piątek, 7 kwietnia 2017

Deep Purple - InFinite (2017) - recenzja

Aż trudno uwierzyć ale w przyszłym roku minie pół wieku istnienia Deep Purple. Panowie powoli żegnają się ze sceną (choć na szczęście będzie to długie pożegnanie), ale cieszy fakt, że mają jeszcze chęci i energię do tworzenia nowej muzyki (co w poprzedniej dekadzie nie było takie oczywiste, a Ian Paice otwarcie mówił, że nie mają motywacji do pracy w studiu, skoro płyty tak słabo się sprzedają). Sukces wydanej w 2013 roku Now What?! dodał jednak zespołowi skrzydeł. Na co więc stać Purpli AD 2017?


Przede wszystkim otrzymujemy płytę bardzo krótką. Łącznie 45 minut materiału, a jeśli odliczyć cover Roadhouse Blues, to zostanie 39. Czas ten zagospodarowany jest jednak bardzo ciekawie
i momentami zaskakująco. Nie wszystko na tej płycie jest w pełni udane, ale...w przypadku, nie bójmy się tego określenia, dinozaurów rocka MUSIMY inaczej patrzeć na nowe wydawnictwa. To nie są już 20-to letni młodzieńcy z głowami, które aż buzują od świeżych pomysłów. Mamy na talerzu owoc pracy muzyków, którzy największe artystyczne sukcesy osiągali na przełomie lat 60. i 70 XX wieku, a obecnie część z nich jest już w wieku emerytalnym. Należy także pamiętać o tym, że jednak artyści i ich propozycje przez pół wieku mogą się jednak zmienić. Jeśli ktoś oczekuje po tych panach kolejnego Highway Star czy Smoke on the water, to niech po prostu InFinite nie słucha.

Płyta ma 4 bardzo mocne punkty, z czego dwa poznaliśmy w postaci singli jeszcze przed premierą całości. Time for Bedlam zachwyca pędem przypominającym mocno klasyczne Pictures of Home, a także intryguje mocno antysystemowym tekstem Gillana (Sucking my milk from the venomous tit of the state/This clearly designed to suppress every thought of escape). All I Got is You to po prostu perełka. Zaczyna się reminiscencją z introdukcji do Cascades: I'm not your lover, mamy też bardzo melodyjne, melancholijne zwrotki (i dwa przekleństwa Gillana;) i pełen furii riff. Ciekawie gra tu Don Airey - syntezatorowe solo, które może irytować "metaluchów", jest miłym urozmaiceniem. Dla wielu najmocniejszy punkt płyty to The Suprising. Jest epicko (znów balladowy, piękny początek i mocniejsze rozwinięcie) i progresywnie (utwór poskładano z kilku motywów,a w środku pojawia się nawet część quasi-fimowa). Nie są to absolutnie "typowi Purple". No i czwarty - Birds of Prey. Za sprawą bębnów na początku trochę Zeppelinowaty, potem znów zahaczający o krainy progresywne (riff bardzo w stylu Rush!). Mam nieodparte wrażenie, że Steve Morse pilnie odrabiał lekcje na sesje z Flying Colors - końcówka tego utworu należy do niego i jest to typowe, epickie, "wykańczające" solo na orkiestrowym podkładzie klawiszy, w jakich lubują się panowie Neal Morse i Mike Portnoy. Szkoda, że zostaje wyciszone.

Z rzeczy bardzo ciekawych, trochę drobniejszych, lecz niewiele ustępujących czterem wyżej przedstawionym utworów są jeszcze oparty na bardzo "abandonowatym" groovie One Night in Vegas, w którym ciekawostką jest brak konwencjonalnego refrenu. Jego rolę z powodzeniem przejmuje jednak świetna, bardzo melodyjna zagrywka Aireya. No i mój osobisty, mały plusik za podkład do solówek - zaczerpnięty jak żywo z genialnego Doing it tonight (pewnie nieświadomie)! No i jeszcze ten fortepianowy pasażyk Dona na końcowym riffie - kolejny smaczek, który sprawia, że ten trwający 3:23 utwór jest po prostu wciągający. Z kolei Johnny's Band to bardzo popowa jak na ten skład propozycja z bardzo funkującym, jajcarskim riffem (który zalatuje trochę czasami...Come Taste the Band!). Melodyjny, acz nienachalny refren "robi" ten utwór. Znów ciekawostka - intro bardzo w stylu Losing my strings z Purpendicular. Niby nic, ale kawałek ma w sobie bardzo pozytywną energię i melodię.

To według mnie najmocniejsze punkty InFinite. Pozostałe trzy autorskie kawałki nie przekonują mnie przede wszystkim pod kątem melodii, aczkolwiek nie są to rzeczy złe albo fatalne - instrumentalnie jak zwykle Purple lśnią, jednak nie ma tu nic "ekstra", co wyróżnia wyżej wymienione pozycje, szczególnie właśnie pod kątem melodyki - trochę przypominają materiał z Abandon, gdzie zespół starał się "przygrzmocić",  zapominając jednak, że piosenka powinna zostawać w głowie słuchacza. W On the Top of The World wyróżnić można sposób prowadzenia i melodie zwrotek -  przypominają mi...Anyone's Daughter z Fireball (1971!). Tym niemniej nieźle się tego słucha choćby pod kątem instrumentalnym.

Płytę kończy cover, którego mogłoby nie być. Roadhouse blues to numer ograny na przestrzeni kilku dekad w tę i z powrotem, wersja Purpli nie wnosi do tematu nic nowego ani ciekawego. Ot, weszli do studia, pobawili się i poszli. Fajnie byłoby usłyszeć w tym miejscu jeszcze jeden autorski numer, ale skoro tak zespół sobie wymyślił, to niech tam będzie. Choć solówki oczywiście mile łechtają ucho.

Dwudziesta studyjna płyta Deep Purple nie zawodzi. Jak napisałem wcześniej - trzeba do tej muzyki podejść z otwartą głową. Panowie uprawiają rocka zupełnie innego niż 40 lat temu, zachowując jednak charakterystyczne dla stylu elementy. Kombinują z formami (The Suprising, Birds of Prey), brzmieniem (szczególnie Airey - więcej tu solówek syntezatorowych niż na poprzednich płytach Purpli; Paice zaś w paru momentach brzmi mocno...Zeppelinowato). Głos Iana Gillana brzmi pewnie mimo 70. na karku. Słychać, że nauczył się korzystać w pełni ze swoich obecnych możliwości - nie ma tu absolutnie rozpaczliwych prób popisów "w dawnym stylu").  Jeśli okaże się, że to ostatnia płyta Purpli - będzie to zakończenie kariery na wysokim poziomie. Jedni z ostatnich z wymierającego gatunku starzeją się godnie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz