
Od razu napiszę prosto z mostu: ta płyta to dla mnie rozczarowanie. Miłośnicy Blues Pills prawdopodobnie będą zadowoleni, wręcz zachwyceni, ale ponieważ się do nich nie zaliczam, skuszony singlem sięgnąłem po pełny album z pewnymi oczekiwaniami. Jak mawia znana mi i pewnie wielu z was wokalistka, oczekiwań mieć nie można. Swoją drogą wydaje się wierutną bzdurą, ale akurat w tym wypadku ma kobita rację. Moim grzechem było to, że oczekiwałem, iż poziom pierwszej kompozycji przeleje się na cały album.
Na początku mamy trzęsienie ziemi: Lady in Black to świetna piosenka. Nie tylko przywołuje tak pożądany klimat lat 60, ile po prostu mogłaby być wtedy nagrana i być do dziś jednym z - wielu, co prawda - klasyków tamtego okresu. Począwszy od przyjemnej jak zwykle oktawki na pianinie, poprzez mocny, charyzmatyczny wokal Elin, skończywszy na ultra melodyjnym refrenie - wszystko się tu zgadza. Są przesterowane gitary, stopniująca napięcie sekcja rytmiczna, organowe tło. Sam miód! Problem polega na tym, że kolejny numer, Little Boy Preacher, czerpiący z podobnych wzorców, wypada gorzej. Nie jest ŹLE - ale doskwiera brak odpowiednio nośnej melodii. Instrumentalnie bez zarzutu. Producent Don Alsterberg (bo chyba nie członkowie zespołu...) zadbał o bardzo dobre i wręcz niezbędne w wypadku tej płyty klawisze. Są tu organy, e-piano, nawet klawinet. Jest wszystko, czego szanujący się fan "starej muzyki" mógłby chcieć.
Ale mój problem polega na tym, że pod względem dobrych melodii ta płyta wyraźnie kuleje. Hype jaki otacza Blues Pills wyzwala właśnie te przeklęte oczekiwania. Skoro są to zbawcy, skoro jest to (może chwilowa, ale jednak) ikona, to niech będą najlepsi. Niech kopią tyłki aż wióry lecą. Niech nie dają zasnąć ani normalnie spożywać posiłków. Niech zabijają na raty swoją zajebistością. A tu...nic z tych rzeczy się nie dzieje. Gdy słucha się tej płyty, wszystko jest w porządku. Główka i nóżka same chodzą w rytm, ucho raduje się ciekawymi, bogatymi aranżacjami, a nad wszystkim króluje mocny, lekko zachrypnięty wokal Elin Larsson (oczywiście dla słuchaczy płci męskiej nierozerwalnie związany z jej niebanalną urodą). Gdy płyta się kończy...zostaje utwór tytułowy i może jeszcze I Felt A Change, gdzie wokalistka z towarzyszeniem e-piana opowiada o swojej stracie. Małe reminiscencje Changes Black Sabbath, ale żadna to zżyna. Reszta przepływa, przelatuje i oczywiście możemy to puścić znów i znów i nawet doszukać się kolejnych intrygujących momentów, ale po prostu chciałoby się więcej.
Lady in Gold na pewno spodoba się dotychczasowym fanom zespołu, spodoba się także miłośnikom brzmień vintage. Już widzę te teksty o rycerzach (i księżniczce) hippisowskiego rocka. Ja jednak czuje mocny niedosyt. Nie wiem czy to zboczenie muzyka, ale mając taki potencjał, taką wokalistkę, otaczający zespół swoisty kult, zadbałbym o konkretne, wrzynające się w pamięć melodic hooks. Na najnowszej płycie Blues Pills wyraźnie tego brakuje. Dlatego, pod tym względem, dla mnie to rozczarowanie.
P.S. Trzebaby powoli się zakładać o to kiedy Elin odbije i zacznie karierę solową. Bo bycie w zespole jest takie niemodne...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz