piątek, 18 listopada 2016

Neal Morse Band, The - The Similitude Of A Dream (2016) - recenzja

The Similitude Of A Dream to druga płyta pod szyldem The Neal Morse Band. Po latach wydawania płyt solowych Neal uznał (przynajmniej na jakiś czas), że optymalny skład warto uhonorować właśnie dopiskiem "band". Czy chodzi tylko i wyłącznie o muzykę, czy również o pieniądze - tego nie wiemy. Na pokładzie oprócz lidera mamy również (oczywiście) Mike'a Portnoya, ale też Randy'ego George'a (bas), Erica Gillette'a (gitara) oraz Billa Hubauera (instrumenty klawiszowe). Ten, sądząc po zdjęciach, wesoły kwintet zaserwował nam dwupłytowy album, który już przed premierą Portnoy ochrzcił dziełem życia i osiągnięciem na miarę The Wall i Quadrophenii, przebijającym jego własne dokonania pokroju Scenes from a memory Dream Theater.

Osobiście mam uczulenie na takie szumne zapowiedzi, gdyż niezmiernie kojarzą mi się z pewnym warszawskim zespołem "na S". Z tym, że oczywiście Portnoy to facet pięćdziesięcioletni, z dorobkiem płytowym ilościowo zawstydzającym większość muzyków rockowych, natomiast nasze chłopaki stroszą piórka po kilku latach działalności, ale zawsze takie gadki-szmatki pachną podwórkowym marketingiem. Że wcześniej to było fajnie, ale teraz będzie najfajniej i jacy my to nie...fajni. Jak to się ma jednak do rzeczywistości? 

The Similitude Of A Dream to ponad 100 minut muzyki, 23 utwory - jak na Neala średnia  raczej skromna. To prawda, nie ma tu żadnego "epika", ale album to przecież (jak zwykle) dzieło koncepcyjne, więc tak naprawdę wszystko łączy się tu elegancko, tu i ówdzie połyskując motywami zaczerpniętymi z otwierającej całość Uwertury. Treść słowną albumu oparł Neal na Wędrówce Pielgrzyma" Johna Bunyana, opublikowanej po raz pierwszy w 1678, prawdopodobnie najsłynniejszej w dziejach światowej literatury alegorii opisująca doświadczenia chrześcijańskiego życia przedstawionego w barwnej narracji pielgrzymki z Miasta Zagłady na Górę Syjon. Czyli, jak to często zawsze u Neala bywa, płyta dotyczy chrześcijaństwa i łączenia się z Bogiem. Swoją drogą, jest to jeden z niewielu twórców, którzy takie przesłanie mieszają z rockiem bardzo konsekwentnie i jednocześnie bezboleśnie.

Muzycznie także nic nowego, w stosunku do poprzednich dzieł spółki Morse & Portnoy, nie znajdziemy. Owszem, pojawia się na przykład bluegrass (Freedom Song), ale w 99% to kolejny "Neal Morse". Diabeł tkwi w szczegółach - na pewno słychać tu tę organiczność, jaką osiągnąć może tylko zgrany skład (a nie kolejni przychodzący i odchodzący muzycy sesyjni), słychać więcej vinatge'owych barw klawiszowych dzięki dołączeniu Billa Hubauera. Ale przecież Neal w tej konfiguracji ma być właśnie taki.  Trochę staromodny, ale pełen świeżych, porywających melodii. I tego nie brakuje - tych dwóch płyt słucha się wyśmienicie. Pomysł goni pomysł i choć często mamy wrażenie, że "już to przecież słyszeliśmy", to jednak bogactwo i fantastyczna energia tego zespołu niwelują wszelakie wrażenia powtarzalności. 

Ciężko wyróżnić tu jakieś fragmenty, bo całość jest niezwykle równa. A przecież obecnie ciężko zespołom nagrać nawet dobry 45-cio minutowy krążek! Poczynając od wspomnianej, pachnącej starym, dobrym rockiem symfonicznym, Uwertury, mamy przegląd wszystkich inspiracji współczesnego retro-progowca: Genesis, Yes, Styx, Led Zeppelin, ELP a nawet Queen (The Ways of a Fool). Nawet jeśli jakiś pomysł do końca nie zaiskrzy, to zaraz pojawia się jakaś wstawka, jakiś kolejny szczegół, które przyciągają uwagę. I nie ma tu jakiegoś nachalnego kopiowania mistrzów z przeszłości. Neal Morse już dawno wykształcił swój własny, niepodrabialny styl, w ramach którego oczywiście czerpie słyszalnie z przeszłości, ale robi to naprawdę po swojemu, a teraz - z pomocą stałego zespołu - udało mu się całość jeszcze bardziej doszlifować. I tak przez ponad 100 minut. Pochwalić należy też produkcję albumu - zachowano bogactwo brzmienia każdego instrumentu przy jednoczesnej przejrzystości. Jak gra Hammond, to gra Hammond i go słychać. Niby oczywiste, ale nie zawsze stosowane w praktyce.

Nie nazwałbym The Similitude Of A Dream płytą życia Mike'a Portnoya, bo zapomniał on chyba o wyjątkowości niektórych dzieł Dream Theater, ale jeśli odrzucimy tę emocjonalną bańkę, którą zawsze toczy przed sobą perkusista, otrzymamy naprawdę bardzo dobry, świetnie napisany, zagrany i wyprodukowany album. Nie ma przełomu, nie ma ARCY-dzieła, ale jest dzieło, którego słuchanie wywołuje niejednokrotnie uśmiech na twarzy. I o to w takiej muzyce chodzi - o pozytywną energię, którą ładuje słuchacza. Wielki ukłon dla zespołu!

5 komentarzy:

  1. Portnoy to mój ulubiony perkusista, ale niestety nie człowiek, więc Jego gadki to puszczam mimo uszu. Płyta bardzo dobra. Zgadza się ,to wciąż ten sam Morse, ale tym razem bardziej różnorodny niż na pozostałych płytach. Więcej tu Transatlantica niż Morsa solo...i bardzo dobrze. I jakby tak w wokalu wstawić Serka to w paru utworach bylibyśmy pewni , że gra właśnie DT. Ale jakby to ująć, zamówiłem z menu klasyczne danie prog-rockowe i takie dostałem. Po przesłuchaniu płyty zapadła decyzja o zakupie biletu do Warszawy na Koncert. Chcę to zobaczyć na żywo. 8-9/10

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nic dodać nic ująć ;-) z koncertem włącznie ;-)

      Usuń
  2. P.S. Broken Sky/Long Day ( Reprise ) Jak ja lubię takie patetyczne kilkunastominutowe progresywne finały.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo dobry album, ale i poprzedni Gran Experiment był wyśmienity! Warszawski koncert szykuje się ciekawy, live to jest live!

    OdpowiedzUsuń