sobota, 11 czerwca 2016

Rainbow - Boston 1981 (2016) - recenzja

Ritchie Blackmore zatęsknił za rockowym graniem i "z nostalgii oraz dla fanów" postanowił na chwilę wyskoczyć z renesansowej krainy minstreli z powrotem pod tęcze. Zapowiadał cztery koncerty, ogłoszono trzy, w listopadzie zeszłego roku bilety rzucono do sprzedaży, koniki koncert angielski (jedyny halowy) wykupiły na pniu, Rysiek ogłosił skład zespołu...i wrzawa ucichła. Żaden to powrót Rainbow, skład zupełnie nowy, chociaż w dużej mierze złożony z weteranów scen wszelakich. No i zupełna świeżynka w tym towarzystwie (ale o głosie potężnym) - Ronnie Romero za mikrofonem. Tak to mniej więcej wygląda na dzień dzisiejszy. Jak wyjdzie? Przekonamy się już za tydzień.

Korzystając z lekkiego szumu wokół nazwy Rainbow mała wytwórnia Cleopatra Records postanowiła sięgnąć do archiwów i wydać coś z zamierzchłej przeszłości zespołu. Jakiś czas temu ukazał się, niestety mocno bootlegowej jakości, zestaw z trasy Down to Earth, kiedy to Ritchie musiał, przynajmniej na jakiś czas, użerać się z zupełnie nierockandrollowym z wyglądu Grahamem Bonettem. Do legendy przeszła historia z pilnowaniem długich włosów wokalisty, które ten i tak podstępnie ściął przed pierwszym koncertem. W 1980 Graham poszedł "do Las Vegas" , delikatnie kopnięty przez szefa w zadek...a mógł zginąć na scenie:

 
Nastała era Joe Lynn Tunera (rym niezamierzony). I właśnie z tego okresu, zaraz po wydaniu Difficult to Cure, pochodzi omawiane wydawnictwo. Dostajemy 10 utworów, 65 minut grania z koncertu, na którym Rainbow było "co-headlinerem" wraz z Patem Traversem (stąd pewnie krótka setlista). Nagranie zrealizowane przez radio, które wtedy transmitowało ten koncert, stąd bardzo dobra jakość dźwięku. Minus - dla największych fanów - taki, że koncert jest już dobrze znany z bootlegów. 

Rainbow w tym okresie to już był zespół mocno stąpający po ziemi. Żadne tam smoki, miecze i dziewice - Blackmore odcinał się od "ery Dio", chociaż oczywiście coś z wielkich utworów z tamtego okresu musiał zagrać.  Joe Lynn wniósł do zespołu to, o co właśnie Ritchiemu w tamtym momencie chodziło - popowe zacięcie, teksty o miłości i bardziej przyjazne amerykanom oblicze. Dlatego usłyszymy tu głównie kompozycje z Difficult to cure, chyba najlepszego albumu z Turnerem na wokalu. Joe brzmi tu bardzo dobrze, rockowo, konkretnie. Udowadnia, że nie przez przypadek pojawił się w purpurowej rodzinie. Fakt, że nie musimy go oglądać, działa tu na pewno na korzyść. Co do jego interpretacji kompozycji z lat 70....no wiadomo, jest gorzej. Long live rock and roll na tym nie cierpi (a wręcz zyskuje na ekspresji - w końcu to kawałek rock and rollowy właśnie), ale Catch the Rainbow i Man on the Silver Mountain już tak. Ogólnie jednak Joe wypada na tej płycie bardzo dobrze, także w kawałkach z Down to Earth. A jak reszta zespołu?

Brzmienie koncertu zaskoczyło mnie bardzo i myślę, że to jedna z rzeczy, dla których warto po Boston 1981 sięgnąć. Czasy, kiedy zespół przez większość czasu na scenie improwizował, odeszły w zapomnienie (taka to "dobra zmiana", jaką przyniosły lata 80....). Tu liczy się konkret. Mamy jedno wspomnienie magicznej ery Rainbow - Catch the Rainbow trwa dobre 14 minut i chociaż w solówce Ritchiego brak już tych smaczków i niuansów, znanych chociażby z wykonań z 1976 i 1977 roku, a podkład klawiszowy jest ciut nowocześniejszy (ah, gdzie te chóry generowane przez Tony'ego Careya i Davida Stone'a?), to odbywamy tu miłą podróż do krainy zamków i magii. Reszta występu jest bardzo dynamiczna i pozytywnie zaskakuje sposobem realizacji. Jest drapieżniej nie tylko w stosunku do płyt studyjnych (co nie jest trudne do osiągnięcia w warunkach koncertowych), ale i innych "żywców" Rainbow z lat 80. Posłuchajcie chociażby (bardzo dobrze umiejscowionych w miksie) klawiszy Dona Aireya w Spotlight Kid - wyraźny Hammond sprawia, że kawałek zyskuje na zadziorności i dynamice. Podobnie jest z mocno popowym I Surrender - zamiast rozmytego tła mamy konkretne, hammondowe granie. Oczywiście jest dużo "ejtisów" (brzmienie intra do wspomnianego I Surrender powala swoją kiczowatością), ale ja akurat bardzo lubię ten klimat. Ritchie, jak to Ritchie - z początkiem lat 80. próbował trochę unowocześnić brzmienie, nie tylko zespołu ale i swojej gitary. Nadal jest jednak precyzyjny i zabójczo melodyjny. I ten jego specyficzny styl gry, który wprost uwielbiam - sposób realizacji tej płyty (gitara w lewym kanale, reszta w prawym) pozwala w pełni docenić jego walory. 

Prawdziwym tour de force tej płyty jest instrumentalny Difficult to Cure, będący tak naprawdę fragmentem Ody do radości Beethovena z rozbudowaną częścią solową - bardzo jednak efektowną i dającą pole do popisu zarówno Blackmore'owi, Airey'owi jak i Bobby Rondelli'emu na bębnach. Wszystko w bardzo skondensowanej, ale przemyślanej formie. Na koniec dostajemy jeszcze zupełnie niepotrzebne Smoke on the Water, które poprzedzone jest zajawkami Lazy i Woman from Tokyo. Niepotrzebne, bo wersji Dymu ukazało się na płytach już chyba z tysiąc, aczkolwiek Rainbow bardzo sprawnie i smacznie prześlizguje się po tym klasyku. Ale zamiast tego mogło pojawić się chociażby All Night Long. Tym niemniej polecam to wydawnictwo zarówno fanom Rainbow z lat 80. jak i osobom, które kręcą nosem na skład z Turnerem. Tutaj Joe śpiewa naprawdę dobrze, a cały zespół brzmi niesamowicie energetycznie. Miks nagrania dodaje całości smaczku, bo nawet bardziej popowe utwory brzmią soczyście. Taki mały souvenir z ery, w której klasyczny hard-rock przechodził powoli w stan spoczynku.



...............................................................
Zapraszam na Muzyczne Noce w radiopraga.pl
W każdą niedzielę o 21:00


1 komentarz:

  1. może sie skusze. nie lubie turnera, ale ostatnio sciagnalem bootleg z tego samego roku z tokio, zgrywka z transmisji radiowej chyba. o dziwo calkiem niezle.

    OdpowiedzUsuń