UWAGA!
Poniższy tekst pisany był z myślą o pewnym portalu, stąd dość "niemuzycznonocna" (czyt. łopatologiczna i pod przypadkowego czytelnika) treść. Ale chyba mnie olali podczas tej rekrutacji, a już nie mam serca pisać tej recki od nowa...nie mniej jednak album na tyle wart polecenia, że jednak ją tu umieszcze:
..............................
Moda na vintage trwa w najlepsze. Co
ciekawe, efekty artystyczne takich powrotów do przeszłości są w większości co
najmniej satysfakcjonujące.
Najjaskrawszym przykładem jest zespół
Europe. Pamiętany z lat 80. i kojarzący się większości słuchaczy z odrobinę kiczowatym image, powrócił po
dłuższej przerwie ponad dekadę temu bardzo obiecującym krążkiem “Start from the
dark”, by w 2015 roku wydać, według wielu, jedną z najlepszych płyt w swojej
karierze, “War of Kings”. Nasycona odniesieniami do rocka lat 70., umieściła
zespół z powrotem w czołówce kapel klasycznie rockowych. Na polskim podwórku udany flirt ze
stylem vintage zaliczyły Natalia Przybysz i Ania
Rusowicz (wraz z zespołem), czego kulminacją był ich wspólny występ na zeszłorocznym Przystanku
Woodstock w projekcie “Flower Power”.
Kolebką takiego udanie nawiązującego do
przeszłości grania jest obecnie Skandynawia. Stamtąd pochodzą, działający od
1993 roku, Spiritual Beggars. Funkcjonujący początkowo jako project poboczny znanego
z Arch Enemy Michaela Amotta, szybko odniósł względny sukces (m.in
nominacja do szwedzkiego odpowiednika nagród Grammy w 1994). Od tego czasu
grupa funkcjonuje głównie na rynku Europejskim i Japońskim, co kilka lat
wydając ciepło przyjmowane przez publiczność albumy.
Najnowszy,
wydany w marcu br. “Sunrise to Sundown”
to kolejny krok zespołu
w stronę lat 70. XX wieku. Po stonerowych początkach pozostały właściwie pojedyńcze ślady, chętniej natomiast grupa nawiązuje do muzyki takich zespołów jak Deep Purple czy Rainbow. Przy czym nie jest to nawine kopiowanie, a twórcza próba zaadoptowania klasycznego brzmienia do czasów współczesnych. Już sam początek wyznacza nastrój, w jakim spędzimy najbliższe 45 minut. Masywny riff gitarowy i mocny wokal podkreślone są solidną sekcją rytmiczną i przesterowanymi organami Hammonda. Niby nic odkrywczego, ale krystaliczne brzmienie przyjemnie kopie po uszach. “Diamonds Under Pressure” i “What Doesn’t Kill You” to niemal dosłowne odniesienia do wyżej wspomnianych mistrzów gatunku. Jakże przyjemnie posłuchać tak melodyjnych i zgrabnych refrenów! Wokalista Apollo Papathanasio sprytnie lawiruje pomiędzy stylami Davida Coverdale’a i Ronniego Jamesa Dio, prowadząc nas przez 11 zawartych na płycie utworów.
A muzycy? Łoją aż miło. To zdecydowanie nie jest płyta na romantyczny wieczór przy winie. Ale już na długą podróż autostradą będzie w sam raz. Wielkie brawa dla klawiszowca, Pera Wiberga, który serwuje kilka naprawdę klimatycznych zagrywek i zawsze czujnie kontroluje sytuację zza organów Hammonda. Zresztą wszyscy muzycy mogą pokazać swoje, niemałe, umiejętności. Utwory takie jak wspomniany “What Doesn’t Kill You”, czy lekko kosmiczne Lonely Freedom pełne są kapitalnych wstawek instrumentalnych, które nadają płycie klasycznie rockowego sznytu.
w stronę lat 70. XX wieku. Po stonerowych początkach pozostały właściwie pojedyńcze ślady, chętniej natomiast grupa nawiązuje do muzyki takich zespołów jak Deep Purple czy Rainbow. Przy czym nie jest to nawine kopiowanie, a twórcza próba zaadoptowania klasycznego brzmienia do czasów współczesnych. Już sam początek wyznacza nastrój, w jakim spędzimy najbliższe 45 minut. Masywny riff gitarowy i mocny wokal podkreślone są solidną sekcją rytmiczną i przesterowanymi organami Hammonda. Niby nic odkrywczego, ale krystaliczne brzmienie przyjemnie kopie po uszach. “Diamonds Under Pressure” i “What Doesn’t Kill You” to niemal dosłowne odniesienia do wyżej wspomnianych mistrzów gatunku. Jakże przyjemnie posłuchać tak melodyjnych i zgrabnych refrenów! Wokalista Apollo Papathanasio sprytnie lawiruje pomiędzy stylami Davida Coverdale’a i Ronniego Jamesa Dio, prowadząc nas przez 11 zawartych na płycie utworów.
A muzycy? Łoją aż miło. To zdecydowanie nie jest płyta na romantyczny wieczór przy winie. Ale już na długą podróż autostradą będzie w sam raz. Wielkie brawa dla klawiszowca, Pera Wiberga, który serwuje kilka naprawdę klimatycznych zagrywek i zawsze czujnie kontroluje sytuację zza organów Hammonda. Zresztą wszyscy muzycy mogą pokazać swoje, niemałe, umiejętności. Utwory takie jak wspomniany “What Doesn’t Kill You”, czy lekko kosmiczne Lonely Freedom pełne są kapitalnych wstawek instrumentalnych, które nadają płycie klasycznie rockowego sznytu.
Nie
jest to album przełomowy ani wyznaczający trendy, ale grupy takie jak Spiritual
Beggars nie mają ambicji rewolucyjnych. Dostarczają nam za to dawki naprawdę
dobrze I z pasją zagranej muzyki. Dla wszystkich lubiących rocka lat 70 we
współczesnym wydaniu pozycja obowiązkowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz