wtorek, 19 stycznia 2016

David Bowie - Blackstar (2016)

Muzyczny świat jeszcze dobrze nie zdążył pożegnać Lemmy'ego, a padół łez opuściła równie wielka, choć odmienna, postać. David Bowie to jeden z symboli. Mówisz Bowie, wiesz że będzie to dobre. Obojętne CO to będzie. Przy okazji jeden z artystów przez duże A. Takich bez kompromisu, całe życie robiący swoje. 69 lat i rak...czy nasz organizmy tylko tyle są w stanie pociągnąć przy artystycznym trybie życia? No bo Lemmy - 70 lat, rak. David - 69 lat,rak. Alan Rickman - 69 lat, rak. Glenn Frey - 67 lat, tu akurat komplikacje po przebytej operacji oraz inne problemy zdrowotne- to przypadki tylko tych ostatnich dni. Na szczęście Keith Richards już dobrze po siedemdziesiątce i pewnie zaopiekuje się Ziemią po naszym odejściu.

Bowie pożegnał się płytą trudną, ale skrojoną idealnie. Tak jak garnitur, w którym pozuje na jednym z ostatnich zdjęć, wykonanym 2 dni (!!) przed śmiercią. Uśmiechnięty, tryskający energią, gentleman z klasą. A jednak o tym, że jego czas nadchodzi, wiedział od dawna. I od wielu miesięcy przygotowywał to pożegnanie, zapewne ścigając się z czasem. Powstała płyta trudna w odbiorze, bodaj najtrudniejsza w karierze Bowiego. Oczywiście, o ironio, została też jego pierwszym w karierze numerem jeden na liście Billboard 200. Śmierć potrafi zdziałać cuda, szczególnie po śmierci.

Fanem Bowiego jestem żadnym, ale na Blackstar załapałem się jeszcze przed jego śmiercią, więc może nie do końca wpisuję się w nurt "owczego pędu". Pierwszy bowiem był "singiel" tytułowy. Prawie dziesięciominutowa kompozycja, która zaintrygowała mnie pod koniec zeszłego roku. Główna harmonia i melodia to istny kosmos. Podany na tle połamanego beatu totalnie wykręcony tekst, w którym po prostu nie sposób znaleźć (ziemskiego) sensu, a zaraz potem jazzowo-orientalne solo na saksofonie, przypominające nieco dokonania grupy Gong z drugiej połowy lat 70. W połowie mamy część piosenkową, z "refrenem" I'm a blackstar, i'm not a gangstar. A na koniec repryzę motywu przewodniego na dużo prostszym beacie, dzięki czemu całość brzmi jeszcze bardziej przejmująco.

Drugi na płycie Tis a Pity She Was a Whore przyciąga emocjonalnym śpiewem Bowiego i jazzowymi szaleństwami na prostym beacie. Dość wulgarny, ale mocno energetyczny numer. Drugi singiel, Lazarus, kojarzy mi się mocno z twórczością Rogera Watersa. Podobny, "płaczliwy" sposób śpiewania i melodia jakby żywcem wyjęta z Amused to Death. Tylko zamiast gitary Jeffa Becka mamy tu szalejący saksofon Donny'ego McCaslina.
Jedynym bardziej intymnym numerem na płycie jest Dollar Days, który brzmieniowo stanowi jakby powrót do czasów Ziggy'ego Stardusta. Chociaż i tu pojawia się jazzujący, ale jednocześnie także mocno rockowy saksofon.

Nad całą płytą unosi się duch zakamuflowanego pożegnania. Czuć to przede wszystkim w tekstach, w których sprytnie zawarto próbę rozliczenia  przeszłością. Najbardziej widoczne jest to w I can't give everything: Saying no but meaning yes / This is all I ever meant / That's the message that I sent / I can't give everything away. Są też fragmenty, które już po śmierci artysty możemy odczytywać jednoznacznie (powtarzane I'm trying to, I'm dying to w Dollar Days). 

Nie jest to jednak typowe pożegnanie. Bowie chyba nie chciał, by płyta, którą ludzie będą słuchali zaraz po jego śmierci, była smutna. Zamiast tego zaproponował muzyczną ilustrację podróży do innego wymiaru i stanu. Tak, jak wielokrotnie zmieniał swój artystyczny obraz podczas trwającej kilka dekad kariery, tak teraz po prostu pomachał nam na "do widzenia" i zniknął. Pozostawił wielowymiarowy portret artysty u schyłku ziemskiego życia.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz