piątek, 5 sierpnia 2016

Steven Tyler - We're All Somebody from Somewhere (2016)

Od kiedy Aerosmith zawitało do mojego kręgu zainteresowań, czyli gdzieś około 1994 roku dzięki TV Polonia i emitowanym codziennie videoklipom do Crying i Livin' on the edge, Steven Tyler wydawał mi się najbardziej kumatym gościem z całej tej gromadki. Wiadomo - wokalista, lider, frontman. Ale nie zawsze to idzie w parze. Tu i owszem. Dlatego pewnie on pociągnął zespół ku zwiększonej ilości pościelówek, z I don't want to miss a thing na czele, bo w drugiej połowie lat 90. aerosmithowy rock zaczynał być już mocno passe. To on kilka lat temu zasiadł w jury amerykańskiego Idola, kiedy Aeromith popadło w kolejny już w historii okres stagnacji. I to on w końcu nagrał płytę solową "z potencjałem". Bo choć pierwszy był Joe Perry, to dopiero płyta Tylera jest płytą "dla ludzi". Straszono country, a We’re Somebody from Somewhere - bo tak nazywa się pierwszy solowy album Stevena - trafił nawet na szczyt listy najlepiej sprzedających się albumów w tej kategorii. Na szczęście dla nas wszystkich nie wszystko jest czarno-białe.


Steven nagrał płytę z materiałem, który niespecjalnie, a w większości w ogóle, nie sprawdziłby się w macierzystej formacji. Taki zazwyczaj jest motyw wydawania płyt solowych przez członków znanych zespołów. Z tym, że nasz bohater dokonał tego w wieku 68 lat. Czyli kisiło mu się to w trzewiach dość długo. I jak już wybuchło, to poszło w stronę korzeni. Które w Ameryce najłatwiej nazwać "country", ale w rzeczywistości dużo tu folku, popu, bluesa, tak zwanej americany. Country też oczywiście jest, ale raczej pod postacią jego nowoczesnej wersji.Odnajdujemy je w klimacie całości, w aranżacjach ze skrzypcami i banjo.

Całość pilotowała piosenka "Red, White and you", którą z początku odszyfrowałem jako Red wine and you....Prosty, chwytliwy pop, ale z gatunku tych, które chwytają od razu pewną specyficzną nostalgią i melancholią. Najbardziej przebojowy numer na płycie, ale też kwintesencja jej wakacyjnego, beztroskiego klimatu. Ja jestem amerykańskim chłopakiem, Ty bądź mają amerykańską dziewczyną. Wszystko wokół jest tak wspaniałe, wujek Sam dba o nas, a reszta nie ma znaczenia, póki Tom Petty śpiewa w radio - tak można streścić przesłanie Red, White and you. Bo dobrze być Amerykaninem i Steven doskonale o tym wie. Podobnie zwiewny klimat panuje choćby w Gipsy Girl i Love is your name - znów rzecz o płci pięknej, szukaniu swoich szans, tęsknocie. Te tekstowe banały wraz z przebojowymi melodiami doskonale pasują do letniej pory. Niezależnie czy podróżujemy właśnie po bezdrożach USA czy walczymy z komarami na działce pod Wyszkowem - klimat We’re Somebody from Somewhere trafia w samo sedno lata. Dlatego cieszmy się tą płytą póki noce są ciepłe, a kobiety bardziej rozebrane niż ubrane. To się powtórzy dopiero za rok.

Są tu także numery, które jasno pokazują z jaką kapelą Steven związany jest/był przez całe dorosłe życie - taki My Own Worst Enemy, po lekkim przearanżowaniu, mógłby zamykać którąś z tych nowocześniejszych płyt Aerosmith. Także zaśpiewy z kawałka tytułowego przywołują ducha Powietrznego Kowala. Jest też nawiązanie wprost - przeróbka Janie's Got a Gun, obdarta z rockowego puchu, podana na surowo, zachowuje tajemniczość oryginału, do którego szczyptę klimatu południa Stanów Zjednoczonych dodają skrzypce i mandolina. To podejście wpisuje się w obowiązujący obecnie trend "stripped", w którym tak gustują wszelakie indie-zespoliki, ale tu mnie jakoś nie drażni. Nic za to nie wnosi cover Pieace of my heart. Skrzypce też są, ale całość brzmi bardzo podobnie do oryginału, więc jest tylko miłym dodatkiem, rodzajem bonusu. A wspomniany blues? W formie mocno nowoczesnej występuje w The Good, The Bad, The Ugly And Me i Hold On (Won’t Let Go). Przy okazji zwrócie uwagę na linię melodyczną zwrotki w tym pierwszym utworze - echa Don't get mad, get even Aerosmith bardzo miło łechtają ucho.

Czyli nie takie country straszne jak je malują. Otrzymaliśmy fajny, letni, popowy album od zasłużonego rockmana, który powoli zamyka rozdział pod nazwą Aerosmith. Można się zżymać, że takie piosenki jak I Make My Own Sunshine to rozmienianie się na drobne, ale jest to zrobione z takim urokiem i naturalnością, że naprawdę ciężko się czepiać. Pod warunkiem, że nie rządzą nami hormony z gatunku "musi być szatan". Czyli słuchaczom po 30. ta płyta powinna dobrze wchodzić wraz z letnim drinkiem....gdziekolwiek jesteście tego lata!

...........................................................................................
Zapraszam na moją audycję "Muzyczne Noce" w radiopraga.pl
Muzyczne nowości, archiwalia i ciekawostki koncertowe.
W każdą niedzielę o 21:00




 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz