Format power duo, chwytliwe piosenki w formacie zwrotka-refren-zwrotka-refren-bridge, zagrane z pełnym zespołem, zawsze na granicy kiczu, ale bardzo rzadko ją przekraczające...mój ulubiony obiekt "guilty pleasure", chociaż wielkiego podziwu dla talentu kompozytorskiego Pera Gessle nigdy nie kryłem i wymieniam go jednym tchem obok ulubionych rockmanów. Duet, jaki stworzył z obdarzoną naprawdę niesamowitym głosem Marie Fredriksson, niestety nie stanie się obiektem takiego kultu jak chociażby ich krajanie z Abby, ale swoje miejsce w historii muzyki pop mają. Gdy wydawało się, że historię Roxette zakończy wykryta w 2002 choroba Marie, ta po kilku latach walki odzyskała siły na tyle, by wrócić na scenę. Dzięki temu od 2009 roku mieliśmy okazję gościć zespół w Polsce na trzech koncertach halowych, jednym Sylwestrze i jednej imprezie zamkniętej. O ile koncertowo hulało to naprawdę dobrze (koncert na Torwarze w 2011 był istną petardą), to nowe kompozycje Pera jakoś tak...nie zachwycały. Daleko było im do tych cudeniek ze szczytowego okresu aktywności duetu. Niby coś tam się tliło, było nawet całkiem dobre (według mnie, bo fani kręcą nosami) She's got nothing on (but the radio), ale czegoś brakowało. Dwie płyty (jedna pełnowymiarowa - Charm School, druga typu "piosenki z drogi, hoteli i sal prób + kilka "żywców" - Travelling) raczej świata nie zawojowały. I gdy przyszedł czas na trzecią próbę, Marie oświadczyła (po konsultacjach lekarskich): ja wysiadam.
Kto śledził poczynania Roxette, ten wie, że od zeszłej wiosny Marie siedziała podczas koncertów, a w poruszaniu się po scenie pomagali jej koledzy z zespołu. Wzruszająca scena z ostatniego koncertu w Warszawie, kiedy to Per sprowadzał ją za rękę ze sceny przy ogłuszającym aplauzie publiki, mówiła bardzo wiele. Ten rok nie przyniósł zmiany - okazało się, że Marie nie podoła już trudom kolejnej trasy koncertowej. Na szczęście nagrała jeszcze jedną płytę.
Zaczyna się niepozornie i raczej w stylu solowego Gessle. To typowe dla niego zabawy słowne i luźny klimat, który według mnie słabo sprawdza się w Roxette. I ten tytuł - Why Don'tcha, nieodmiennie kojarzący się z innym żartem muzycznym, Who Dunnit Genesis...to ten sam denerwujący kaliber. W każdym razie początek płyty mocno mnie wkurzył, bo miałem ochoty na solidnego, roxettowego "kopa", a dostałem takie nie-wiadomo-co. Balladę It Just Happens znamy już od jakiegoś czasu - tu rzuca się w uszy mocna produkcja, a i kompozycyjnie jest lepiej, chociaż akurat ten zakątek balladowy Roxette raczej mnie, jako słuchacza, nie interesuje. Miłość jest wśród nas i "po prostu się zdarza" - wiekopomne odkrycie okraszone przyjemną, aczkolwiek cukierkowatą melodią. Na uwagę zasługują zwrotki, śpiewane przez Pera na nieoczywistej progresji akordowej.
Jednak dopiero kolejne dwie piosenki to prawdziwe killery! Tytułowa Dobra Karma i This one to nowa-stara jakość w twórczości Roxette. Cudownie przebojowe, polane gesslowym talentem, niemalże "imprezowe" kawałki, których refreny od razu wgryzają się w mózg (w myśl roxettowej zasady don't bore us, get to the chorus). Tu także zaskakuje produkcja - mocno nowoczesna, żeby nie powiedzieć "taneczna". Ostatni raz taka zmiana nastąpiła pomiędzy Crash, Boom, Bang (1994) a Have a nice day (1999). A na dodatek mamy You Make It Sound So Simple - wolniejszy, sunący niby czołg (oczywiście w kryteriach muzyki pop), naznaczony całą masą syntezatorowych dodatków, filtrów i produkcyjnych smaczków, z hipnotyzującym refrenem w wykonaniu Marie. Absolutnie nie słuchać na głośniczkach laptopowych, bo ucieknie Wam 70% miodności tego kawałka.
Dalej jest już może ciut mniej efektownie, ale nie ma mowy o spadku jakości. Na pewno jest to najlepsza płyta Roxette od 1999 roku. Pojawiają się utwory zarówno wolniejsze (From a Distance w stylu "starego" Roxette) jak i szybsze (przebojowe Some Other Summer, mocno zalatujące Pet Shop Boys) i każdy z nich ma w sobie to "coś roxettowego". Wyróżnić należy jeszcze You Can't Do This To Me Anymore, znów z bardzo nowoczesną produkcją. Nie ma "rozmemłania". Wiecie, takich momentów, w których zespół coś tam gra, wokalistka coś tam śpiewa, ale nie ma to większego sensu - częsta przypadłość współczesnego popu. Tu mamy tę starą szkołę i swego rodzaju przebudzenie się Pera-kompozytora (chociaż wspomaganego w czterech kompozycjach przez zewnętrznych współpracowników). Czy na długo - zobaczymy. W końcu ile evergreenów można w życiu napisać?
Jeśli to ostatnia płyta Roxette (na razie nie ma informacji o tym, czy rezygnują także z działalności studyjnej), cieszę się, że pojawił się na niej jeszcze jeden utwór. Pod numerem ósmym kryje się absolutnie przecudnej urody ballada Why Don't You Bring Me Flowers. Chyba najlepsza rzecz w tym klimacie, jaką zespół nagrał od czasu tytułowej Crash, Boom, Bang i mocno przeoczonego What She's Like. Klimacie smutku, tęsknoty, cichego pogodzenia się z odejściem, ale i nadziei... Jeśli macie gdzieś w sercu kogoś, za kim nauczyliście się tęsknić...jeśli czasami trudno przeżyć kolejny dzień bez tego kogoś, choć minęło już tyle czasu....nie włączajcie tego utworu. Te trzy i pół minuty wyrwie Wam serce, a godziny psychoterapii pójdą na marne. Motyw pianina stający w jednym szeregu ze słynnym Fading Like a Flower; prosty, ale wręcz urzekający naiwnością tekst; Marie śpiewająca jak tylko ona potrafi; i MELODIA - cudownie anielskie chórki, narastający aranż i bajkowy klimat tęsknoty i nostalgii...tylko trzy i pół minuty, a chciałoby się więcej i więcej. Ale piosenka urywa się, tam gdzie powinna - jednak od czego jest przycisk "repeat"?
Przy dźwiękach refleksyjnego April Clouds i znaczącej linijce "It's been a good time/ the best there ever was for me" żegnamy się z Roxette. Czy tylko koncertowo, czy już tak całkowicie - czas pokaże. To najkrótsza płyta w dyskografii duetu, ledwie 38 minut - ale tym razem powiedzenie "jakość, nie ilość" ma sens.
...............................................................
Zapraszam na Muzyczne Noce w radiopraga.pl
W każdą niedzielę o 21:00
Na nowy krążek Roxette czekałem z utęsknieniem, jednakże po dwóch przesłuchaniach stwierdzić ze smutkiem muszę, że jest to płyta mdła, nudna i bezbarwna. Brakuje zapadających w pamięć melodii, rockowej mocy nie ma prawie wcale, aranże ocierają się o kicz. Potężne gitarowe akcenty w utworze tytułowym, niezła, bardzo "roxette'owa" "It just happens" - więcej interesujących momentów nie wychwyciłem. Być może przy kolejnych przesłuchaniach odnajdę jeszcze jakieś zapadające w pamięć motywy muzyczne. Na chwilę obecną jestem rozczarowany...
OdpowiedzUsuńCo do aranżacji - kwestia gustu. Ja akurat nie jestem fetyszystą gitary i "rockowości" na siłę, tym bardziej, że panowie produkujący (czyli Per i koledzy z zespołu) poradzili sobie w inny sposób. Ale rozumiem, że części słuchaczy może tego brakować (to wychodzi w innych recenzjach).Co do melodii - są! Jestem koneserem melodii "roxettowych" i z radością odkrylem, że każdy utwór (chociaż 20 BPM chyba najmniej mi sie podoba) ma w sobie te Perowe "melodic hooks" - tego brakowalo na ostatnich wydawnictwach. Trzeba posluchac wiecej razy - po pierwszym "rzuceniem ucha" na płyte też mnie jakoś nie zachwyciła, wrecz się przestraszylem, że klęska.
UsuńZgadzam się z recenzją, pod wieloma stwierdzeniami po prostu mógłbym sie podpisać. Dziwi mnie bardzo to narzekanie niektórych recenzentów (i słuchaczy), że płyta nie ma rockowego brzmienia. A kiedy to Roxette był naprawdę rockowym zespołem??? Oni mieli jakiś tam flirt z rockiem (fakt, że fajnie to brzmiało), ale raczej bardziej oscylowli w kierunku łagodniejszych brzmień (jak również elektroniki - od tego w zasadzie wyszli :). Wyciaganie bez przezwy Joyride i CBB jako przykładów na ten niby rockowy charakter grupy trochę mnie śmieszy. Roxette wydało łącznie 10 albumów! Może niby HAND lub Room Service był rockowy? Zmieniając temat - uważam, że płyta jest świetna, świeża. To Roxette (słychać to wyraźnie), ale w nowej, fajnej odsłownie. Melodie są chwytliwe... hm... źle powiedziane - one uczepiają się człowieka i juz nie ma odwrotu. Mógłbym tu pisać i pisać. Podsumuje jednak krótko moje wrażenia po przesłuchaniu albumu (i to już którymś tam z rzędu) - świetna płyta. Bravo Roxette!
OdpowiedzUsuńPrzeczytałem kilka , jak nie kilkanaście recenzji i dopiero ta jest pochlebna. Po dwóch latach od premiery płyty postanowiłem się przekonać na własnych uszach czy ta Good Karma to taka szmira jak gdzieś wyczytałem. Płytę przesłuchałem już dobre 10 razy i za każdym kolejnym coraz bardziej mi się podoba. O takie Roxette mi chodziło, jakie znam ze starszych płyt. Przede wszystkim piękne, ckliwe ballady , melodyjne refreny i cudowny wokal Marie. Roxette nigdy nie było rockowym zespołem. Jak ktoś chce posłuchać prawdziwego rocka z pazurem polecam moją kolejną ukochaną grupę Queen. Roxette tą płytą nie zyska raczej nowych słuchaczy, ale mnie starego fana napewno nie straci. I ci którzy kochają PRAWDZIWE ROXETTE nie będą zawiedzeni. Tylko szkoda, że nie słychać w radiu nowych hiciorów Pera.
Usuń