środa, 29 marca 2017

The Neal Morse Band, 28.03.2017, Progresja, Warszawa - relacja

Niby od paru lat nie jesteśmy już koncertowym zaściankiem Europy, niby wszystkie ważniejsze trasy koncertowe docierają także do Polski, ale co chwila "wielcy" tego świata, w postaci tłustych panów za biurkami, dają nam odczuć, że jednak nie wszystko jest takie różowe. Ot, choćby sprawa Metalliki - bilet na koncert kosztuje prawie 1/5 średniej krajowej, cała pula rozchodzi się w ciągu kilkudziesięciu minut (nie mówiąc już o fakcie, że sprzedawanie biletów imiennych bez możliwości zwrotu na ponad rok(!) przed wydarzeniem to chamski zabieg pod płaszczykiem walki z konikami) i...macie Polaki jeden koncert i niech ci, co zdążyli upolować bilet, uważają się za WYBRANYCH. Dla porównania: Szwedzi, Niemcy, Francuzi, Holendrzy i jeszcze kilka narodów "lepszego sortu" ma w swoich krajach po 2 i więcej występów "Bogów Metalu". Czyli jednak zaścianek...

Drugą taką anomalią są koncerty klubowe trochę artystów trochę mniej komercyjnych (umówmy się: Metallica to szczyt szczytów). Jakoś tak dziwnie się składa, że gro takich tras płynnie i sprytnie omija nasz kraj. Ot, choćby ostatnio Glenn Hughes. Albo Blackberry Smoke. Albo (tu trochę większe obiekty) Dave Matthews z Timem Reynoldsem - w takich Czechach się da, ale u nas już nie. Można by wymieniać w nieskończoność. Po prostu - u nas można być pewnym tylko Iron Maiden i Deep Purple. Cała reszta zajrzy jak wiatry dobrze powieją. Czemu? Nie wiem. 

Dlatego miło, że mała, acz ambitna Music Landscapes Productions pokusiła się o zorganizowanie w Polsce koncertu Neala Morse'a i jego zespołu. Jeszcze bardziej cieszy, że wszystko udało się bez najmniejszych zastrzeżeń - przynajmniej z perspektywy widza.

Nie było niespodzianek - zespół na tej trasie gra w całości (bardzo udany) The Similitude of a Dream. Mamy więc ponad 110 minut muzyki "nowej", zaprezentowanej niemal ciurkiem (z 15-to minutową przerwą w środki) plus bisy, także nie sięgające w przeszłość zbyt głęboko. Koncert w Progresji pokazał jednak, że materiał ten broni się na żywo bardzo dobrze. I jak to zostało zagrane! Nie raz i nie dwa można było złapać się za głowię i krzyknąć "jak oni to robią!?". Sprawność techniczna muzyków tworzących Neal Morse Band doprawdy robi piorunujące wrażenie. Niełatwy przecież materiał został wykonany nie tylko perfekcyjnie, ale i z duża dozą swobody, luzu, miejscami wręcz humoru. Zastrzelcie mnie, ale nie wydaje mi się, żeby polscy muzycy byli w stanie zrobić coś takiego. Nie chodzi mi tu absolutnie o umiejętności gry na instrumentach, gdyż przecież nasi krajanie sroce spod ogona nie wypadli...chodzi o "to coś", co łączy tą sprawność z luzem, "jajem", wrażliwością. A na dodatek te harmonie wokalne, zaśpiewane jak gdyby nigdy nic. No i kompozycje. Obłęd. 

Neal Morse Band to teraz prawdziwy zespół, choć oczywiście pod przywództwem Morse'a. A ten dwoi i troi się, nadając całości to rockowej dynamiki, to teatralnej mistyki. Będący tym razem lekko w cieniu Mike Portnoy pokazał po raz kolejny po prostu klasę. Jego strata to dla Dream Theater cios, po którym prawdopodobnie (artystycznie) zespół nigdy się nie podniesie. Ten facet ma w sobie po prostu to "coś" - charyzmę, artyzm, miłość do muzyki. Nie wspominając o stylu, który niesie tę muzykę w inny wymiar. Uzupełniani przez młodego Erica Gillete i trochę starszych Bill'ego Hubauera oraz Rand'ego George tworzyli na scenie jeden, idealnie zgrany organizm. 

Wychodząc z takiego koncertu można mieć tylko jedno pytanie: czemu taka muzyka nie jest popularna? Do cholery, jest tu wszystko: czad, refleksja, zabawa, przesłanie - a do tego perfekcyjne wykonanie. Czy wiecie, że bilet do Progresji kosztował 99 zł? I choć frekwencja absolutne nie rozczarowała (a trochę się tego obawiałem), to tłum jak zwykle poleci za Metallicą....


2 komentarze:

  1. Tylko szkoda, że jeden koncert w Warszawie!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. I tak minęły dwa lata i w kwietniu 2019 znowu koncert NMB. Jak ja się cieszę....

    OdpowiedzUsuń