylko na koncerty z Grateful Dead. Co więcej, już na początku trasy premierę miały cztery nowe kompozycje, których nikt się nie spodziewał (bo zespół w zeszłym roku wydał studyjną płytę oraz skomponował program - czyli tak naprawdę kolejną płytę - z okazji Halloween; fani spodziewali się raczej wtrącania tego materiału na tegorocznej trasie). W międzyczasie Trey znalazł jeszcze czas na wydanie swojej dziesiątej solowej płyty i jesienna, dwutygodniową trasę ze swoim składem pod szyldem Trey Anastasio Band. Nieźle jak na pięćdziesięciojedno latka!
Co my tu mamy...przede wszystkim płyta w dużej mierze nagrana została "na żywo, ale w studio". Czyli na setkę. Czuć w tym graniu niesamowity luz, chociaż ubrany w ramy konkretnych kompozycji. Ale w końcu to muzycy ze sceny jamowej, więc nie mogło być inaczej. Biegłość instrumentalna pozwala na takie nagrywanie, które daje efekt z jednej strony swobody, a z drugiej dyscypliny. Najlepsze numery na płycie to właśnie te, w których słychać "jamowy" luz. Przede wszystkim lekko funkujący "In rounds", z partią clavinetu w stylu Stevi'ego Wondera i chwytliwym refrenem, zaczynające się niespiesznie i przyśpieszające w połowie "Bounce", czy wreszcie "Liquid Time", mające w solówce gitary mocny posmak "Sultans of Swing" Dire Straits. Nad całością unosi się specyficzny "vibe" pop-rocka lat 70, choćby duch Steely Dan w "The Song"
To taka bardzo słoneczna płyta. Mimo że nagrana zimą zeszłego roku w chłodnym Vermont i słuchana niemal rok później w nie mniej zmarzłej Warszawie, promieniuje ciepłem letniego poranka rodem ze słonecznej Kalifornii. Są i funkujące dęciaki i jazzowe nutki (Speak to me), płynąca niespiesznie perkusja, leniwe chórki (Flying machines) i charakterystyczny, nadal "collage'owaty" głos Anastasio. Oczywiście teksty, jak to w projektach Treya (łącznie z Phishem), nie są czymś, co oczarowywałoby poszukujących głębi lirycznej. To proste, życiowe spostrzeżenia w stylu "And the hands on the clock keep ticking, just rolling along, In the end, all that’s left is the song" (The Song) albo zupełne odpały: "skinny little legs, skinny little legs, like marionettes, with heads removed, she forgets, she forgets" (cudownie jednak pasujące do ogólnego klimatu "In rounds" i pozostające na długo w głowie). Ważniejszy od przesłania i ideologii jest tu groove, a płyta zapewnia go w ogromnej dawce. Ten bardzo charakterystyczny element amerykańskiej "jamowej" muzyki, który sprawia, że sale koncertowe i amfiteatry w USA zmieniają się w parkiety taneczne, a określenie "danced my ass off", często stosowane przez amerykanów przy relacjach z jamowych koncertów, nabiera bardzo pozytywnego wydźwięku. Grającym na płycie muzykom brakuje może tej iskry jaką posiadają koledzy Treya z Phisha, nie mają takiego charakteru i rozpoznawalnego brzmienia, ale nadal jest to TEN feeling, jakiego oczekuję.
Spróbujcie więc solowego Anastasio, tak dla rozluźnienia od "poważniejszej" muzyki. Facet potrafi bawić się swoja sztuką, w specyficzny sposób traktując ją zarówno poważnie jak i niepoważnie, co jest składową tajemnicy sukcesu jednej na najciekawszych formacji koncertowych w historii, zespołu na "P".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz