sobota, 26 grudnia 2015

Flying Colors - Second Flight: Live At The Z7 (2015)

Muzyczna współpraca Neala Morse'a i Mike'a Portnoya trwa już dobre piętnaście lat. Zaczęło się od trzęsienia ziemi w postaci klasycznego już dziś SMPT:e Transatlantic, a potem worek się dosłownie rozpruł - kolejne solowe płyty Neala, Transatlantyki, tribute bandy...no i wreszcie kolejna supergrupa, Flying Colors.  Zadziwiające jest to, że poziom artystyczny wydawnictw sygnowanych nazwiskami obu panów właściwie nie spada (może występują lekkie wachnięcia, ale nie można mówić o trendzie). Neal to w ogóle odrębny przypadek, moim zdaniem jeden z najbardziej niedocenianych  artystów rockowych w historii. Ile ten człowiek napisał w życiu kapitalnych melodii! I robi to nadal, mimo że zaczynał ponad 20 lat temu. Jak się tak zastanowić, to wśród powszechnie czczonych artystów naprawdę pojedyncze przypadki zdołały utrzymać wenę tak długo na tak wysokim poziomie. I mówię tu o NAPRAWDĘ dobrych utworach, a nie jechaniu na nazwisku.

Regułą przy projektach obu panów stały się też koncertówki - co Neal wyda płytę, to ruszy w krótszą i dłuższą trasę i od razu nagrywa DVD. Przy obecnej technologii koszta minimalne, a jakiś grosz od fanów pewnie wpada. No i jest pamiątka. Czasami proceder ten wygląda trochę komicznie. Na przykład z Flying Colors właśnie: płyta studyjna - płyta koncertowa - płyta studyjna - płyta koncertowa. A przecież Grateful Dead czy Phishem to oni nie są, więc w efekcie odbiorca otrzymuje bardzo podobny produkt po raz drugi - na Second Flight: Live At The Z7 odegrano prawie w całości promowaną akurat drugą płytę zespołu. Ale nie ma co narzekać, bo właściwie zasiadłem do recenzji z zamiarem pochwalenia.

Flying Colors to właściwie taki projekcik szyty na miarę. Producent Bill Evans wymyślił sobie zespół, który połączy wirtuozerię z łatwo przyswajalnymi, pop-rockowymi melodiami i namówił szanownych wspomnianych, a także takie osobistości jak Steve Morse z Deep Purple, David LeRue z Dixie Dregs, a także szerzej nieznanego, ale bardzo cienionego "songwritera" Caseya McPhersona (poleconego przez Portnoya) do stworzenia takiej płyty. Swoją drogą co za piękny i typowo amerykański pomysł! U nas jak taki "producent muzyczny" coś wymyśli, to od razu musi iść to w kierunku stękających murzynek albo nieznośnej, przeprodukowanej nowoczesności. Ewentualnie jakiegoś upośledzonego "vintage", bo to teraz modne. Jednak tam te gusta mają bardziej rozległe....a Grzegorza Ciechowskiego mieliśmy jednego!

Udało się raz, udało się drugi - studyjne płyty wyszły projektowi ciekawe. Druga w historii zespołu koncertówka  przynosi już tylko autorską muzykę (na pierwszej panowie posiłkowali się coverami swoich macierzystych formacji oraz Hallelujah Cochena). Ale zespół ma co grać. Bo jeśli możesz zaserwować na samym początku koncertu tak melodyjne i energetyczne trio jak Bombs Away, Kayla i Shoulda Coulda Woulda, doprawiać PRZEPIĘKNYM Fury of my love, pobujać przebojowym A place in your world  i znokautować mistrzowskim refrenem Forever in a daze, to jesteś zwycięzcą i po cudze sięgać nie musisz. Im dalej w koncert, tym bardziej progresywnie i trochę mniej przebojowo - ale za to więcej tak zwanego "grania". Kulminacją albumu są dwa epiki: Cosmic Symphony i Infinite Fire, przedzielone mocno muse'owatym Mask Machine (kolejny mocny refren i kosmiczna harmonia po solówce gitarowej).

Bardzo podoba mi się na tym albumie (i w ogole we Flying Colors) gra Steve'a Morse'a. Odmienna od tego co serwuje w Deep Purple, jakby gra wyłącznie z krajanami (wszyscy w składzie to amerykanie) odblokowywała w nim dawno zagrzebane pokłady inwencji brzmieniowej i harmonicznej. Po prostu nie gra "morsowo", co czasami staje się nie do zniesienia w Purplach. Neal klawiszuje jak zwykle bogato, chociaż akurat w tym projekcie jest trochę wycofany (także dosłownie, na scenie). Mimo to miłośnicy typowo progowej, szerokiej gry na klawiszach będą na pewno zadowoleni.  Dla Mike'a to kolejny, obok Transatlantic, zespół, w którym musi trochę ograniczyć swoje metalowe ciągoty, narosłe się w ostatnim okresie jego bytności w Dream Theater (i zaraz po bolesnym z nim rozstaniu). I doskonały dowód na to, że facet jest bardzo uniwersalnym perkusistą. Wystarczy porównać jego grę do dużo bardziej "kartoflowatego" Mike'a Manginiego na ostatnich albumach Dreamów. Jak trzeba to przyłoży, jak trzeba to odpuści, oczywiście portnoyowych popisówek jest tu bez liku, ale ja po prostu uwielbiam styl tego gościa. W takiej muzyce jest bezbłędny. Zresztą wszystkie elementy są tu po prostu idealnie dopasowane. Mocny i precyzyjny bas LeRue czy krystalicznie czysty, ale i zadziorny wokal oraz gitara rytmiczna McPhersona - gdyby zmienić choć jeden element, to już by nie było to samo.

Głównym daniem wydawnictwa jest tu płyta DVD, której niestety nie posiadam, dlatego skupiłem się na warstwie dźwiękowej. Jednak z  tego co widziałem, jest to standardowo, zgodne z dzisiejszymi wymogami sfilmowany koncert, na którym najważniejsi są muzycy. Brak rozbudowanej scenografii (no dobra, brak jakiejkolwiek scenografii) i  niezbyt imponujące, klubowe oświetlenie sprawiają, że warstwa muzyczna jest tu najważniejsza. Dla wszystkich muzykujących możliwość obserwowania tak zacnych muzyków w akcji jest oczywiście bardzo wartościowa, ale tu już zatracam wszelaki obiektywizm, bo ów skład jest najzwyczajniej na świecie mistrzowski i sam mógłbym patrzeć na ich paluchy godzinami. I jeszcze słówko o brzmieniu: jest przepiękne. Ciepłe, głębokie, doskonale podkreślające pastelowość i czad tej muzyki.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz