Miła niespodzianka zorganizowana przez
Jacka Leśniewskiego z kultowego sklepu muzycznego Megadisc, gdzie wielu
przetraciło małe fortuny na "absolutne rarytasy w limitowanej edycji z
1969, z fioletowym labelem i literówką na okładce". Skaldowie kojarzą się powszechnie
z Kuligiem, Prześliczną
Wiolonczelistką i Wiosną, natomiast pan Jacek "załatwił nam" (nam, czyli typom
szukającym bardziej nieoczywistych form muzycznych) koncert opierający się na
repertuarze z progresywnych płyt zespołu. Tak, były
takie, chociaż mam wrażenie, że jakaś nieokreślona siła nadprzyrodzona robi
wszystko, byśmy my, naród polski, o tym nie wiedzieli. Ostatnimi laty pojawiła
się co prawda odsiecz w postaci małych wydawnictw, które publikują archiwalne
nagrania naszych klasyków, w tym m.in odgrzebane gdzieś w piwnicach,
rewelacyjne koncerty SBB czy właśnie Skaldów, ale w powszechnej świadomości
polska muzyka rozrywkowa to te kilkaset piosenek wałkowanych przez rozmaite
Radia Pogoda plus twory współczesne, którym w znakomitej większości do
znakomitości bardzo daleko.
Dla niezorientowanych w temacie – od
końca lat 60. do 1976 roku Skaldowie cierpieli na swoiste rozdwojenie jaźni.
Grali i nagrywali naprawdę dobre piosenki, które oczarowywały publiczność
polskich festiwali. Ich wysoki poziom zawdzięczamy przede wszystkim talentowi i
klasycznej edukacji muzycznej kompozytora większości materiału, Andrzeja
Zielińskiego, ale oczywiście spory wpływ na atrakcyjność materiału miały
góralskie inklinacje obojga braci Zielińskich. Druga twarz Skaldów ma jednak
zupełnie inny wyraz. Wyjazd na dwumiesięczna trasę po USA w 1969 zaowocował
m.in sprowadzeniem przez starszego z braci Zielińskich oryginalnych organów
Hammonda, a dodatkowo pozwolił zaznajomić się zespołowi na własne uszy z
ówczesnymi modami i trendami muzyki “zgniłego zachodu”. Efekty słychać na
kolejnych płytach Skaldów, a kulminacją (rozłożoną w czasie) są dwie suity: Krywaniu, Krywaniu (na płycie w 1972)
oraz Stworzenia Świata Część Druga
(1976). W międzyczasie zespół także grywał naprawdę ostro, czego dowodem
materiał zawarty na wydanym niedawno CD Live in Germany z 1974. Tylko…o tym
wiedzą dociekliwi. Całej reszcie pozostają po prostu piosenki.
“Dociekliwi” zebrali się w ten ciepły,
majowy wieczór w celu celebracji właśnie progresywnej części dorobku Skaldów.
Co prawda zespół nie mógł się powstrzymać i kilka “przebojów opolskich” jednak
zaserwował, ale można to wybaczyć, bo po pierwsze, jak już wspomniałem, są to
dobre piosenki, po drugie Andrzej Zieliński podlewał je tego wieczoru gęstym,
hammondowym sosem (grał na Hammondzie C3), wobec czego zabrzmiały naprawdę rasowo. Zespół
został zapowiedziany przez organizatora (i konferansjera w jednej osobie) jako najlepszy w historii polskiego
rocka, co słuchacz zaznajomiony chociażby z SBB może uznać za podlegające
dyskusji, ale wszyscy, którzy uczestniczyli w tym niedzielnym misterium,
przyznają, że Skaldowie to w tej historii absolutna perła.
Główną atrakcją tego dwuipółgodzinnego
koncertu były przede wszystkim dwie wspomniane suity – prawdziwa uczta dla
uszu. Pełne karkołomnych, ale jednocześnie stylowych, partii solowych organów i skrzypiec, cytatów z klasycznych kompozytorów (Krywaniu, Krywaniu), iskrzące się istnie młodzieńczą radością
grania. Radość gościła też na twarzach słuchaczy, bo prostu nie da się nie
uśmiechnąć do takiej muzyki. Porywa i unosi, jednocześnie uświadamiając jak
wspaniałych mieliśmy w kraju muzyków. SBB, Niemen, Skaldowie…to tylko
wierzchołek góry pełnej skarbów. Odkrywajmy je i organizujmy takie koncerty,
póki żyjący twórcy tej muzyki mają zdrowie i siłę, by grać – bo jak wiemy śmierć,
szczególnie ostatnio, zbiera w tej branży ponure żniwo. Oprócz suit pojawiły
się m.in przecudnej urody Od wschodu do
zachodu słońca, Śpiewam, bo muszę, Katastrofa, Znikający Punkt oraz cała druga strona LP Krywań, Krywań. Wpleciono również tytułową kompozycję lidera z jego solowej płyty, ale powiedzmy dyplomatycznie, że odstawała ona stylistycznie od pozostałych dań wieczoru.
Zespół wspomagali na scenie córka Gabriela
(wokal) i zięć Rafał (perkusjonalia) Jacka Zielińskiego, natomiast na jeden
utwór pojawił się gość specjalny. Tylko jeden utwór, powiecie…ale cóż to było
za tornado! Gdy tylko Stanisław Wenglorz (współpracował ze Skaldami pod koniec
lat 70. XX wieku) rozpoczął partię wokalną Nie
widzę ciebie w swych marzeniach (poprzedzoną kapitalną, kansasowską,
instrumentalną introdukcją), po sali rozległ się pomruk niedowierzania i niemal fiycznie
czuć było, jak każdy z osobna wstrzymuje oddech. A potem entuzjastyczny wybuch
euforii – bo to właśnie było TO. W ułamku sekundy przenieśliśmy się w czasie i przestrzeni na Woodstock ’69 – takie wrażenie musiał wtedy wywrzeć Joe Cocker
prezentując With a little help from my
friends! Ale to nie Joe, to nasz (chociaż od lat na stałe mieszkający w
Niemczech…) Stanisław! To wykonanie było absolutnie wyjątkowe i porywające i
nie dziwi natychmiastowa owacja na stojąco jeszcze przed wybrzmieniem ostatnich
nut. Czapki z głów…i tylko szkoda (dla nas), że Pan Stanisław nie zrobił takiej
kariery, na jaką zasługiwał. Wokalnie “gniecie” większość naszych rockowych
gardeł, a ma już przecież swoje lata…
Sam zespół-gospodarz całość koncertu
zagrał i zaśpiewał naprawdę porywająco. Uwagę przyciągała także konferansjerka
Jacka Zielińskiego – taka staromodna, z zapowiadaniem każdego utworu,
wymienianiem autorów muzyki i tekstu. Tak się już nie robi. Nie wszędzie taki
styl by pasował, ale tu pasował idealnie. Całość zakończyła przebojowa Wiosna, podczas której już cała publika
stała i tańczyła.
Minusy? Zapowiedziana oficjalnie sesja
rozdawnictwa autografów przebiegła w totalnym chaosie. Muzycy składali podpisy
przez barierki, koło sceny, wobec tego nie było nawet na czym oprzeć
dostarczonych przez organizatorów plakatów – większość podpisów kreślona była “w powietrzu”, co wydłużało tylko cały proces i prowadziło do frustracji
(“wysychające” od trzymania w poziomie markery). Szczytem egoizmu popisali się fani z całymi
naręczami płyt – jak już dorwali się do któregoś muzyka, to nie darowali, aż
nie podpisał wszystkich podsuniętych mu płyt, singli i pocztóweczek. Czyli
jeden “fan” wymagał czasem kilkudziesięciu podpisów od jednego członka zespołu! A pozostali czekający tłoczyli się w
(niezorganizowanej) kolejnce bez pewności czy załapią się na choć jeden
autograf, bo całość przedłużała się w nieskończoność. I jeszcze te gadki…
“Andrzejku, mordko ty moja, co tam u ciebie słychać…” (to starszy, siwawy pan w
baseballówce) albo “byliśmy na koncercie w mieście X, tam nie udało się
porozmawiać, więc teraz zapytam…” – i tu
wylewa się potok przemyśleń autora wypowiedzi, który będąc członkiem
oficjalnego fan clubu zespołu MÓGŁBY chyba porozmawiać z artystą w bardziej
sprzyjających okolicznościach. Ale NIE, ci ludzie w d… mają innych i jakąś taką
podstawową przyzwoitość. Nie pomagają nawet kąśliwe komentarze za plecami i
ogólny napór tłumu – koleś musi mieć 30 podpisów (nie wiem po co, na handel?) i
swoje powiedzieć, choćby nie wiem co. Asertywność level hard albo głębokie
upośledzenie, ale raczej stawiam na to drugie.
A oprócz tego było miło :)
taaa pan w bejzbolówce już przed koncertem awanture robił przy sklepiku, bo on ma na plakacie start o 19, więc jakim prawej start został przesunięty i że teraz to te plakaty o kant dupy, a nie na sprzedaż...
OdpowiedzUsuńa generalnie reszta wrażeń identyczna jak u mnie :D
:):)
OdpowiedzUsuńTe awantury przed i po koncercie (co mozna przesledzic nawet na forum Skaldow) to chyba temat na suplement do wpisu...trochę szkoda, bo organizator się zniechęcił do takich idei.