piątek, 30 października 2015

2 tygodnie października - część II - Dave Matthews Band


Dave Matthews Band

28.10.2015, ERGO ARENA, Gdańsk.



Z tym koncertem było tak: najpierw strasznie napaliłem się, że Dave i ekipa przyjeżdżają, bo to w końcu rzadki gość w Europie, a już w Polsce to w ogóle święto i odpust w jednym. Prawdziwy, duży, amerykański jam band na Polskiej ziemi! Gov't mule nie liczę, bo to taki ewenement i raczej klubowa sytuacja.
Potem jednak sprawa zaczęła się rozmywać. A to koncertów się namnożyło, a to w sumie DMB to taki pół-jamband i raczej piosenki Dave'a okraszone solówkami, a to Phish zagrał najlepszą trasę od co najmniej 15 lat i przyćmił wszystko inne, a to bilety drogie...takie niewyjaśnione do dziś marudzenie trwało do 27 października, a więc do dnia przed koncertem. Wreszcie jednak podjąłem męską decyzję. Przecież taki koncert to rarytas, tak blisko już się pewnie nie powtórzy, więc czemu jednak nie pojechać i nie łyknąć choć łyżeczki miodu (a raczej masła orzechowego, bo to w końcu Amerykanie)? Tym bardziej, że znany portal aukcyjny aż zaroił się od biletów w bardziej korzystnych niż pierwotnie cenach (widocznie ludzie się pochorowali albo powygrywali wejściówki w konkursach i nie bardzo wiedzieli po co mają do tego Gdańska jechać).

Tak więc Polski Bus i kierunek północ. Pani na infolinii organizatora zaklinała, że koncert rozpoczyna się "o godzinie podanej na bilecie", więc 19:30. Do Ergo Areny dotarłem z pewnym zapasem czasu. O 19:27 byłem lekko zniesmaczony frekwencją, bo start niby za 3 minuty, a tu takie puchy...Ludzie jednak musieli skądś wiedzieć, że koncert rozpocznie się jednak o 19:50, bo przez te 20 minut w miarę szczelnie wypełnili płytę, a mniej obficie trybuny hali. Tak więc wstydu nie było.

Muzycy pojawili się na scenie przy ogłuszającym aplauzie widowni, widać i słychać było, że Golden Circle, na tę okazję przemianowany na Front Row, okupują prawdziwi fani. Tradycyjnie zespoły w tym momencie, bez zwłoki, odpalają petardę i robią dobre pierwsze wrażenie. Tu jednak mieliśmy do czynienia z amerykańskim specjałem, czyli trochę strojenia, trochę gadek między muzykami, być może ustalanie utworu rozpoczynającego koncert (jambandowym zwyczajem, lista na papierze jedno, a co faktycznie pójdzie w eter to drugie). I wreszcie gotowość, zaczęli.

Na początek mocno. Don't drink the water hipnotyzujący riffem podkreślanym przez dęte i melodyjnym, natchnionym śpiewem Dave'a. Akustyk zdołał się połapać w poziomach już po kilku minutach i w kolejnym numerze, #41, mogliśmy posłuchać dokładnie tnącego na skrzypcach Boyd'a Tinsley'a. 

Przez kolejne dwie godziny i dwadzieścia minut zespół był naszymi wrotami do tego trochę lepszego muzycznie świata. Melodyjne, śpiewane ciepłym głosem piosenki Dave'a przeplatane były co i rusz improwizacjami, napędzanymi przez absolutnie doskonałą sekcję rytmiczną w postaci Stefana Lessarda (bas) i fenomalnego Cartera Beauforda (perkusja). Działo się dużo: ekspresyjne solo fletu poprzecznego w What would you say, kilkuminutowy dialog dęciaków w Jimi Thing , zagrane na bis i będące tour de force Beauforda, 17-nasto minutowe Two Step, a do tego wrzucane co i rusz smakowite sola skrzypiec i gitary. Dave daje "pograć" muzykom i mimo, że zespół ma jego nazwisko w nazwie, nie zachowuje się jak lider absolutny. W tym zresztą tkwi siła i atrakcyjność tego kolektywu. Na tym zbudowali swoją pozycję. Matthews jednocześnie jest liderem i nim nie jest i nie ma potrzeby przyciągania uwagi publiczności non-stop. Podczas dłuższych partii instrumentalnych schodzi na bok sceny i z uśmiechem obserwuje czarujących dźwiękami kolegów, cały czas przygrywając na gitarze akustycznej. Robi przy tym wrażenie takiego ciepłego "misia", fajnego chłopaka z sąsiedztwa. No ale w końcu zaczynał karierę jako barman piszący piosenki...


Relacje, jakie ukazały się w Internecie po koncercie, są wręcz entuzjastyczne. Dawno nie spotkałem się z aż tak kwiecistym językiem. Że wzorzec koncertu, że magia, że fenomen. Zgadzam się w pełni, w Ergo arenie przeżyliśmy coś w rodzaju seansu spirytualistycznego, a przywołany został Duch Dobrej Muzyki. Żałuję jednak, że Polacy dopiero przy okazji takich wydarzeń budzą się z letargu, w jaki wpędza ich współczesna popelina serwowana przez media. Moi drodzy, czy zdajecie sobie sprawę, że w Ameryce takie zespoły jak DMB są "w Twojej okolicy" co tydzień? I że DMB w wielu kręgach uznawany jest za "jam band dla nastolatków", z którego się wyrasta, bo tam co druga ekipa odlatuje na koncertach mocniej i odważniej, a poziom muzyków wyśrubowany jest niesamowicie? Że rynek jest na tyle duży, że mieści zarówno koszmarki typu Rebecca Black czy Hannah Montana, raperów, zespoły środka jak i zupełnie niemedialne Grateful Dead czy Phish, nie zapominając o dziesiątkach zespołów typu Umphrey's McGee czy Dopapod? I mówię tu o koncertach w słynnych amfiteatrach typu Red Rocks czy Gorge, a nie w pubie "u Pana Mietka". Co by nie mówić o Ameryce, pod tym względem rządzi i będzie rządzić (a że można zostać zastrzelonym na ulicy, to inna sprawa). Dlaczego u nas nie może być podobnie? Czy te 8 tys ludzi, bo na tyle ocenia się frekwencje, to wszyscy Polacy, którzy są w stanie pojąć piękno takiego grania (plus jakiś tysiąc, który nie mógł dotrzeć, był chory, nie miał pieniędzy, etc)?


Powyższa dygresja o nastoletnich odbiorcach nie może oczywiście umniejszyć wagi wydarzenia jakim był koncert Dave Matthews Band. Przyjechała do nas zgrana, cudownie muzykalna ekipa i zaserwowała dawkę Muzyki. Można było nie rozróżniać poszczególnych piosenek, można było nie znać słów, ale magię czuło się przez skórę. Całości dopełniały grające razem z muzyką światła, budujące atmosferę w spokojniejszych fragmentach i wybuchające wraz z "peakami" w improwizacjach. Kolejny majstersztyk jamowego grania, gdzie oświetleniowiec jest tak naprawdę  członkiem zespołu.

Bardzo cieszę się z tej wizyty, która zapewne prędko się nie powtórzy, ale przynajmniej już jakaś ścieżka została wydeptana. Następny amerykański przystanek: Warren Haynes Ashes&Dust tour w Koninie(!!).



czwartek, 29 października 2015

2 tygodnie października - część I - Snarky Puppy, Deep Purple + CETI

Cztery koncerty w dwa tygodnie. Muzyczny październik ma się ku końcowi. Jeszcze we wrześniu kolega fotograf policzył, że w następnym miesiącu czekają go, lekko licząc, 20 wieczory w fosie. Fotograficznej, ma się rozumieć.
Ja trochę skromniej, bo ani ze mnie zawodowy dziennikarz, ani akredytacji nie dostaję, ale co nieco uszczknąć się zawsze uda.

16 października, Proxima, to oczywiście IV Memoriał Jona Lorda. O nim pisać nie będę, bo - jako organizator - nie mogę. Nadmienię tylko, że udało się wszystko pospinać, mimo wkurwów, złorzeczeń i deklaracji "robietoporazostatni". Pewnie, że nie po raz ostatni, ale na pewno wiele rzeczy trzeba usprawnić i przefiltrować mocno ludzi, z którymi wchodzi się we współpracę. Szczególnie co niektórych wokalistów (a to ci niespodzianka - syndrom wokalisty wciąż żywy:), którzy ni stąd, ni zowąd wybierają urodziny cioci zamiast koncertu, na który umawiali się pól roku wcześniej. Cóż, prawo amatorów. Ale to temat na książkę. Było łatanie, były nerwy - ale impreza przeszła do historii jako udana i tego się trzymajmy.

SNARKY PUPPY

21.10.2015

PALLADIUM, WARSZAWA


Kilka dni później, 21 października, siostrzane Palladium i Snarky Puppy. Co można o nich powiedzieć...zespół stworzony przez muzyków sesyjnych dla muzyków sesyjnych. Amerykański, więc jest czego posłuchać. Lubię tego amerykańskiego ducha, nie jest to tajemnicą. Mam ogromną słabość, w końcu jestem fanatykiem Phisha. Więc chłopcy (bo jeszcze nie panowie) z "Kąśliwego" oczywiście zafundowali dużo jamowania (a raczej "solówkowania") i nieprzewidywalną setlistę (dla laików: amerykańskie bandy, jeśli czerpią z estetyki jamowej, co wieczór zmieniają zestaw utworów). Czy było to w jakikolwiek sposób magiczne? Nie...w ogole przyjechał jakiś zamienny skład (kto ich tam ogarnia?). Żadnego afroamerykanina (przede wszystkim chodziło o magika od klawiszy, Conry'ego Henry'ego, objawienie ostatnich lat w tej dziedzinie), raczej takie collage'owo - nerdowe twarzyczki, ale poziom utrzymany. Parę uniesień, parę peaków (czyli punktów kulminacyjnych w solówkach, kiedy już nie można szybciej i mocniej), poza tym sporo tanecznych rytmów,funku i czegoś uchwytnego, co tylko Amerykanie potrafią zawrzeć w muzyce. Magicznie nie było, co nie znaczy że to słaby koncert. Nudzić się nie dało, bo a to dęte, a to klawisze, a to gitara, nie wspominając o fenomenalnym perkusiście. Słów wyśpiewanych podczas koncertu: zero. Na sali komplet lub prawie komplet. Pewnie 90% to muzycy, pozostałe 10% to ich niewiasty, które przez pomyłkę dały się skusić na wieczór pełen instrumentalnych uniesień (no dobrze, część z nich to nawet lubi...). Był też support, ale niestety zdążyłem na samą końcówkę - wymiatający na gitarze akustycznej, młody chłopak + sekcja. Przyjęci dość entuzjastycznie, co - sądzac po minach - mocno ich zaskoczyło. Także grali instrumentalnie, żeby nie było. A nie spóźnienie moje wynikało przede wszystkim z fatalnej polityki władz miasta cudownego ,Warszawy, w dziedzinie miejsc parkingowych. Coraz ich mniej...Godzina 20:00, środek tygodnia,a znalezienie miejsca postoju dla mojego wypasionego Audi A4, rocznik 2002, graniczy z cudem. Bo miasto ma być dla pieszych, a Ty się muzyku z 200 kg sprzętu bujaj metrem....no dobrze, tym razem miałem do przewiezienia tylko mój szacowny tyłek, ale jakoś mi się nie chciało przesiadać do metra. Mogę być czasem leniwy, prawda?

Kilka dni przerwy i 25 października ląduję pod Atlas Areną w Łodzi. Deep Purple po raz....sam nie wiem, chyba najczęściej oglądany przeze mnie zespół. Zaraz obok Kultu, choć dla wielu takie zestawienie nie przystoi.
Na ten koncert tak naprawdę się nie wybierałem, bo - wstyd przyznać - Purple już mi się przejedli. Raz, że obecny skład jest chyba najbardziej przewidywalnym w historii. Dwa ,że Memoriał i przesyt tą muzyką srogi. Ale Dobry Duch zjawił się z wejściówką w odpowiednim momencie i wyprawa do Łodzi stała się faktem.

 

DEEP PURPLE & CETI

25.10.2015 ATLAS ARENA, ŁÓDŹ


Na początek gość specjalny, CETI. Mieli być Rival Sons i wielu ostrzyło sobie uszka na to wydarzenie, ale niestety panowie wybrali studio zamiast tej części trasy i smakowity kąsek przepadł m.in Polakom. Niektórzy nawet z tego powodu sprzedawali zakupione wcześniej bilety, a w social mediach wytworzył się lekki syfik oburzonych. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, zamiast tego dostaliśmy solidną dawkę heavy metalu w rodzimym wydaniu. Punktualnie o 20:00 na scenę Atlas Areny, przy akompaniamencie orkiestrowego intro, wparowało CETI. Wydawało się, że rzucone na pożarcie, a jednak wyszli z tego obronną ręką. Nie ma się co dziwić, bo zespół Grzegorza Kupczyka to prawdopodobnie najlepszy heavy-metalowy band w Polsce, a niesieni sukcesem artystycznym wydanego rok temu krążka Brutus Syndrome za każdym razem przejmują scenę we władanie. Tak było i tym razem. Grzesiek - nie do zdarcia. Formy wokalnej i fizycznej zazdrościć może niejeden 30-dziestoletni wokalista. Górki ,doły, wszystko na najwyższym poziomie. Dzielnie w scenicznych bojach partnerował mu Tomek Targosz, basista mocno zapatrzony w image Steve'a Harrisa z Iron Maiden - zadziorność, bieganie po scenie w te i z powrotem, opieranie nogi na odsłuchu i mocne, uwypuklone brzmienie instrumentu nadają tej muzyce jeszcze bardziej maidenowski sznyt. Reszta zespołu, jakby lekko wycofana - ale nie pozbawiona entuzjazmu - doprawiała ten spektakl, tworząc mięsiste (mimo nie najlepszego nagłośnienia) brzmienie całości. 45 minut gościnnego występu minęło nadspodziewanie szybko, a całość zwieńczyły słynne Dorosłe Dzieci, które Grziesiek śpiewał jeszcze w Turbo.

Pół godziny przerwy technicznej, kolejki po piwo i inne frykasy i odpalamy kolejne intro tego wieczoru, Mars, the bringer of war Holsta. Gromkie brawa i Deep Purple są już na scenie.
Ten koncert można oceniać dwojako: albo z perspektywy długoletniego fana, który wie, że najlepsze lata zespół ma już dawno za sobą, albo po prostu jako koncert rockowy, bez oczekiwań na cuda z jakich ta marka swego czasu słynęła.
Ponieważ już mi się nie chciało oglądać po raz n-ty tego samego składu, oczekiwań zbytnich nie miałem i nastawiłem się raczej na drugą opcję. I wyszło nadspodziewanie satysfakcjonująco.
Przede wszystkim pierwszy koncert trasy, więc wokal Gillana nie drażni, a wręcz może się podobać (aczkolwiek między numerami pokasływał dość mocno). Była moc. Gdy zbytnio nie forsuje górek, nadal przyjemnie go słuchać, choć oczywiście Gillan AD 1972 i AD 2015 to dwaj zupełnie różni wokaliści.
Po drugie setlista - wreszcie panowie coś pozmieniali, pogrzebali i tak dostaliśmy Demon's eye (spytnie skrócony o ostanią, forsującą gardło, zwrotkę), Silver Tongue, Battle rages on, The Mule (z solem perkusyjnym), Hard Lovin man (to już od paru lat, ale nadal robi wrażenie), improwizowaną impresję gitarową zamiast Contact Lost i, co ciekawe, absolutną premierę, Hip Boots. Kawałek na pierwszy rzut ucha średni, szczególnie w warstwie wokalnej, ale dajemy szansę (śpiewany z kartki, co też wpływa na wykonanie). Instrumentalnie coś tam się dzieje. Były jeszcze wyjątki z Now What!? , dla mnie nieograne na żywo, bo to mój drugi koncert, na którym promują tę płytę.
Coś za coś - to chyba pierwszy koncert od 1984, na którym nie zagrali Perfect Strangers. Nie było też Highway Star, ale to zdarzało się już na paru trasach. Dla mnie super, dla niedzielnych fanów spory zawód. A skoro mowa o fanach, to frekwencja całkiem przyzwoita. Ceny biletów rzędu 200-330 zł, ale Atlas Arena nie świeciła nachalnie pustkami. Oczywiście ludzi zmieściłoby się więcej, ale to kwestia obiektu - Spodek byłby zwyczajowo wypełniony.

To najdłużej działający, już ósmy i pewnie ostatni, skład Purpli. Najbardziej też przewidywalny i skostniały. Jeśli posłuchacie nagrań koncertowych z 2002 roku, a zaraz potem z 2014 czy 2015, nie usłyszycie żadnej zmiany w brzmieniu ,w aranżacjach, w niczym.  W składach z Blackmorem i Lordem każda trasa to było nowe pomysły na większość utworów - raz krótsze, raz dłuższe, jakieś cytaty z klasyki, przygrywki ludowe, jednym słowem działo się. Nawet w latach 80. kiedy podejście stało się bardziej piosenkowe, bo nie ma co wspominać lat '70, kiedy Mandrake Root czy Wring that neck raz osiągały 20, a za drugim razem 30 minut. Mam wrażenie, że obecnie zespół koncertowo żyje pewnego rodzaju nostalgią połączoną ze schlebianiem mniej wymagającej publiczności, która jednakże sama siebie uważa się za wyrobioną. To ciężkie zadanie, bo łatwo stać się swoim własnym "cover bandem". Młodsza publiczność niby chce hard rocka, macha głowkami, nawet słucha, ale trzebą ją wyczuć, żeby nie było za długo, żeby odlot nie był za odlotowy, bo weźmie ci i wyjdzie na piwo albo zacznie sprawdzać powiadomienia na Facebooku. Stąd ten kompromis, który ma godzić starszych i młodszych. Dlatego zespół prezentuje wykastrowane Strange kind of woman  i When a blind man cries (akurat nie na tej trasie),  jednocześnie oferując naprawdę smakowity dialog organowo-gitarowy w granym na bis Hush

Broń Boże nie można czepiać się instrumentalistów - mają gdzie i umieją pograć. Steve Morse gra tak daleko od Blackmore'a jak tylko można, natomiast Don Airey okazał się chyba najlepszym możliwym następcą Jona Lorda. Znów - nie kopiuje go (tylko tam, gdzie naprawdę trzeba), gra bardziej po swojemu, ale z wyczuciem, oczywiście ze zniewalającą techniką. Sekcja rytmiczna Glover - Paice to solidna podstawa, jedyna słuszna do tej muzyki (nic nie ujmując Glennowi...). Tandem Rickenbacker-Pearl pozostanie wzorcem staromodnego hard rocka.

Mimo pewnych mankametnów, widocznych jednakże tylko przez osoby "siedzące w purpurze" od lat, to naprawdę bardzo dobry, warty zobaczenia koncert. Trochę w starym, odchodzącym stylu. Z oddzielnymi solówkami poszczególnych muzyków, z cytowaniem muzyki klasycznej danego kraju w solówce klawiszowca (Chopin, Mazurek Dąbrowskiego), ze skromną scenografią i swingującym hard-rockowo perkusistą. Z rozpędzonymi partiami Hammonda. Nikt już tak nie gra i nikt nie będzie grał, chyba że na skalę stukrotnie mniejszą. Obecna scena vintage kocha Led Zeppelin (bo skończyli się w 1980, a perkusiści wolą wyżyć się w stylu Bonhama niż swingować jak Paice - ale nie miejmy im tego za złe), Sabbath na zawsze pozostaną protoplastami metalu (i od dawna grają okazjonalnie, a teraz już naprawdę kończą), a Purple to taki niemodny, trochę śmierdzący naftaliną dziadek, który na złość młodym lokatorom bloku nie chcę kopnąć w kalendarz i cały czas łazi z chodzikiem po podwórku. Na szczęście dla nas te przedwojenne roczniki są długowieczne i mają masę ciekawych historii do opowiedzenia.

A 3 dni później w Ergo Arenie....to już w kolejnym wpisie:)