środa, 17 sierpnia 2016

Made in Japan 40 lat póżniej...4 lata później, czyli jak rodził się Memoriał Jona Lorda

Cztery lata temu, 17 sierpnia 2012 w Amfiteatrze Bemowo, odbył się koncert upamiętniający czterdziestolecie słynnych japońskich koncertów Deep Purple. A także pierwszy na świecie koncert-hołd dla Jona Lorda, zmarłego miesiąc wcześniej hammondzisty i współzałożyciela tego zespołu. Jeszcze wtedy bez nazwy Memoriał Jona Lorda, zapoczątkował ważną, przynajmniej dla niektórych, tradycję.

Droga do pierwszego Memoriału nie była łatwa. Pierwszy raz pomysł zagrania w całości Made in Japan Adam Panasiuk przedstawił mi około marca tego roku. Idea była ciekawa: po pierwsze kreatywne upamiętnienie rocznicy legendarnego dla fanów rocka sierpnia '72, po drugie rodzaj reunion zespołu Panteon, który rozpadł się pół roku wcześniej. Adam był wtedy uroczym ideowcem i gorąco wierzył w to, że ja i gitarzysta Kamil Wysocki powinniśmy grać razem, ponieważ tworzymy duet rzadko spotykany. Co prawda Panteon rozpadł się w atmosferze niesnasek i pretensji, ale próbując nie chować długo urazy przystałem na pomysł. Adam zorganizował miejsce i plakat i droga wydawała się otwarta.


Początkowo nie chciałem angażować się w wydarzenie organizacyjnie. Nie miałem doświadczenia, właśnie urodził się mój syn, cała rodzina przeprowadzała się do nowego mieszkania, a ja byłem w trakcie nagrywania Ambiwalencji z Maćkiem Dłużniewskim, która to współpraca dawała mi nieźle w kość. Widząc jednak konieczność promocji ciekawej idei zająłem się częścią PR-ową. Informacje o koncercie powoli rozprzestrzeniały się po Internecie, nie mieliśmy jednak ani patronów medialnych ani sponsorów. Do przygotowania została część muzyczna. 


Patrząc na całość z perspektywy czterech lat, zdobytego doświadczenia i większej (czego nie potwierdzają moje ex) dojrzałości, uświadamiam sobie, że ten koncert nie miał prawa się odbyć. Jakoś na początku czerwca spotkaliśmy się w sali prób, by nagrać promujące wydarzenie Highway Star oraz Smoke on the water. Oprócz składu szykowanego na koncert (Adam Panasiuk - wokal, Kamil Wysocki - gitara, Maciej Kożuszek - perkusja i moja skromna osoba - instrumenty klawiszowe) w nagraniach uczestniczył także Błażej Grygiel - bas. Na miejscu okazało się, że nie dość że perkusja (własność Maćka) jest mocno zdekompletowana (element stopy, bez którego efektywnie grać nie da rady, pękł ze starości - pamiętam zakończony sukcesem, szaleńczy rajd po okolicznych spawaczach, którzy pomogli ów element naprawić), to jeszcze sam muzyk niezbyt kojarzy zadany materiał. Cóż, byłem pewien, że będac pod skrzydłami deklarującego dozgonną miłość do purpury Wysockiego, będzie przygotowany przynajmniej do tego nagrania. Niestety, zespół Echo (którego obaj panowe byli wtedy filarami) miał wówczas bardzo duże ciśnienie na nagranie własnej płyty i ogólnie rzecz mówiąc sukces, a że zobowiązali się do czegoś...no cóż, TO mogło poczekać. 
Po kilku godzinach zmagań wysmażyliśmy coś takiego:


 


Muszę stwierdzić, że mimo nieświadomości granych nutek, perkusista rodzi sobie całkiem dobrze - cóż, trzeba przyznać, że był z niego kawał świetnego muzyka. Co dawało nadzieję na ciekawy efekt końcowy. Niestety, była to jedyna próba owego składu...mijały kolejne dni, tygodnie, a muzyków Echa do pracy zagnać się nie dało. A to obowiązki, a to letnie wyjazdy, a to odwiedziny cioci(!). To ostatnie, o ile pamiętam, przelało moją czarę goryczy. Nagle zrobił się koniec lipca...w połowie miesiąca otrzymaliśmy druzgocącą wiadomość o śmierci Jona Lorda, co oczywiście z automatu tylko podbiło wagę tego koncertu. Moja uwaga, że jednak są sprawy ważne i ważniejsza spotkała się z wielkim fochem i...zakończeniem współpracy przez Kożuszka, a co za tym idzie Wysockiego (lojalność!). To nie był jedyny powód, bo nerwowość w relacji "my" (Adam, ja) i oni (Kamil, Maciek) gromadziła się od jakiegoś czasu, choćby w fakcie opłat za salę prób. Ponieważ zespół Echo wynajmował salę na zasadach wyłączności, płacąc comiesięczny czynsz, założyłem (błędnie), że jej udostępnienie - dla nich zupełnie bezkosztowe, bo płacili tak czy inaczej - będzie ich wkładem w ten koncert. Adam włożył sporą, jak na ówczesne możliwości, gotówkę w sprawy organizacyjne, ja poświęciłem naprawdę konkretną ilość czasu na pisanie, mailowanie i promowanie koncertu, a w końcu to wspólna sprawa. Myliłem się. Do dziś mam w telefonie niemal wzywającego do zapłaty SMSa od Maćka....

...And Then There Were Three....

Na około 12 dni przed koncertem zostaliśmy bez gitarzysty i perkusisty (pozycję basisty zajął występujący wcześniej w Delhy Seed Miłosz "Zeus" Cierebiej). Co gorsza, także bez pomysłów na rozwiązanie problemu. Znajomości w branży miałem wtedy nikłe, nie było chyba nawet jeszcze facebookowych grup w stylu "szukam muzyka". A znajomi, którzy przyszli mi do głowy, byli albo z planami (koncert miał się odbyć w środku długiego weekendu, w środku sierpnia, w Warszawie - genialny termin:) albo bez chęci. Dramat wisiał w powietrzu i chociaż wrodzona ambicja absolutnie wykluczała odwołanie wydarzenia, robiło się coraz mniej ciekawie.

Co tu dużo mówić: dwa strzały. Mój - Kuba Mikulski. Adama - Robert "Kazon" Kazanowski uratowały to przedsięwzięcie. Ludzie, którzy 10 dni przed koncertem zgodzili się zagrać ten materiał na zasadzie przygody...wariaci? Kuba uwielbiał Purpli od dawna, pisał o nich nawet pracę licencjacką, a jako szkolony bębniarz na szczęście znał materiał i w dużej mierze formy utworów. No i nie miał planów na długi weekend. To uratowało nam tyłki! Kazon z kolei nie słyszał wcześniej nic ponad Smoke on the water i chyba Highway Star....ale, jak sam potem przyznał, spodobało mu się szaleństwo tego pomysłu.

Ile prób zdążyliśmy odbyć? Cztery...może pięć. Nie zagraliśmy tego materiału w całości ani razu, a część fragmentów, głownie improwizowanych, ustalaliśmy na zasadzie "jakoś to będzie". Czas gonił nas okrutnie. I tak skład:

Adam Panasiuk - wokal
Łukasz Jakubowicz - instrumenty klawiszowie
Robert "Kazon" Kazanowski - gitara
Miłosz Cierebiej - bas
Jakub Mikulski - perkusja

17 września 2012 wszedł na scenę bemowskiego Amfiteatru.







Szaleństwo...pycha...ale przede wszystkim nieskrępowana niczym miłość do muzyki sprawiły, że ten koncert jednak się odbył. Bo według wszelakich prawideł nie powinien. Jak prawie dwugodzinny występ, wypełniony muzyką z albumu najbardziej kultowego z kultowych, zagrać ma skład, który poznał się ledwie kilka dni wcześniej, który nigdy wcześniej nie wystąpił razem na scenie, którego członkowie nie mieli wtedy aż tak dużego doświadczenia (popularność kazonowego Night Mistress vel Nocnego Kochanka miała dopiero nadejść) muzycznego? Porwać się na materiał, który nagrał zgrany do granic możliwości, genialny i legendarny Deep Purple Mark II? Nie dysponując nawet sprzętem "z epoki"? Czyste szaleństwo.

Co pamiętam z 17 sierpnia? Duże zaskoczenie frekwencją. Nie wiem ile finalnie osób pojawiło się w Amfiteatrze, ale przed koncertem mówiliśmy sobie, że sto to będzie dobrze...było dobre trzy razy więcej. Pamiętam wejście na scenę, Highway Star i burzę braw, która wybuchła zaraz po ostatniej nucie utworu. To dodało energii i niemal zaparło dech w piersiach. Na tyle, że zapomniałem o wyłączeniu przesteru w organach na pierwsze takty Child in time...Pamiętam szalone, rozpędzone Space Truckin, które powędrowało nam aż do 22. minuty. Miłosza depczącego swoją gitarę basową podczas totalnie improwizowanej solówki (tego nie było nawet w "ustnych" planach z prób!). Kazona nie wiedzącego jak zakończyć jedną z partii solowych i konsultującego ciąg dalszy z Adamem, który z kolei musiał skonsultować sprawę ze mną. Dziewczynę, która wpadła na scenę i uścisnęła naszego wokalistę...




Dziś, przeglądając archiwalne filmiki, zastanawiam się jak to się udało. Ale udało się! Następnego dnia otrzymaliśmy kilkadziesiąt niesamowicie miłych wiadomości z gratulacjami. Wiem, że było warto, chociaż znawcy i profesjonaliści mają się do czego przyczepić; sam zgrzytam zębami przy wielu fragmentach. Ale to był taki koncert, któremu wiele się wybacza. To jak bitwa 5 nie mających nic do stracenia rycerzy z siłami, wydawałoby się,  nie do pokonania. Bo i problemy organizacyjne, personalne, ogrom i status materiału muzycznego...a jednak z tarczą, mimo że poobijani!

Zawsze będę miał niesamowity sentyment do tego wieczoru. Wyszliśmy na scenę lekko podminowani, ale absolutnie bez kompleksów względem "starszych kolegów". Naiwność? Być może. Nieświadomi swoich ograniczeń po prostu graliśmy...pozwalaliśmy, by muzyka nas poniosła, tak jakby Jon nad nami czuwał i jakąś nieogarniętą przez ludzki umysł mocą nie dał zniszczyć tej idei. Moje solo w Space Truckin', choć pełne mielizn i muzycznych naiwności, oddaje w pełni tego niekrępowanego niczym ducha wolności...wiem, że teraz trudno byłoby mi zagrać coś podobnego, szczególnie mając za sobą "szkołę profesjonalizmu", która - mimo wielu zalet - niesamowicie skrępowała moją intuicyjność. Ale to chyba nie wina szkoły, lecz nauczycieli...

Tego wieczoru zakiełkowała także idea, którą rozwijamy do dziś pod postacią Memoriału Jona Lorda. I choć skład personalny uległ dużym zmianom (z tamtego składu pozostałem ja i Kazon, czego z racji jego zainteresowań muzycznych nie spodziewałem się - dziękuję:), a formuła koncertu wygląda dziś zupełnie inaczej, to właśnie cztery lata temu to wszystko się zaczęło.

Lazy
 

Space Truckin' - część I i II



                                     

Smoke on the water

                                     
.........................










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz