Trzykoncertowy eksperyment Ritchiego Blackmore'a pt. "czy ja jeszcze potrafię grać hard rocka w 2016?" został właśnie zakończony. Gitarzysta wraca do tego, co kocha najbardziej, czyli renesansowego świata, który od prawie 20 lat tworzy ze swoją uroczą (spróbujcie się nie zgodzić!) małżonką, Candice. Internet nie zna litości, filmy kręcone komórkami i aparatami trafiły do sieci niemal wprost z dwóch niemieckich i jednego brytyjskiego koncertu reaktywowanego Rainbow i przynajmniej w przypadku pierwszego wieczoru wywołały niemałe zamieszanie. Oczywiście głównie w kręgach "jeszcze zainteresowanych", bo współczesny świat raczej podstarzałych panów z Fenderami nie kocha (co pokazały wyniki oglądalności koncertu Davida Gilmoura w TVP - przewaga transmisji z jubileuszu Ich Troje w Polsacie znacząca...). Zagorzali fani natomiast i owszem, stąd w nocy z 17 na 18 czerwca podniosło się na Facebooku larum (którego i ja byłem częścią), że "nie dali rady". To bardzo eufemistyczne określenie, bowiem filmiki na Youtube (jakakolwiek byłaby ich jakość) przedstawiały zespół bez energii, a lidera bez formy. W dodatku mylącego się w swoich klasycznych solówkach...nie takiego Rainbow się spodziewaliśmy i nie takie Rainbow chcieliśmy! Jedynie wokalista, zapowiadany przez Ritchiego na rewelacje, faktycznie robił wrażenie (chociaż i tu znajdowali się malkontenci). Drugi wieczór był już bardziej zjadliwy, ale nadal....istnieją cover-bandy, które robią to lepiej! Bilet na brytyjski koncert miałem kupiony już w listopadzie zeszłego roku, toteż z ciężkim sercem udałem się w podróż na trasie Warszawa-Londyn-Birmingham....
Na ten brytyjski koncert wybrano Genting Arenę. Niech nazwa Was nie zmyli - w latach 90. XX wieku obiekt nosił nazwę NEC Arena i właśnie tam, 9 listopada 1993 roku, Deep Purple zarejestrowali materiał, który znajduje się na niesławnym CD/DVD "Come Hell or High Water". To wtedy Blackmore wszedł na scenę z fochem, w połowie pierwszego utworu, i wyraźnie "zdenerwowany" rzucił kubkiem z piwem w kamerzystę/Gillana (zależy którą wersję opowieści wolicie). Był to też ostatni na brytyjskiej ziemi koncert najsłynniejszego składu Deep Purple - MK II. A więc miejsce dla fanów purpury co najmniej znaczące.
W samym mieście na próżno szukać jakiegokolwiek zainteresowania koncertem. Plakaty reklamują zupełnie inne wydarzenia, ducha rock and rolla w mieszkańcach brak, na głowie mają zresztą zupełnie inne problemy, niż koncert jakiegoś szarpidruta - po wczorajszych wynikach referendum w sprawie "Brexitu" w tym mieście imigrantów kac jest aż nadto widoczny. Dopiero zbliżając się do Genting Areny spotykam coraz większe grupki fanów w charakterystycznych koszulkach z zaciśniętą na tęczy pięścią. Głównie wytrawni rockerzy, z siwymi włosami i zaokrąglonymi brzuszkami. Wokół dyskusje o niedawnym Donnington, o innych koncertach na które się wybierają. Atmosfera radosnego oczekiwania, umilana grający na małej scenie rozstawionej na środku głównego hallu. Stoisko z merchem oblegane jak koszyk z Crocsami w Lidlu, więc tylko rzucam okiem na widoczne z daleka ceny koszulek. 25 funtów. U nas zazwyczaj 100 zł. Czyli, licząc po pre-brexitowym kursie funta, jakieś 45 zł różnicy. Teraz porównajcie sobie zarobki w obu krajach....
Punktualnie o 19:30 na scenie pojawia się support. Ładny mi support - przecież to Mostly Autumn! Zespół sam mający już całkiem długą historię i pokaźną dyskografię. Na początek tego 40-to minutowego setu wybierają przede wszystkim ostrzejszy repertuar z ostatnich płyt. Czyli nie to, za co ich lubimy. Pojawiają się m.in Drops of the Sun i Deep in Borrowdale. Realizator dźwięku oraz klawiszowiec Iain Jennings dwoją się i troją, by zakamuflować...brak basisty! Niesamowite, że na tej rangi koncercie zespół zjawia się w niepełnym składzie! Nic to jednak, bo dziury (oprócz basisty brakuje jeszcze 2 innych członków pełnego składu) przestają mieć znaczenie w Evergreen. Pojawia się ta znana z ich pierwszych płyt, jesienna przestrzeń...Bryan Josh zapowiada, że za chwilę na tej scenie wystąpi bohater jego dzieciństwa, a bohaterowie, jak wiadomo, nie umierają nigdy. Ostatnie 10 minut występu Mostly Autumn poświęca na tą przepiękną kompozycję. Heroes never die - robi się floydowo, nostalgicznie, zespół zaczyna naprawdę czarować...i to końcowe solo, skąpane w zielonych światłach, wędrujących po trybunach Areny...Josh maluje pejzaże niczym Gilmour w Comfortably Numb. Zasłużenie dostają naprawdę solidny aplauz. I znikają, aby kilkumiesięcznemu oczekiwaniu stało się zadość.
Mały zestaw perkusyjny, Hammond, syntezator na jego grzbiecie, combo gitarowe zamiast ściany Marshali, stanowisko dla chórku - tak niepozornie prezentuje się scena Rainbow AD 2016. Tęczy na scenie brak - pojawi się za moment w wersji elektronicznej, w pełni kontrolowana z komputera. Cóż, znak czasów. Póki co czekamy...Z lekkim opóźnieniem, ale coś zaczyna się dziać. Gasną światła, zamiast spodziewanego w tym momencie Over the Rainbow pojawia się Land of hope and glory - brytyjska pieśni patriotyczna. Czyżby ukłon w stronę Brexitu? Anglicy wstają z miejsc i nie siadają już do końca koncertu. Przy ogromnym aplauzie publiczności muzycy wchodzą na scenę, w tym momencie pojawia się właściwie intro...We must be over the rainbow - dziwi się Dorotka, a muzycy przejmują melodię. Dokładnie tak jak na klasycznym do bólu On Stage. Wreszcie, po tylu latach, słyszę na żywo TĘ gitarę, widzę na scenie TĘ postać grającą TE dźwięki! Zawsze w tym momencie było albo Kill the king albo Spotlight Kid. Nie tym razem - na scenę wbiega Ronnie Romero i intonuje pierwszą zwrotkę Highway Star, drocząc się trochę z publicznością. Wreszcie zespół rusza z kopyta! Solo hammondowe bliższe wersji z Made in Japan, zwrotki i refreny śpiewane przez Ronniego w sposób bezbłędny, z mocą niedostępną dla Iana Gillana od lat. Na przejściach zespół trochę się gubi, ale nic to, bo oto "Mr. Ritchie Blackmoreeee!" - Romero krzyczy i pojawia się pierwsze tego wieczoru solo Ritchiego. Tak, palce już nie te, brakuje płynności, ale na Boga! To jest TO brzmienie, ten ton, ta niedoskonałość, wywołujące ciarki na plecach! Na razie takie małe, ale już coś jest na rzeczy. Na większe przyjdzie czas za chwilę. Póki co Spotlight Kid - utwór wymagający dość zręcznych palców gitarzysty podkreśla niestety, że jeśli chodzi o prędkość grania, Ritchie nie ma już niczego do pokazania. Charakterystyczna melodyjka w środku zagrana na zasadzie "oby tylko wytrwać", solo pełne namysłu, ale oczywiście znów to charakterystyczne brzmienie rekompensuje wszystko. Numer śpiewany w oryginale przez Joe Lynn Turnera zostaje przez Romero "wciągnięty nosem" i elegancko podany na talerzu. Po prostu mistrzostwo, a to już drugi styl wokalny, z którym musi się zmierzyć tego wieczoru.
Are you ready for some rock and roll tonight?! - zapowiada trochę nietrafnie wokalista kolejny utwór. W końcu Mistreated to zupełnie inna kategoria wagowa. I pierwsza okazja, żeby porównać młodego Chilijczyka do jego sławnego imiennika, który śpiewał ten utwór Deep Purple na koncerach Rainbow. Jednak to, co wyprawia Ronnie w tym numerze przechodzi ludzkie pojęcie. Niesamowita wokalna interpretacja utworu, który znajdował się w repertuarze wielu składów purpurowej rodziny, ale jedynie pod opieką TYCH palców brzmi najpełniej. Więc robią to - przepięknie wcielający się Ronniego Jamesa Dio Romero i Ritchie, który serwuje nam pierwsze natchnione solo tego wieczoru. Mogłoby trwać i trwać.... JESTEŚMY na On Stage! Rozdzierający, wokalny popis wieńczący ten numer to rzecz sama w sobie warta wspomnienia. Absolutne mistrzostwo świata i ciary wielkości solidnych mrówek.
Szybki przemarsz przez Since you been gone (kolejny wokalista na liscie Romero odfajkowany) i następne wyzwanie. Man on the silver moutain - żuchwa znów na podłodze. Ritchie i spółka właściwie odgrywają ten numer (aż się prosi o szczyptę improwizacji w środku), lekko rozjeżdżając się pod koniec, ale Romero nie pozostawia złudzeń. Jest obecnie jednym z najlepszych wokalistów hard rockowych na świecie i kropka. Czternaście tysięcy ludzi klaszcze, bawi się i śpiewa refren. Podczas tych rytmicznych, szybkich utworów czuć na hali atmosferę prawdziwego rockowego święta i jakoś nie chce się wierzyć, że tak się już nie gra...że takich kompozycji już się nie tworzy. Czyste, rockowe emocje!
Spróbujmy nowego...przez sekundę słowa Ronniego tworzą w mojej głowie potężny znak zapytania. Czyżby coś jednak skomponowali!? Ritchie bierze do rąk gitarę akustyczną, gra kilka przebiegów - słychać, że z tym instrumentem w dłoniach czuje się obecnie najpewniej, a data w metryce nie ma żadnego znaczenia. Charakterystyczny gest dłonią w stronę wokalisty i ....to Soldier of fortune, niegrany na niemieckich koncertach, mimo obecności w papierowej setliście. Wybaczcie, ale o tym fragmencie nic nie napiszę. Tego trzeba posłuchać. Po prostu. Brak drugiej zwrotki to jedyny minus tej wersji. To tylko film z aparatu. Na żywo to było coś w rodzaju pozaziemskiego doświadczenia.
W samym mieście na próżno szukać jakiegokolwiek zainteresowania koncertem. Plakaty reklamują zupełnie inne wydarzenia, ducha rock and rolla w mieszkańcach brak, na głowie mają zresztą zupełnie inne problemy, niż koncert jakiegoś szarpidruta - po wczorajszych wynikach referendum w sprawie "Brexitu" w tym mieście imigrantów kac jest aż nadto widoczny. Dopiero zbliżając się do Genting Areny spotykam coraz większe grupki fanów w charakterystycznych koszulkach z zaciśniętą na tęczy pięścią. Głównie wytrawni rockerzy, z siwymi włosami i zaokrąglonymi brzuszkami. Wokół dyskusje o niedawnym Donnington, o innych koncertach na które się wybierają. Atmosfera radosnego oczekiwania, umilana grający na małej scenie rozstawionej na środku głównego hallu. Stoisko z merchem oblegane jak koszyk z Crocsami w Lidlu, więc tylko rzucam okiem na widoczne z daleka ceny koszulek. 25 funtów. U nas zazwyczaj 100 zł. Czyli, licząc po pre-brexitowym kursie funta, jakieś 45 zł różnicy. Teraz porównajcie sobie zarobki w obu krajach....
Punktualnie o 19:30 na scenie pojawia się support. Ładny mi support - przecież to Mostly Autumn! Zespół sam mający już całkiem długą historię i pokaźną dyskografię. Na początek tego 40-to minutowego setu wybierają przede wszystkim ostrzejszy repertuar z ostatnich płyt. Czyli nie to, za co ich lubimy. Pojawiają się m.in Drops of the Sun i Deep in Borrowdale. Realizator dźwięku oraz klawiszowiec Iain Jennings dwoją się i troją, by zakamuflować...brak basisty! Niesamowite, że na tej rangi koncercie zespół zjawia się w niepełnym składzie! Nic to jednak, bo dziury (oprócz basisty brakuje jeszcze 2 innych członków pełnego składu) przestają mieć znaczenie w Evergreen. Pojawia się ta znana z ich pierwszych płyt, jesienna przestrzeń...Bryan Josh zapowiada, że za chwilę na tej scenie wystąpi bohater jego dzieciństwa, a bohaterowie, jak wiadomo, nie umierają nigdy. Ostatnie 10 minut występu Mostly Autumn poświęca na tą przepiękną kompozycję. Heroes never die - robi się floydowo, nostalgicznie, zespół zaczyna naprawdę czarować...i to końcowe solo, skąpane w zielonych światłach, wędrujących po trybunach Areny...Josh maluje pejzaże niczym Gilmour w Comfortably Numb. Zasłużenie dostają naprawdę solidny aplauz. I znikają, aby kilkumiesięcznemu oczekiwaniu stało się zadość.
Mały zestaw perkusyjny, Hammond, syntezator na jego grzbiecie, combo gitarowe zamiast ściany Marshali, stanowisko dla chórku - tak niepozornie prezentuje się scena Rainbow AD 2016. Tęczy na scenie brak - pojawi się za moment w wersji elektronicznej, w pełni kontrolowana z komputera. Cóż, znak czasów. Póki co czekamy...Z lekkim opóźnieniem, ale coś zaczyna się dziać. Gasną światła, zamiast spodziewanego w tym momencie Over the Rainbow pojawia się Land of hope and glory - brytyjska pieśni patriotyczna. Czyżby ukłon w stronę Brexitu? Anglicy wstają z miejsc i nie siadają już do końca koncertu. Przy ogromnym aplauzie publiczności muzycy wchodzą na scenę, w tym momencie pojawia się właściwie intro...We must be over the rainbow - dziwi się Dorotka, a muzycy przejmują melodię. Dokładnie tak jak na klasycznym do bólu On Stage. Wreszcie, po tylu latach, słyszę na żywo TĘ gitarę, widzę na scenie TĘ postać grającą TE dźwięki! Zawsze w tym momencie było albo Kill the king albo Spotlight Kid. Nie tym razem - na scenę wbiega Ronnie Romero i intonuje pierwszą zwrotkę Highway Star, drocząc się trochę z publicznością. Wreszcie zespół rusza z kopyta! Solo hammondowe bliższe wersji z Made in Japan, zwrotki i refreny śpiewane przez Ronniego w sposób bezbłędny, z mocą niedostępną dla Iana Gillana od lat. Na przejściach zespół trochę się gubi, ale nic to, bo oto "Mr. Ritchie Blackmoreeee!" - Romero krzyczy i pojawia się pierwsze tego wieczoru solo Ritchiego. Tak, palce już nie te, brakuje płynności, ale na Boga! To jest TO brzmienie, ten ton, ta niedoskonałość, wywołujące ciarki na plecach! Na razie takie małe, ale już coś jest na rzeczy. Na większe przyjdzie czas za chwilę. Póki co Spotlight Kid - utwór wymagający dość zręcznych palców gitarzysty podkreśla niestety, że jeśli chodzi o prędkość grania, Ritchie nie ma już niczego do pokazania. Charakterystyczna melodyjka w środku zagrana na zasadzie "oby tylko wytrwać", solo pełne namysłu, ale oczywiście znów to charakterystyczne brzmienie rekompensuje wszystko. Numer śpiewany w oryginale przez Joe Lynn Turnera zostaje przez Romero "wciągnięty nosem" i elegancko podany na talerzu. Po prostu mistrzostwo, a to już drugi styl wokalny, z którym musi się zmierzyć tego wieczoru.
Are you ready for some rock and roll tonight?! - zapowiada trochę nietrafnie wokalista kolejny utwór. W końcu Mistreated to zupełnie inna kategoria wagowa. I pierwsza okazja, żeby porównać młodego Chilijczyka do jego sławnego imiennika, który śpiewał ten utwór Deep Purple na koncerach Rainbow. Jednak to, co wyprawia Ronnie w tym numerze przechodzi ludzkie pojęcie. Niesamowita wokalna interpretacja utworu, który znajdował się w repertuarze wielu składów purpurowej rodziny, ale jedynie pod opieką TYCH palców brzmi najpełniej. Więc robią to - przepięknie wcielający się Ronniego Jamesa Dio Romero i Ritchie, który serwuje nam pierwsze natchnione solo tego wieczoru. Mogłoby trwać i trwać.... JESTEŚMY na On Stage! Rozdzierający, wokalny popis wieńczący ten numer to rzecz sama w sobie warta wspomnienia. Absolutne mistrzostwo świata i ciary wielkości solidnych mrówek.
Szybki przemarsz przez Since you been gone (kolejny wokalista na liscie Romero odfajkowany) i następne wyzwanie. Man on the silver moutain - żuchwa znów na podłodze. Ritchie i spółka właściwie odgrywają ten numer (aż się prosi o szczyptę improwizacji w środku), lekko rozjeżdżając się pod koniec, ale Romero nie pozostawia złudzeń. Jest obecnie jednym z najlepszych wokalistów hard rockowych na świecie i kropka. Czternaście tysięcy ludzi klaszcze, bawi się i śpiewa refren. Podczas tych rytmicznych, szybkich utworów czuć na hali atmosferę prawdziwego rockowego święta i jakoś nie chce się wierzyć, że tak się już nie gra...że takich kompozycji już się nie tworzy. Czyste, rockowe emocje!
Spróbujmy nowego...przez sekundę słowa Ronniego tworzą w mojej głowie potężny znak zapytania. Czyżby coś jednak skomponowali!? Ritchie bierze do rąk gitarę akustyczną, gra kilka przebiegów - słychać, że z tym instrumentem w dłoniach czuje się obecnie najpewniej, a data w metryce nie ma żadnego znaczenia. Charakterystyczny gest dłonią w stronę wokalisty i ....to Soldier of fortune, niegrany na niemieckich koncertach, mimo obecności w papierowej setliście. Wybaczcie, ale o tym fragmencie nic nie napiszę. Tego trzeba posłuchać. Po prostu. Brak drugiej zwrotki to jedyny minus tej wersji. To tylko film z aparatu. Na żywo to było coś w rodzaju pozaziemskiego doświadczenia.
Difficult to cure to jak wiadomo rockowa transkrypcja fragmentu Ody do Radosci z 9 Symfoniii Beethovena. Tak się złożyło, że Oda jest również hymnem Unii Europejskiej. Dzień po ogłoszeniu Brexitu Anglik grający Anglikom tę melodię to zjawisko dość zabawne. Ale sami zadecydowali...Difficult przerodziło się w solówki perkusji, basu(!) i klawiszy. Dla mnie miłe urozmaicenie koncertu i ukłon w stronę klimatu lat 70., dla innych okazja do wyjścia po piwo i na siku. Mam nadzieję, że co niektórych pokarało i nie zdążyli na następny numer - Catch the Rainbow to kolejny majstersztyk tego koncertu. Już nie chodzi o sam utwór - przecież cała setlista to same killery - ile tą magiczną energię wyzwalaną spod palców przez Ritchiego. To też kolejna okazja do zademonstrowania przez Ronniego umiejętności czarowania głosem. Ale zaraz z tęczy spadamy boleśnie na ziemię - począwszy od skróconego intro (Jens , dlaczego??) poprzez niemrawą grę sekcji, na siłującym się z całością Ronniem skończywszy, Perfect Strangers to najsłabszy punkt koncertu. Ten kawałek, mimo że z pozoru prosty, wymaga po prostu idealnego zgrania wszystkich pięciu elementów. Inaczej wypada blado. Energię podnosi przepełniony wokalną zabawą z publiką Long Live Rock and Roll, przygotowujący pole na dwa kolejne punkty programu. Dla niektórych to wręcz opus magnum tego koncertu i totalna jego kulminacja. Mowa o Child in Time oraz Stargazer, zagranych jeden po drugim. Co tu dużo mówić, te tytuły same w sobie podnoszą ciśnienie u każdego szanującego się fana rocka. A co dopiero w parze, na jednym koncercie i w dodatku z Ritchiem Blackmorem na gitarze. Coś, co nie śniło się nawet fizjologom, jak mawia Ferdek Kiepski, ma miejsce właśnie tu, przede mną, w Birmingham. To są te momenty, dla których pokonałem te 1800 kilometrów. Zespół naprawdę się spręża, czując presje, i oba te monumenty wypadają naprawdę okazale. Co prawda Ritchie w solówce w Child in Time ma niewiele do powiedzenia, ale już Stargazer przypomina nam najlepsze momenty Rainbow lat 70. Klawiszowe chóry i ten slide'owy odlot...prawdziwa maestria, Muzyka, geniusz! Czy muszę pisać, że Romero dosłownie zabił wszystkich swoim wokalem w obu kompozycjach? Nie muszę - ale po raz kolejny napiszę. Ten chłopak to był faktycznie najlepszy możliwy wybór. I żadne płacze za "wokalistami z dawnych lat" nie pomogą. Żaden z tych żyjących współpracowników Ritchiego nie byłby w stanie uciągnąć tego koncertu. A ten, który ewentualnie by mógł, niestety nie żyje od ponad sześciu lat.
Kolejny purpurowiec, Black Night, oprócz krótkiego cytatu z Woman from Tokyo, absolutnie nic nie wnoszący do całości, ale dający możliwość przedstawienia składu (Ritchie chwyta za mikrofon i przedstawia wokalistę - niebywałe!) i.... to już koniec...Ritchie odkłada kremowego Stratocastera i grzecznie schodzi ze sceny. Cały koncert był zadowolony i uśmiechnięty, co w dawnych czasach było czymś nie do pomyślenia. Zaraz jednak wraca i odkrywa kolejną niespodziankę tego wieczora. Bez żadnych ceregieli odpala Burn - kolejny debiut tej mini-trasy. I znów magia unosi się w powietrzu. W końcu to jeden z najjaśniejszych przykładów "ultra melodyjnego hard rocka z klasycyzującymi naleciałościami" - znaku firmowego Ritchiego z dawnych lat. Pewne niezgodności harmoniczne i słaba solówka Ritchiego nie są w stanie zepsuć całości. I znów ten Ronnie....bardzo przyzwoite solo Jensa Johhansena, a zaraz potem...obowiązkowy Smoke on the Water, podobnie jak Highway Star rozpoczęty "z przyczajki". Ronnie sprawnie pokonuje wszelakie "gillanizmy", z racji wieku robiąc to oczywiście bardzo sprawnie. Utwór kończy się ledwo zauważalnym cytatem z wersji z Made in Japan, Ritchie po raz drugi odkłada gitarę i przy naprawdę szczerym aplauzie publiczności wraz z zespołem kłania się po raz ostatni.
I to by było na tyle. Prawie dwie godziny hard rocka. Jeśli spojrzeć na setlistę, to otrzymaliśmy swoiste "gratest hits" i kawał historii hard rocka. Ale bądźmy szczerzy, to nie było Rainbow. Raczej solowy koncert Ritchiego Blackmore'a wraz z towarzyszącymi mu, wybranymi specjalnie na tę okazję muzykami i wręcz fenomenalnym wokalistą. Z zapowiadanych przez gitarzystę proporcji "30% kawałków Deep Purple, 70% Rainbow" niewiele zostało, bowiem to numery purpurowe zdominowały tego wieczoru set. Stało się to ze stratą dla całości, bo włączenie do repertuaru Perfect Strangers czy Black Night raczej nie miało artystycznego uzasadnienia. Pamiętajmy, że cały czas istnieje i koncertuje zespół, który ma te utwory w podstawowej setliście, a zamiast tego mogły pojawić się inne tęczowe klasyki. Podobnie naciągany wydawał się pomysł z chórkiem, w którym OCZYWIŚCIE pojawiła się Candience i jej koleżanka...Tylko, że to nie ma znaczenia. Dla mnie ten koncert miał wymiar bardzo emocjonalny. Spełniłem jedno z muzycznych marzeń. Jednocześnie uświadomiłem sobie, że czasami zdarzają się ludzie niezastąpieni. Ritchie niewątpliwe do nich należy. Gdyby tylko parę lat wcześniej udał się zapowiadany reunion trzeciego składu Purpli...Blackmore i Lord razem....coś niebywałego.
Pozostaje więc pytanie: czy te trzy koncerty "Rainbow" były coś warte...i czy ewentualne kolejne, których Blackmore jednak nie wyklucza, mają sens?
O tym w następnym wpisie.
.............................................................................
Kolejny purpurowiec, Black Night, oprócz krótkiego cytatu z Woman from Tokyo, absolutnie nic nie wnoszący do całości, ale dający możliwość przedstawienia składu (Ritchie chwyta za mikrofon i przedstawia wokalistę - niebywałe!) i.... to już koniec...Ritchie odkłada kremowego Stratocastera i grzecznie schodzi ze sceny. Cały koncert był zadowolony i uśmiechnięty, co w dawnych czasach było czymś nie do pomyślenia. Zaraz jednak wraca i odkrywa kolejną niespodziankę tego wieczora. Bez żadnych ceregieli odpala Burn - kolejny debiut tej mini-trasy. I znów magia unosi się w powietrzu. W końcu to jeden z najjaśniejszych przykładów "ultra melodyjnego hard rocka z klasycyzującymi naleciałościami" - znaku firmowego Ritchiego z dawnych lat. Pewne niezgodności harmoniczne i słaba solówka Ritchiego nie są w stanie zepsuć całości. I znów ten Ronnie....bardzo przyzwoite solo Jensa Johhansena, a zaraz potem...obowiązkowy Smoke on the Water, podobnie jak Highway Star rozpoczęty "z przyczajki". Ronnie sprawnie pokonuje wszelakie "gillanizmy", z racji wieku robiąc to oczywiście bardzo sprawnie. Utwór kończy się ledwo zauważalnym cytatem z wersji z Made in Japan, Ritchie po raz drugi odkłada gitarę i przy naprawdę szczerym aplauzie publiczności wraz z zespołem kłania się po raz ostatni.
I to by było na tyle. Prawie dwie godziny hard rocka. Jeśli spojrzeć na setlistę, to otrzymaliśmy swoiste "gratest hits" i kawał historii hard rocka. Ale bądźmy szczerzy, to nie było Rainbow. Raczej solowy koncert Ritchiego Blackmore'a wraz z towarzyszącymi mu, wybranymi specjalnie na tę okazję muzykami i wręcz fenomenalnym wokalistą. Z zapowiadanych przez gitarzystę proporcji "30% kawałków Deep Purple, 70% Rainbow" niewiele zostało, bowiem to numery purpurowe zdominowały tego wieczoru set. Stało się to ze stratą dla całości, bo włączenie do repertuaru Perfect Strangers czy Black Night raczej nie miało artystycznego uzasadnienia. Pamiętajmy, że cały czas istnieje i koncertuje zespół, który ma te utwory w podstawowej setliście, a zamiast tego mogły pojawić się inne tęczowe klasyki. Podobnie naciągany wydawał się pomysł z chórkiem, w którym OCZYWIŚCIE pojawiła się Candience i jej koleżanka...Tylko, że to nie ma znaczenia. Dla mnie ten koncert miał wymiar bardzo emocjonalny. Spełniłem jedno z muzycznych marzeń. Jednocześnie uświadomiłem sobie, że czasami zdarzają się ludzie niezastąpieni. Ritchie niewątpliwe do nich należy. Gdyby tylko parę lat wcześniej udał się zapowiadany reunion trzeciego składu Purpli...Blackmore i Lord razem....coś niebywałego.
Pozostaje więc pytanie: czy te trzy koncerty "Rainbow" były coś warte...i czy ewentualne kolejne, których Blackmore jednak nie wyklucza, mają sens?
O tym w następnym wpisie.
.............................................................................
Zapraszam na moją audycję "Muzyczne Noce" w radiopraga.pl
Muzyczne nowości, archiwalia i ciekawostki koncertowe.
W każdą niedzielę o 21:00
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz