wtorek, 22 grudnia 2015

Phish - najlepszy zespół jakiego w życiu nie słyszałeś - część 2.

Po dłuższej przerwie wracamy do analizy Phisha! Zatrzymaliśmy się na punkcie...


5. Niespodzianki - kwintesencja fenomenu tego zespołu i odpowiedź na pytanie "czemu jest tak "miodny?"". Zaczęło się od setlist, ich niepowtarzalności i zaskakiwaniu widzów co noc czymś innym. Niemal od początku stało się to znakiem firmowym Phisha. Nigdy nie było wiadomo co danego wieczoru zaprezentuje zespół, a w miarę dojrzewania kwartetu niespodzianek było coraz więcej. Swoistym znakiem firmowym stały się w latach 90. "muzyczne kostiumy", które zespół przywdziewał podczas koncertów odbywających się w ostatni dzień października, czyli Halloween. Zaczęło się w 1994 od zagrania całego Białego Albumu Beatlesów.  Potem była wyłoniona w głosowaniu fanów Quadrophenia The Who (łącznie z demolką instrumentów podczas bisu!) i Remain in light Talking Heads. W sumie w ramach koncertów "halloweenowych" Phish zagrał w całości 7 albumów innych wykonawców (z tym, że jeden z tych koncertów był inny niż wszystkie, o czym trochę później). Dwa ostatnie "kostiumy" (2013 i 2014 rok) to kolejny pomysły, na które mógł wpaść tylko TEN zespół. W 2013 nie było głosowania, zostały tylko przypuszczenia po czyją twórczość tym razem sięgnie kwartet. Typowano Genesis. Okazało się, że Phish scoveruje...samych siebie z przyszłości. A dokładniej nienagraną jeszcze płytę Fuego (pod roboczym tytułem Wingsuit). Tym samym premiera płyty nastąpiła jeszcze przed jej faktyczną rejestracją! Podobnego kalibru zaskoczenie przeżyli fani zgromadzeni 31 października 2014 w MGM Grand w Las Vegas. Zespół sięgnął bowiem po płytę wytwórni Disneya  z 1964 r, zawierającą efekty dźwiękowe i fragmenty narracji mające inspirować dzieci do samodzielnego tworzenia historyjek i opowieści. "Trochę starsze" dzieci z Vermont postanowiły zatem zabawić się po swojemu. Wokół 10  wybranych sampli z płyty Chilling, Thrilling Sounds of the Haunted House zbudowali przemyślane, organiczne jamujące kompozycje, nawiązujące klimatem do tytułów historyjek z wydawnictwa Disneya, nagrywając tak naprawdę drugą płytę w ciągu dwunastu miesięcy (większość tych kompozycji weszła do repertuaru trasy z 2015 roku). 

W listopadzie tego roku minęło 17 lat od największego "psikusa" jakiego dopuścił się Phish wobec swoich fanów. Jednocześnie jest to dla mnie przykład swego rodzaju geniuszu tego zespołu; czegoś, co nigdy, przez nikogo nie będzie powtórzone, z prostego powodu: braku wyobraźni i muzycznej odwagi.
2 listopada 1998, stan Utah. Dwa dni po wielkim koncercie halloweenowym w Las Vegas, na którym zespół zagrał w całości album Loaded Velvet Underground. Większość podróżujących za Phish fanów kieruje się bezpośrednio do Denver, gdzie kwartet ma grać 4 listopada. To Utah jest kompletnie nie po drodze. W efekcie sprzedaje się tylko ok 3200 biletów (w hali mieszczącej ok 10 tys widzów). Dla zespołu, który wyprzedaje kilkunastotysięczne areny jest to sytuacja niekomfortowa. Ale nie dla nich. Poinformowani o sytuacji z biletami decydują: zagramy to, na co czekali wszyscy.
Pierwszy set - standardowy (jeśli tak można powiedzieć o koncercie Phish). Drugi - jak zwykle bardziej improwizowany; jako piąty utwór pojawia się Harpua. W tamtym okresie wykonywana średnio raz w roku, mocno zappowska historia nastolatka Jimmiego,jego kota Postera Nutbaga oraz tytulowego buldoga, zawsze wiaże się z jakąś muzyczna ciekawostką, coverem wplatanym w środek narracji . Tym razem Jimmy łapie stopa z Las Vegas do Salt Lake City (no tak, stolica stanu Utah...). Zatrzymuje się ciężarówka, Jimmy wskakuje do szoferki, kierowca włącza radio....Znajome, wyryte na zawsze w korze mózgowej tykanie zegarów, dźwięki kasy, obłąkańcze krzyki...Breathe, breathe in the air/don't be afraid to care...Zebrani w E-center nie wierzą własnym uszom...czy to tylko jeden floydowski wtręt? Nie! Breathe płynnie przechodzi w On the run...kto tylko ma telefon komórkowy (przypominam, jest rok 1998 a nie 2015) dzwoni do przyjaciół, do znajomych - grają TO!
Legenda głosi, że przed próbą dźwięku zespół został poinformowany przez menagement o słabej sprzedaży biletów na koncert. Wtedy zdecydowali - gramy całe Dark Side of the Moon. Nie było tajemnicą, że album ten zawsze był typowany jako "halloweenowy kostium". Więc nagródźmy tych, którzy jednak się tu z nami pofatygowali....podobno zespół odsłuchał album raz przed próbą dźwięku i na niej przygotował się do występu. Potem jeszcze szybkie powtórzenie podczas przerwy w koncercie i ....ciężko w to uwierzyć, biorąc pod uwagę na przykład konieczność odtworzenia sampli i brzmień z płyty Floydów - musieli mieć to już wcześniej choćby pobieżnie ograne (przemawia za tym fakt, że wielu fanów oczekiwało, iż zespół prędzej czy później sięgnie po tę płytę). Tym niemniej wielki szacunek za inicjatywę i moment wykonania Dzieła. Większość komercyjnych artystów ogłasza takie inicjatywy z dużym wyprzedzeniem i robi z nich komercyjny produkt. Phish zrobił prezent dla garstki wytrwałych. Do dziś fani plują sobie w brodę: czemu ominąłem to cholerne Utah?

A przecież niespodzianek zespół popełnił w swojej historii wiele. Ot, choćby coroczne "gagi" podczas koncertów sylwestrowych. Ostatni wieczór 2013 roku, wypełnione po brzegi Madison Square Garden, podczas przerwy między pierwszym a drugim setem na telebimach areny rozpoczyna się film....Jon Fishman (bohater większości zabawnych scenek w historii Phish) znajduje na wysypisku ciężarówkę Taką samą, jaką Phish jeździli w latach 80. po Stanach. Na drzwiach logo JEMP. To nazwa wytwórni i akronim imion członków zespołu - Jon, Ernest, Mike, Page. Gdy remont dobiega końca, Jon siada za kółkiem i rusza w drogę. W pewnym monecie przysypia i nie zauważa nisko zawieszonego wiaduktu, który dosłownie urywa pół tylnej części ciężarówki i powoduje wypadnięcie na jezdnię części sprzętu muzycznego. Zadowolony Jon, nieświadomy wpadki, dociera do Madison Square Garden....w tym momencie filmik kończy się, a na płytę hali faktycznie wtacza się rzeczona ciężarówka z "urwaną" paką, na której ustawiony jest sprzęt zespołu w konfiguracji znanej z pierwszych lat działalności. Są nawet mikrofony przyklejone do do kijów hokejowych (nawiązanie do pierwszego koncertu Phish, na którym musieli jakoś poradzić sobie bez statywów mikrofonowych). Zespół wskakuje na tą skromną scenę i na tak obciętym "setupie" gra godzinny set nawiązujący do swoich początków. Piękny sposób na uczczenie trzydziestolecia!


6. Fani - być może składnik najważniejszy. Bo gdzieżby był ten zespół, gdyby nie najczystsze na świecie "world of mouth"? Pierwsi fani kwartetu (a w 1985 kwintetu) zarażali znajomych tym zjawiskiem, pozwalając zespołowi "wyfrunąć" poza Vermont. Gdy w 1989 roku klub Paradise w Bostonie nie chciał zorganizować koncertu zespołu (zapewne bojąc się słabej frekwencji), Phish po prostu go wynajął, co byłoby ruchem wręcz samobójczym dla innej grupy o podobnym statusie. Właśnie, dla innej. Akcja zorganizowana przez najwierniejszych miłośników (m.in dwa autobusy jadące z Vermont) spowodowała, że bilety rozeszły się na pniu i pozwoliły zespołowi na zdobycie kolejnego przyczółku.
To fani nagrywali i dzielili się bootlegami (które są kolejną z przyczyn popularności zespołu poza głównym nurtem), to oni w końcu tworzyli pierwsze fanziny, które w dobie Internetu zamieniły się w grupy dyskusyjne, fora i strony www. Największa, phish. net, oferuje m.in setlisty wszystkich oficjalnie uznanych odbyte koncertów Phish, łącznie z komentarzami, relacjami oraz tak zwanymi "jam charts" - czyli listami najlepszych jamów i wersji danego utworu Do strony przypisane jest bardzo aktywne forum, które w trakcie tras zespołu zmienia się w czat, na którym każdy koncert komentowany jest, niczym wydarzenie sportowe, na bieżąco. Forum jest także źródłem wszelakich ciekawostek dotyczących twórczości zespołu, a pamiętać należy że fani Phish to nie tacy zwykli fani. Bo jaki inny zespół może poszczycić się analizami muzykologicznymi własnych improwizacji czy ich transkrypcjami na fortepian solo?

Przy całej swojej antykomercyjności (brak radiowych hitów, videoklipów, plakatów w pismach dla nastolatek) Phish to jednak maszynka do zarabiania pieniędzy. Dlatego łatwo (choć drogo) być fanem - zespół na swojej stronie drygoods.phish.com oferuje setki gadżetów - począwszy od koszulek (czasami każdy przystanek trasy ma swoją oficjalną), boxów i vinyli, skończywszy na pidżamach w "pączkowe" wzroki wprost ze scenicznego stroju Fishmana i szalikach w jakich lubuje się w Mike. Wszystko jest na sprzedaż....począwszy od 2003 roku na stronie livephish.com można zakupić każdy koncert zespołu (i solowych projektów poszczególnych muzyków). Początkowo nagrania dostępne były w ciągu 48 godzin od zakończenia występu, obecnie po kilkudziesięciu minutach od ostatniego dźwięku możemy zakupić dany koncert w formacie mp3, flac lub CD. Oczywiście jest to nagranie w pełni zmiksowane, pochodzące z konsolety dźwiękowca,  a więc bez żadnych poprawek i dogrywek. Przy okazji pomysł ten zrewolucjonizował podejście do kwestii szybkiego zarządzania prawami autorskimi w całej branży muzycznej. Zespół, który często i chętnie sięga po cudze kompozycje (czy to w całości, czy w trakcie jamów), nagle zechciał wydawać swoje koncerty niemal natychmiast po ich zagraniu. Nikt wcześniej w historii fonografii tego nie praktykował. A przecież każdy zagrany utwór ma swojego właściciela (wydawcę - może być ich nawet kilku). W dodatku w 2003 roku kwestia praw i dystrybucji cyfrowej była jeszcze w powijakach. Ktoś jednak musiał przetrzeć ślady - dlatego teraz fani zespołów takich jak Metallica czy innych amerykańskich jam-bandów (u których obecnie taka praktyka to codzienność) mogą bez problemów nabyć wysokiej jakości zapis koncertu z poprzedniego wieczoru. Dodać należy, że za pomocą livephish.com prowadzone są transmisje video w jakość HD z wybranych koncertów kwartetu - tak zwany "couch tour".
Zespół ma pełną świadomość faktu, iż tak naprawdę żyje z "Phisheads" (phishowy odpowiednik zagorzałych fanów Grateful Dead -"Deadheads"). Na forum phish.net poczytać można o sumach jakie poszczególni forumowicze wydali w ciągu życia na aktywności związane z zespołem - sumy w wielu wypadkach sięgają dziesiątek tysięcy dolarów (bilety, przeloty, hotele, gadżety). Dlatego właściwie od samego początku istnienia muzycy prowadzą swoistą grę ze fanami - drocząc się z nimi i zaskakując, stymulują do ciągłego przywiązania do zespołu. Pomijając sam fakt, iż styl muzyczny zespołu i jego podejście do improwizacji jest wielce uzależniające, liczą się także takie gesty, jak ten z kończącego letnią trasę 2015 koncertu w Dick's Sporting Goods Park, gdzie w ramach trzydziestominutowego bisu pojawił się zestaw utworów, których pierwsze litery ułożyły się w sentencję "Thank you"; na sam finał zabrzmiało, poprzedzone przez Treya ciepłymi słowami skierowanymi do fanów, bardzo wymowne "United we stand" Brotherhood of Man.


Wiemy już, że Phish zaskakuje. Wiemy, że panowie umieją grać i są zgani jak mało kto. 
Jak więc to wszystko "ugryźć"? Mój subiektywny przewodnik po Phish (część I)!

Jak pisałem w części 1 przewodnika po Phish, na samym początku przygody z zespołem nie ma co sięgać poniżej 1993 roku. Raz, że właśnie w '93 panowie uzyskali naprawdę ciekawe brzmienie (na co wpływ miał zakup fortepianu oraz przerzucenie się Mike'a na bas Modulus), dwa że wcześniejsze nagrania koncertowe, nawet z konsolety, brzmią dość płasko (cóż, technologia). Powszechnie wśród fanów za pierwszą, w całości godną uwagi trasę uznaje się tę z sierpnia 1993 (co nie znaczy,że w wcześniej nie pojawiały się wspaniałości - po prostu nie w takim natężeniu). I rzeczywiście, słychać tu już dobrze naoliwioną maszynę, która nie tylko gra przećwiczone kawałki, ale potrafi też solidnie pojamować.  Pojawiają się ciekawe jamy w typie II (np David Bowie z 13.08, Split Open and Melt z 14.08, Stash z 16.08), piękne przejścia (drugi set z 14.08), a brzmienie jest naprawdę soczyste (a będzie jeszcze bardziej!). Dla miłośników gitary jest oddzielna kategoria radości: tak zwany Machine Gun Trey. Anastasio bowiem dojrzał i w 1993 był już naprawdę bardzo, bardzo sprawnym gitarzystą (a fakt, że nie znajdziecie go w żadnych europejskich rankingach gitarzystów, doskonale źle świadczy właśnie o tych rankingach). Precyzja i szybkość z jaką gra te wszystkie staccata i pasaże robi niesamowite wrażenie - posłuchajcie chociażby fragmentu Split Open and Melt z 16.08). Tego roku zespół zagrał ponad 100 koncertów, byl to też ostatni moment gdy mogli "żyć i oddychać" muzyką (niedługo potem tak zwane "życie rodzinne" upomniało się o swoje), nie dziwi więc, że dosłownie czuć ogień buchający z głośników.

1994 rok to przede wszystkim pierwszy "muzyczny kostium" - zagrany w Halloween "Biały Album" Beatlesów. Mówi się, że było to bardzo ważne dla zespołu doświadczenie i jako muzyk muszę przyznać, że taka dogłębna analiza czyjegoś dzieła muzycznego pozwala nam przedefiniować swój własny styl, na przykład kompozycji. W kwestii samego grania  - pojawiają cię coraz śmielsze jamy, pierwsze "trzydziestki" (trzydziestominutowe wersje utworów - choćby Tweezer z 2.11, David Bowie z 14.11, Simple z 16.11). Jesienna trasa cząsto wymieniana jest w rankingach tych najlepszych. Nie ulega wątpliwości, że to jest już Phish jaki w pełni lubie. Muzycy wyczuwają się praktycznie bezbłędnie. Nic dziwnego - tego roku zagrali razem 123 koncerty! Był to zarazem ostatni tak obfity koncertowo rok - w 1995 roku bylo ich już tylko 80. Zresztą te dwa lata to szczyt tak zwanego "psychodelicznego Phisha" - jednego z najbardziej intensywnych, gitarowych okresów w historii zespołu. Jego zwieńczeniem wydaje się słynny (jego płytowe wydanie uznane zostało przez miesięcznik  Rolling Stone jako jeden z 50 najlepszych albumów koncertowych w historii) koncert sylwestrowy 95/96 z nowojorskiego Madison Square Garden. Nie da się ukryć - to trzyipółgodzinna jazda bez trzymanki. Jest niesamowita energia, jest radość grania, jest wreszcie ponadprzeciętna precyzja wykonania. Absolutny szczyt tego, czym może być - szeroko pojęta - muzyka rockowa. 

I faktycznie, było to zwieńczenie pewnej epoki. Przypomnieć bowiem należy, że kilka miesięcy wcześniej, w sierpniu 1995 umiera Jerry Garcia, a tym samym żywot swój (przynajmniej w oficjalnej wersji - bo pozostali muzycy stworzą przez lata kilka jego odłamów) kończy legenda, ikona i symbol Ameryki - Grateful Dead. Zespół, który stworzył gatunek zwany jam rockiem, który nawet w latach 80. 90. (czyli w dekadach niezbyt przyjaznych hippisowskiemu graniu) na swoje koncerty przyciągał setki tysięcy fanów. Smierć Garcii zostawia te setki tysięcy dusz w zawieszeniu. Życie sporej części z "Deadheads" ustawione jest bowiem pod zespół.  Zespół rusza w trasę - oni za nim. Wszystko inne zostaje gdzieś w tyle. Cudowna spuścizna lat 60., wolności, kontrkultury, zaklęta w tym jednym, ostatnim takim zespole, który przemieszczając się po Stanach niejako "ciągnął" za sobą "Mały Woodstock". Ci ludzie muszą się gdzieś podziać. Za kimś iść. Phish, przynajmniej dla części (tych, którzy kochają Muzykę, a niekoniecznie przesłanie ideologiczne) staje się godnym substytutem. Dlatego w ciągu kilku miesięcy popularność zespołu gwałtownie zwyżkuje, co ma swoje przełożenie na sprzedaż biletów oraz hale, w jakich odbywają się koncerty. Phish przestaje być zespołem hal uniwersyteckich, a staje kilkunasto czy nawet kilkudziesięciotysięcznych aren. Ma to także wpływ na muzykę, ponieważ inaczej improwizuje się w klubie czy małej sali, a inaczej na wielkiej scenie, gdzie nawet kontakt między muzykami jest zaburzony.

Dlatego 1996 rok w historii Phisha zwany jest rokiem przejściowym....

ciąg dalszy - według jednych będzie coraz ciekawiej, według innych nastąpi powolny upadek zespołu - wkrótce! A także - teraz już naprawdę w formie listy! - to, do czego warto zajrzeć na początek.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz