niedziela, 1 stycznia 2017

Subiektywne podsumowanie 2016 roku

To byl trudny i dziwny rok. Tak się jakoś składa, że dla większości osób, ktore znam był właśnie albo trudny, albo co najmniej nijaki. Miłośnicy pop-kultury odliczali kolejne zgony muzyków, aktorów i innych wpływowych person. Konflikty zbrojne na świecie i politykierstwo w kraju przybierały na sile. Doszło do tego, że już od listopada co niektórzy zaczęli mamrotać jak mantrę: "niech ten rok się już skończy...". Oczywiście w kontekście śmierci bardziej to irytuje niż czyni cokolwiek innego. Bo jakże, wraz ze zmianą dat w kalendarzu cokolwiek w tej materii się zmieni?

źródło: polityka.pl

Z pomocą redakcyjnego kolegi publicysta  Roland Hughes zebrał nekrologi, jakie opublikowano lub wyemitowano w BBC (w telewizji, radiu, w internecie) w pierwszym kwartale każdego roku, poczynając od 2012, na bieżącym kończąc. Trend jest wyraźny. Znani umierają coraz częściej. Oczywiście ma na to wpływ rozmydlenie gradacji słowa "znany". Teraz celebrytą zostaje byle idiota z reality show i gdy, nie daj Boże, mu się zemrze, to tabloidy/pudelki w internecie zaraz o tym napiszą. 

Jednak interesujące nas, naprawdę utalentowane osoby z pokolenia urodzonego w trakcie lub zaraz po II Wojnie Światowej, faktycznie "zwijają" się coraz częściej. Właśnie dobiegają lub właśnie przekroczyły 70. rok życia i coś pęka. Oczywiście najczęściej jest to rak, ale łatwo możemy wysnuć logiczne wnioski. Dekady (bo nawet nie lata) zażywania wszelakich substancji słodzących żywot na tej ziemii właśnie o sobie przypominają. Greg Lake czy George Michael (to akurat późniejszy rocznik) pod koniec życia nie wyglądali najlepiej. Zmarły jeszcze pod koniec 2015, konkurujący z Keithem Richardem o miano muzyka o najbardziej odpornym organizmie Lemmy z Motorhead, okazał się przeżartym przez choroby od środka korpusem. Nie oszukujmy się więc - nie będzie lepiej, będzie gorzej. 

Ten rok oszczędził moich osobistych idoli, oprócz jednego - w marcu Keith Emerson, jeden z najbardziej wpływowych i innowatorskich klawiszowców w historii rocka, odebrał sobie życie. Depresja. Świat wspomniał o nim bardzo delikatnym pierdnięciem, po czym wrócił do stanu normalnego, czyli ignorancji. Bo Keith nie zmienił dzieciństwa/młodości gości z fejsbuka, którzy parę dni temu, każdy z osobna i razem, opłakiwali rzewnie George'a Michaela. George dał im Last Christmas i Careless Whisper, co wielu zapewniło podkład pod macanki na dyskotekach w podstawówce. George dał fenomenalne - to trzeba przyznać - wykonanie Somebody to love na koncercie poświęconym pamięci Freddiego Mercur'ego. Każdy lubi/chce (lecz nie każdy powinien) śpiewać, a śpiewakiem - tudzież wokalistą - George był wyśmienitym. Miał głos. A co miał Keith? Wizję, tupet, odwagę, talent, które w specyficznym okresie rozwoju muzyki rockowej dały mu sławę i pieniądze, ale także dość szybko ją odebrały, a cały gatunek rocka progresywnego, który firmował, stał się niemodnym, pogardzanym dinozaurem, który ściągnął na nas wszystkich zarazę zwaną punk rockiem. Ręka do góry, komu dziś potrzebny jest rockowy klawiszowiec tego kalibru? Na pewno nie w Polsce.

W Polsce 2016 to kolejny rok produkowania "imienia i nazwiska". Nie ma już zespołów (pozostają zazwyczaj na etapie przeglądu Emergenza i klubowych koncertów dla kilkudziesięciu osób; nie liczę sezonowych ciekawostek, opartych na "jajowaniu", takich jak np. Nocny Kochanek), są "artyści". Ostatni liczący się zespół, jaki powstał w Polsce, to Riverside i było to bodajże 15 lat temu. Teraz mamy zazwyczaj kobitę, która koniecznie chce coś temu światu przekazać, od zawsze przejawiała talent (według rodziców), a teraz wreszcie dojrzała do publicznej ekspresji. I nie ma tu znaczenia czy najpierw przefiltrują ją w jakimś programie typu "talent show" czy pojawi się znikąd. Śpiewać (technicznie rzecz biorąc) umie, dobiera się jej muzyków sesyjnych i jazda w Polskę. Komercyjno-medialne aspekty takiej działalności to jedna sprawa, mnie w tym miejscu interesuje efekt artystyczny. A ten jest w 99% przypadków nijaki. Ja, jako odbiorca, nie wiem o czym one wszystkie grają, śpiewają, po co one w ogóle istnieją. Nie pamiętam ani jednego kawałka. Melodii. To wszystko jest robione na zasadzie strzępka pomysłu "artystki" przetrawionego przez wynajętego SPECJALISTĘ-PRODUCENTA, który za 10 tys PLN za utwór robi z tego nagranie nadające się do publikacji. Ile ja się nasłuchałem ochów-achów nad kolejnymi pannami "imię i nazwisko". Że to takie zajebiste, że innowacyjne, jak wyprodukowane, jak brzmi! A potem przychodzi umierający Leonard Cohen i nawet nie zmiata, a ściera to wszystko jednym You want it darker. A człowiek uświadamia sobie po raz kolejny, że ARTYŚCI faktycznie odchodzą.

Dzięki Bogu i opatrzności pojawiło się jednak w 2016 trochę Muzyki. Pożegnalne, jak się okazało, płyty Davida Bowiego (Blackstar) czy wspomnianego Cohena (You want it darker) to dzieła wyśmienite, które odniosły także komercyjny sukces (w obu przypadkach twórcy zmarli kilka dni po wydaniu swoich albumów, co z całą pewnością podbiło zainteresowanie ze strony szerokiej publiczności). Santana powrócił do korzeni w bardzo stylowy sposób na płycie Santana IV, nagranej w składzie z przełomu lat 60. i 70. Ale akurat to wydarzenia jakoś światem nie wstrząsnęło. Może takie jamowe granie nie jest JUŻ w modzie? (tu oczywiście stosowny uśmieszek, bo pytanie ni mniej, ni więcej, a retorycznym jest). Podobnie sprawa ma się z Glennem Hughesem i jego Resonate - nareszcie powrót do hard rockowych żródeł.

Bardzo udaną płytę, lecz innego kalibru, wydał szwedzki duet Roxette. Właściwie jest to już sprawa pożegnalna, bo jeszcze przed jej wydaniem okazało się, że artyści rezygnują z działalności koncertowej. Stan zdrowia Marie Fredriksson zmusił ją najpierw do siedzenia na koncertach,a w efekcie do ich wykreślenia z planów zawodowych. A bez koncertów wydawanie płyt przez takie instytucje jak Roxette nie ma sensu, bo to jedyna sensowna forma zwrotu inwestycji. Płyty, jak bowiem wiemy, obecnie sprzedają się w ilościach mikroskopijnych.

Marillion wydał zaskakująco dobrą F.E.A.R., wreszcie nieprzegadaną i pełną niemal floydowskiej przestrzeni, zaopatrzoną też w pakiet dobrych pomysłów melodycznych. Spisała się również Metallica, mimo skrajnych ocen nowego materiału słychać, że weterani thrash metalu nie odpuszczają. Metal to jest to moja bajka, więc płyty szerzej nie omawiałem, ale wchodzi to to naprawdę dobrze. Takich płyt jest oczywiście więcej, dlatego nie roszczę sobie praw to tworzenia rankingów i podsumowań płytowych, bo wiem, że musiałbym przesłuchać dosłownie kilogramy muzyki. Robi to m.in kolega Bizon na swoim blogu, który niesie kaganek muzycznej oświaty i dostarcza m.in mnóstwa informacji o scenie stonerowo-psychodelicznej z naciskiem na Skandynawię. Trzeba przyznać, że obecnie jest to jeden z ciekawszych kierunków dla miłośników brzmień rockowych w klimacie tak zwanego "vintage". Przy okazji muzyczne koleżeństwo z Polski mogłoby się uczyć właśnie od Skandynawów, ale myślę, że większość nie patrzy dalej niż na czubek własnego nosa. Tym niemniej nowej muzyki z tamtych rejonów słucha się bardzo przyjemnie. Co prawda nie trafiłem jeszcze na coś, co by mnie TOTALNIE powaliło, w większość to po prostu granie oparte na starych patentach, ale całokształt jest naprawdę smakowity. Ze "starej" Skandynawskiej gwardii wysoki poziom utrzymało w tym roku Spiritual Beggars albumem Sunrise to Sundown.

Na polskim poletku ucieszyła mnie szczególnie Breaking Habits projektu Meller, Gołyźniak, Duda. Mało ci u nas "supergrup", jeszcze mniej takich, które nagrywają dla samej przyjemności nagrywania. Odezwała się także nasza najstarsza supergrupa i to w najlepszym, oryginalnym składzie: SBB. Nagrali nową płytę, Za linią horyzontu, która nadal czeka na recenzję na łamach Muzycznych Nocy. Jest nieźle, ale...

Dużo łatwiej niż top 10 płyt przyjdzie mi utworzyć top...7 utworów tudzież piosenek, które zrobiły na mnie największe wrażenie w minionym roku. Czasami jest tak, że już po kilku taktach dana kompozycja przykuwa uwagę, a po pierwszym odsłuchu chce się do niej wracać raz po raz. Oto więc lista takich perełek (kolejność przypadkowa).

1. Leonard Cohen You want it darker
2.Roxette Why don't you bring me flowers (ale wersja albumowa - ta do teledysku to jakiś zremiksowany koszmarek)
3. Phish Blaze On (koncertowa premiera odbyła się w 2015, ale studyjna dopiero w październiku 2016 na płycie Big Boat)
4. Blues Pills Lady in Gold
5. David Bowie Blackstar
6. T.Love Pielgrzym
7. Anita Lipnicka Ptasiek

Koncertowo rok 2016 był bardzo bogaty. Tak bogaty, że większość z nas, nie mająca dostępu, do prasowych wejściówek, musiała po prostu selekcjonować to, na co się wybiera. Rok 2017 zapowiada się zresztą nie mniej interesująco. Ja niestety nie uczestniczyłem w tak wielu koncertach jakbym sobie życzył. Żałuję przede wszystkim Iana Gillana z orkiestrą. Cóż, bilety były tak drogie, że koncert przeniesiono z Hali Koło do Progresji, bo chętnych jakby zabrakło. Organizator ani jego otoczenie nie pomyślało, żeby na przykład zwrócić się do twórcow Memoriału Jona Lorda, którego piąta edycja odbyła się w Warszawie miesiąc przed koncertem Gillana i nawiązać jakąś współpracę w celi promocji eventu. Był dostęp do niemal 500 fanów tej muzyki. Ale lepiej robić po swojemu:)
Koncertem, który wywołał we mnie największe emocje był angielski koncert...Rainbow. Reaktywowany zespół, którego występy przyniosły chyba najwięcej kontrowersji ze wszystkich koncertów na przestrzeni ostatnich 12 miesięcy. Pisałem o tym zarówno tu jak i w Teraz Rocku. I po ponad pół roku ten wieczór nadal mocno tkwi w pamięci i wywołuje emocje. Richie Blackmore nie w formie, zespół mocno średni, a jednak...jakaś magia, ciarki, wzrok i słuch przez bite dwie godziny wbity w scenę. Nie było mowy o uronieniu choćby jednej nutki. Takich koncertów już po prostu nie ma. Wydany w listopadzie na DVD zapis koncertu z Niemiec robi przygnębiające wrażenie, ale tam, na żywo, w Genting Arena, otworzyły się wrota do innego, zapominanego powoli wymiaru. Ritchie na 2017 zaplanował kolejne 4 koncerty Rainbow, tym razem tylko w UK. O rok starszy, z trochę zmienionym repertuarem (więcej Rainbow w Rainbow) - czy zdoła rozświetlić tęcze po raz kolejny?

Jaki był więc ten rok? Relatywnie spora liczba zgonów postaci znaczących dla świata muzycznego jest faktem, ale w dużej części była niestety skutkiem wielu lat zaniedbywania zdrowia. Muzyki jak zwykle ukazało się całe mnóstwo i w tym całym chaosie kto chciał, to wyłapał prawdziwe perełki. Na szczęście to nam, miłośnikom Muzyki przez duże "M", zostało - i żadna władza ani decydenci nie wcisną disco polo w nasze osobiste enklawy.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz