Wiadomość o chęci skrzyknięcia "okołowoodstockowego*" składu Santany pojawiła się bodajże w 2013 roku i pamiętam, że poważnie mnie wtedy zelektryzowała. Nie to, że obecnemu zespołowi Carlosa czegoś brakuje (wystaczy posłuchać koncertówki Corazon - Live From Mexico), ale nie oszukujmy się - od parunastu lat twórczość gitarzysty to mniej lub bardziej udany, latynoski pop z coraz to bardziej wymyślnymi gośćmi. Dlatego powrót starej gwardii był jak najbardziej wskazany.
I wreszcie jest. Pilotowana singlem "Anywhere you want to go" (piosenką już wcześniej wykonywaną przez Grega Rollie w jego solowym zespole) płyta "Santana IV" kontynuuje to, co przerwano w 1971 roku. Rodzaj pewnej magii ZESPOŁU SANTANA, który na początku lat 70. ustąpił miejsca Santanie - soliście.
16 utworów, ponad 75 minut muzyki. Trochę dużo. Dałoby się wyciąć to i owo, ale w końcu na płytę "czekaliśmy" dobre 40 lat, więc możemy darować te kilka zbędnych chwil. Zaczyna się od Yambu, które - na moje ucho - powstało dosłownie w 5 minut. To taki jam, jaki zespół mógł zagrać pewnie na pierwszej próbie po 40 latach przerwy. Nie mniej wraz z kolejnym utworem, Shake it, przyjemnie wprowadza w tę bardziej piosenkową część płyty. Absolutnie nie ma jednak tu czego czepiać. Wręcz przeciwnie, cudownie jest posłuchać takiego jamowego grania na najwyższym poziomie, z TĄ gitarą (a właściwie dwiema, ale jedną bardzo rozpoznawalną) TYMI Hammondami i TYMI perkusjonaliami. Powiedzmy to sobie szczerze: to najlepsza rzecz jaka wyszła spod palców Santany od wielu, wielu lat. Anywhere you want to go to rasowy, santanowski numer, mimo że napisany kilka lat wcześniej przez Gregga Rolie. Ale właśnie to jest kluczowe w tym składzie. Że "santanowsko" brzmi nie tylko sam Santana, ale cały zespół. To oni wspólnie tworzyli to brzmienie czterdzieści parę lat temu i teraz mamy okazję posłuchać nowych nagrań ludzi, którzy stworzyli ten styl. Nie są to naśladowcy, kopiści czy zręczni kuglarze, żonglujący inspiracjami. To ci goście wymyślili latino-rocka.
Żeby było jasne: nie mamy tu tematów na poziomie Oye Como Va czy Samby Pa Ti. Ale nikt się chyba cudów nie spodziewał. Pojawiają się miłe, skomponowane tematy w postaci Sueños czy You and I, ale "nic w życiu nie zmieniają". Dominuje jamowanie, cieszenie się muzyką: raz żywiej (doskonałe, połączone ze sobą Choo Choo i All Aboard - takiego grania można by słuchać w nieskończoność), raz bardziej nostalgicznie (dedykowane jednej z tych magicznych sal koncertowych tamtych lat Fillmore East). Pojawiają się propozycje piosenkowe (wspomniany singiel i nagrane z gościnnym udziałem Rolanda Isleya, wokalisty na stałe współpracującego z Santaną, Love Makes The World Go Round oraz Freedom in your Mind), ale nie są to w żadnym razie potworki, jakimi raczył nas Carlos przez ostatnie lata. Coś magicznego jest w tej kontynuacji "woodstockowego" Santany. Chyba nie mogło być lepiej. Ta muzyka po prostu cieszy. Latynoski posmak powoduje, że nogi same rwą się do tańca, a fenomenalne dialogi gitarowo-gitarowo-hammondowe masują uszy spragnione dobrego grania.
Tak jak zaznaczyłem na wstępie: nie zaszkodziłoby małe odchudzenie płyty - na przykład o raczej wymuszone Leave Me Alone. Z drugiej strony nawet te "słabsze" momenty są jak najbardziej słuchalne. A to zawsze kilka minut więcej spędzonych z tym składem. Dla mnie Santana IV na pewno ścisła czołówka płyt roku.
* skład obejmuje Carlosa Santanę, Michaela Carabello, Gregg Rolie, Michaela Shrievea, Neala Schona, czyli muzyków biorących udział w nagraniu albumu Santana III. Dodatkowo pojawili się Benny Rietveld i drugi perkusjonalista Karl Perazza
Żeby było jasne: nie mamy tu tematów na poziomie Oye Como Va czy Samby Pa Ti. Ale nikt się chyba cudów nie spodziewał. Pojawiają się miłe, skomponowane tematy w postaci Sueños czy You and I, ale "nic w życiu nie zmieniają". Dominuje jamowanie, cieszenie się muzyką: raz żywiej (doskonałe, połączone ze sobą Choo Choo i All Aboard - takiego grania można by słuchać w nieskończoność), raz bardziej nostalgicznie (dedykowane jednej z tych magicznych sal koncertowych tamtych lat Fillmore East). Pojawiają się propozycje piosenkowe (wspomniany singiel i nagrane z gościnnym udziałem Rolanda Isleya, wokalisty na stałe współpracującego z Santaną, Love Makes The World Go Round oraz Freedom in your Mind), ale nie są to w żadnym razie potworki, jakimi raczył nas Carlos przez ostatnie lata. Coś magicznego jest w tej kontynuacji "woodstockowego" Santany. Chyba nie mogło być lepiej. Ta muzyka po prostu cieszy. Latynoski posmak powoduje, że nogi same rwą się do tańca, a fenomenalne dialogi gitarowo-gitarowo-hammondowe masują uszy spragnione dobrego grania.
Tak jak zaznaczyłem na wstępie: nie zaszkodziłoby małe odchudzenie płyty - na przykład o raczej wymuszone Leave Me Alone. Z drugiej strony nawet te "słabsze" momenty są jak najbardziej słuchalne. A to zawsze kilka minut więcej spędzonych z tym składem. Dla mnie Santana IV na pewno ścisła czołówka płyt roku.
akurat Leave me Alone to bedzie radiowy hit więc trudno czegoś takiego nie umieścic na płycie.
OdpowiedzUsuńTa płyta kompletnie mnie zaskoczyła. Jest lepsza niż sie spodziewałem, jest po prostu świetna
i bardzo zróżnicowana. Takie "dla każdego coś miłego" w znakomitym wykonaniu. Cały zespół Santana to artyści przez duża A.