Dziś mniej typowo, bo o filmie dokumentalnym. DVD "Ritchie Blackmore Story" premierę miało w listopadzie 2015, ale z powodów niekoniecznie wytłumaczalnych miałem okazję zaznajomić się z nim dopiero teraz.
Nie ukrywam, że z klasycznie rockowych gitarzystów to Blackmore jest mi najbliższy. We wszelakich rankingach "popularności" ustępuje Page'owi, Iommiemu, Hendrixowi i innym tuzom z tamtych złotych lat muzyki rockowej. Ba, wyprzedza go nawet Kurt Cobain, co za każdym razem wywołuje uśmiech politowania i sprawia, że epitety wobec tego typu zestawienień same cisną się na usta. Oglądając "Ritchie Blackmore Story" można odnaleźć odpowiedź na pytanie o ten stan rzeczy. Przede wszystkim Ritchie jest introwertykiem. Najjaśniejszy (dosłownie) przejaw jego ekspresji to słynny wybuch wzmacniaczy na California Jam (omówiony ze szczegółami w filmie). Bardzo spektakularny, ale nie mogący być papierkiem lakmusowym jego scenicznego wizerunku. Owszem, zdarzało mu się tu i ówdzie roztrzaskać na scenie gitarę i pomachać głową podczas ekspresyjnych solówek (widać to szczególnie w nagraniach z koncertów z przełomu lat 60. i 70.), ale w późniejszych latach utarło się, że Ritchie to mruk i człowiek raczej skupiony na instrumencie, niż na umizgach wobec pierwszych rzędów fanów. W tym kontekście bardzo szybko przestał być "herosem" gitary. Oczywiście, wielu było i jest "mało ruchliwych" muzyków, którzy zawsze i wszędzie są kochani, ale powiedzmy, że mowa ciała naszego bohatera zdradzała jego myśli i nastawienie. Jeśli obejrzymy nagrania z lat 60. i wczesnych 70, to wszystko wydaje się w porządku, aczkolwiek ostatnie 10 lat rockowego grania Ritchiego to raczej podkówka z ust i intensywne spojrzenia rzucane kolegom na scenie. Bardzo ważnym czynnikiem, wpływającym na pozycję gitarzysty w popkulturze, jest jego brzmienie. I tu jestem skłonny dopatrywać się przyczyn stosunkowo niskiej (chociaż oczywiście nadal jest to pierwsza pięćdziesiątka) pozycji Ritchiego w rankingach. Podczas, gdy większość mistrzów sześciu strun stawiało nacisk bądź na ciężar (Iommi i cała metalowa gromada), bądź na szeroko pojęty feeling i zagrywki (Clapton, Beck, Hendrix itd.), Blackmore przedstawiał wizję zupełnie odmienną. Bardzo ciekawy materiał poglądowy zapewnia bootleg Rainbow Extra Long, nagrany 3 listopada 1995 r. w Londynie. Nie dość, że przedstawia zespół w znakomitej formie (a Blackmore'a w wyśmienitym humorze, stąd "extra" długość koncertu), to jeszcze sposób nagrania uwypukla mocno partie gitary, co pozwala wsłuchać się w niuanse jego gry (aby zgłębić tajniki gry gitarzysty, warto też zajrzeć do tego poradnika). Nie jest to "typowa gra na gitarze", prawda? Nie mieści się w typowych kanonach, uznawanych przez niedzielnych słuchaczy rocka, dlatego większość nie jest w stanie rozsmakować się w jego grze. Szalę goryczy przechyliło wycofanie się Ritchiego z krainy rocka w 1997 r. i przywdzianie stroju minstrela u boku czarującej małżonki w Blackmore's Night. Ale, na szczęście, historia jeszcze się nie skończyła...
"Ritchie Blackmore's Story" daje nam półtoragodzinny wgląd w historię gitarzysty. Nie ma tu jakichś rewelacji, jeśli chodzi o treść i fakty - średnio obyty fan zna wydarzenia z California Jam czy Montreux na pamięć. Ci, którzy są po lekturze którejś z książkowych biografii Purpli, wiedzą jaki Ritchie potrafił być. Tym razem jednak mamy unikalną możliwość posłuchania tych wszystkich historii z ust samego mistrza. Dzięki temu dostajemy ostateczne potwierdzenie pewnych faktów, ale przede wszystkim widzimy jak Blackmore podchodzi do tych spraw po latach. Tak, jest już siedemdziesięcioletnim człowiekiem, ale błysk w oku i specyficzne poczucie humoru wcale go nie opuściły. Jest w nim wiele spokoju i dystansu, ale i niezachwiana pewność siebie i stuprocentowa wiara we własne czyny. Odpowiada na pytania, których unikał od bardzo dawna. Omawia chociażby trudną relację z Ianem Gillanem, nie szczędząc mu zarówno słów uznania jak i (zasłużonej) krytyki. Z ujmującą szczerością opowiada o tym, jak Gillan nie mógł wpasować się w jego oczekiwania co do stylu śpiewania i dlaczego już w 71. rozważał odejście (razem z Paicem) z Deep Purple. Dostaje się też m.in Grahamowi Bonettowi (za fatalną, "nierockandrollową" fryzurę) oraz samemu Dio. Bohater filmu nie oszczedza nikogo (kto choć trochę zasłużył), ale za to "goście specjalni", wypowiadający się o gitarzyście, nie szczędzą pochlebstw i laurek. Posłuchać możemy m.in Briana Maya, Steve'a Lukatera, Joe Lynn Turnera, wspomnianego Grahama Bonetta, Steve'a Vaia czy Joe Satrianiego (który mowi m.in o doświadczeniach w zastępowania Blackmore'a w Purplach). Jest niemal rodzinnie, ale nie czuję to jakiegoś nadmiernego lizodupstwa - Ritchie wielkim gitarzystą był/jest i co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Szkoda tylko, że w dokumencie znalazło się tak mało fragmentów związanych z techniką gry i charakterystycznymi zagrywkami - ale też na zawartość muzyczną nie ma co narzekać, jest to końcu pozycja nie tylko dla muzyków. Miedzy poszczególnymi wypowiedziami dostajemy mniej lub bardziej znane fragmenty koncertów i teledysków zarówno wczesnych składów, w których rozgrzewał się Ritchie, jak i wiadomych zespołów. Jako bonus...jeszcze więcej wypowiedzi Ritchiego na najróżniejsze tematy. Całość jest jednak porządnie przemyślenia i ani przez chwilę nie nuży - myślę, że może być ciekawa nawet dla kogoś, kto kompletnie w tym klimacie nie siedzi.
Ot i tak - dobry dokument o ponadprzeciętnym muzyku i artyście. Warto zobaczyć przed koncertami Rainbow i...Tribute to Rainbow, które planowane jest w Warszawie na 14.10.2016.
----------------------------------------------------------
Zapraszam na Muzyczne Noce w radiopraga.pl
W każdą niedzielę o 21:00
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz