Dave Matthews Band
28.10.2015, ERGO ARENA, Gdańsk.
Z tym koncertem było tak: najpierw strasznie napaliłem się, że Dave i ekipa przyjeżdżają, bo to w końcu rzadki gość w Europie, a już w Polsce to w ogóle święto i odpust w jednym. Prawdziwy, duży, amerykański jam band na Polskiej ziemi! Gov't mule nie liczę, bo to taki ewenement i raczej klubowa sytuacja.
Potem jednak sprawa zaczęła się rozmywać. A to koncertów się namnożyło, a to w sumie DMB to taki pół-jamband i raczej piosenki Dave'a okraszone solówkami, a to Phish zagrał najlepszą trasę od co najmniej 15 lat i przyćmił wszystko inne, a to bilety drogie...takie niewyjaśnione do dziś marudzenie trwało do 27 października, a więc do dnia przed koncertem. Wreszcie jednak podjąłem męską decyzję. Przecież taki koncert to rarytas, tak blisko już się pewnie nie powtórzy, więc czemu jednak nie pojechać i nie łyknąć choć łyżeczki miodu (a raczej masła orzechowego, bo to w końcu Amerykanie)? Tym bardziej, że znany portal aukcyjny aż zaroił się od biletów w bardziej korzystnych niż pierwotnie cenach (widocznie ludzie się pochorowali albo powygrywali wejściówki w konkursach i nie bardzo wiedzieli po co mają do tego Gdańska jechać).
Tak więc Polski Bus i kierunek północ. Pani na infolinii organizatora zaklinała, że koncert rozpoczyna się "o godzinie podanej na bilecie", więc 19:30. Do Ergo Areny dotarłem z pewnym zapasem czasu. O 19:27 byłem lekko zniesmaczony frekwencją, bo start niby za 3 minuty, a tu takie puchy...Ludzie jednak musieli skądś wiedzieć, że koncert rozpocznie się jednak o 19:50, bo przez te 20 minut w miarę szczelnie wypełnili płytę, a mniej obficie trybuny hali. Tak więc wstydu nie było.
Muzycy pojawili się na scenie przy ogłuszającym aplauzie widowni, widać i słychać było, że Golden Circle, na tę okazję przemianowany na Front Row, okupują prawdziwi fani. Tradycyjnie zespoły w tym momencie, bez zwłoki, odpalają petardę i robią dobre pierwsze wrażenie. Tu jednak mieliśmy do czynienia z amerykańskim specjałem, czyli trochę strojenia, trochę gadek między muzykami, być może ustalanie utworu rozpoczynającego koncert (jambandowym zwyczajem, lista na papierze jedno, a co faktycznie pójdzie w eter to drugie). I wreszcie gotowość, zaczęli.
Na początek mocno. Don't drink the water hipnotyzujący riffem podkreślanym przez dęte i melodyjnym, natchnionym śpiewem Dave'a. Akustyk zdołał się połapać w poziomach już po kilku minutach i w kolejnym numerze, #41, mogliśmy posłuchać dokładnie tnącego na skrzypcach Boyd'a Tinsley'a.
Przez kolejne dwie godziny i dwadzieścia minut zespół był naszymi wrotami do tego trochę lepszego muzycznie świata. Melodyjne, śpiewane ciepłym głosem piosenki Dave'a przeplatane były co i rusz improwizacjami, napędzanymi przez absolutnie doskonałą sekcję rytmiczną w postaci Stefana Lessarda (bas) i fenomalnego Cartera Beauforda (perkusja). Działo się dużo: ekspresyjne solo fletu poprzecznego w What would you say, kilkuminutowy dialog dęciaków w Jimi Thing , zagrane na bis i będące tour de force Beauforda, 17-nasto minutowe Two Step, a do tego wrzucane co i rusz smakowite sola skrzypiec i gitary. Dave daje "pograć" muzykom i mimo, że zespół ma jego nazwisko w nazwie, nie zachowuje się jak lider absolutny. W tym zresztą tkwi siła i atrakcyjność tego kolektywu. Na tym zbudowali swoją pozycję. Matthews jednocześnie jest liderem i nim nie jest i nie ma potrzeby przyciągania uwagi publiczności non-stop. Podczas dłuższych partii instrumentalnych schodzi na bok sceny i z uśmiechem obserwuje czarujących dźwiękami kolegów, cały czas przygrywając na gitarze akustycznej. Robi przy tym wrażenie takiego ciepłego "misia", fajnego chłopaka z sąsiedztwa. No ale w końcu zaczynał karierę jako barman piszący piosenki...
Relacje, jakie ukazały się w Internecie po koncercie, są wręcz entuzjastyczne. Dawno nie spotkałem się z aż tak kwiecistym językiem. Że wzorzec koncertu, że magia, że fenomen. Zgadzam się w pełni, w Ergo arenie przeżyliśmy coś w rodzaju seansu spirytualistycznego, a przywołany został Duch Dobrej Muzyki. Żałuję jednak, że Polacy dopiero przy okazji takich wydarzeń budzą się z letargu, w jaki wpędza ich współczesna popelina serwowana przez media. Moi drodzy, czy zdajecie sobie sprawę, że w Ameryce takie zespoły jak DMB są "w Twojej okolicy" co tydzień? I że DMB w wielu kręgach uznawany jest za "jam band dla nastolatków", z którego się wyrasta, bo tam co druga ekipa odlatuje na koncertach mocniej i odważniej, a poziom muzyków wyśrubowany jest niesamowicie? Że rynek jest na tyle duży, że mieści zarówno koszmarki typu Rebecca Black czy Hannah Montana, raperów, zespoły środka jak i zupełnie niemedialne Grateful Dead czy Phish, nie zapominając o dziesiątkach zespołów typu Umphrey's McGee czy Dopapod? I mówię tu o koncertach w słynnych amfiteatrach typu Red Rocks czy Gorge, a nie w pubie "u Pana Mietka". Co by nie mówić o Ameryce, pod tym względem rządzi i będzie rządzić (a że można zostać zastrzelonym na ulicy, to inna sprawa). Dlaczego u nas nie może być podobnie? Czy te 8 tys ludzi, bo na tyle ocenia się frekwencje, to wszyscy Polacy, którzy są w stanie pojąć piękno takiego grania (plus jakiś tysiąc, który nie mógł dotrzeć, był chory, nie miał pieniędzy, etc)?
Bardzo cieszę się z tej wizyty, która zapewne prędko się nie powtórzy, ale przynajmniej już jakaś ścieżka została wydeptana. Następny amerykański przystanek: Warren Haynes Ashes&Dust tour w Koninie(!!).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz