wtorek, 16 lutego 2016

Steve Rothery Band - 15.02.2016, Progresja, Warszawa

Tak to już jest, że gdy jesteś lub byłeś członkiem Bardzo Ważnego Zespołu, to na solowych koncertach musisz coś z repertuaru tego zespołu zagrać. Wieść o takim zamiarze podbija z automatu sprzedaż biletów, a jest i artystyczną okazją do przypomnienia czasami od dawna nie granych przez Bardzo Ważny Zespół utworów. W końcu masowo robią to "tribute bandy", więc jak najbardziej logicznym jest, że człowiek, który tworzył te dźwięki lata temu, ma do nich jeszcze większe prawo.

Fish w zeszłym roku odwiedził Polskę z "Misplaced Childhood" dwa razy (łącznie dając 5 występów) , za każdym razem zbierając mieszane opinie. Bo wiadomo - Fish to Fish, klasyk progresu lat 80 i artycha pełną gębą. Ale głos nie ten i pewne (poważne) uchybienia w wykonaniach były słyszalne. No i ponoć gitara nie ta...(na żadnym z tych koncertów nie byłem, woląc zostawić w pamięci cudownie magiczny koncert artysty z października 2006, kiedy "Misplaced...." również było prezentowane - z okazji 20-to lecia wydania albumu)

Więc przyjechała TA gitara w postaci Steve'a Rotherego. Z tego co wiem frekwencja na listopadowym koncercie Fisha w tym samym klubie była większa. No cóż, przywilej wokalisty. Punktualnie o 20:00 zaczęła się pierwsza część wieczoru. Steve ze swoim zespołem zaprezentował 5 kompozycji ze swojej pierwszej (!!) solowej płyty z 2014 roku, The Ghost Of Pripyat. Nawet nieznającym tematu (czyli na przykład mnie) ta porcja nie zrobiła krzywdy. Niby granie wyłącznie instrumentalne jest na koncertach rockowych "nie aż tak atrakcyjne" niż wokalno-instrumentalne, ale nie od parady Steve R. jest przecież uznawany za jednego z głównych melodyków gitary. A więc nie puste popisy, a melodie i klimat unosiły się pod dachem Progresji. Nawet nie znając materiału można było zamknąć oczy i odpłynąć. Zresztą patrzeć nie było za bardzo na co - zerowa scenografia i lekko grubawy facet zmagający się z gitarą na środku sceny....oczywiście dla fanów Marillion ten widok był w stu procentach tym, co chcieli oglądać. Steve okazał się bardzo sympatycznym konferansjerem, z humorem zapowiadającym kolejne utwory i wdającym się w dialogi z publicznością. Już na tym etapie okazało się też, że koncert nagłośniony będzie bardzo przyzwoicie - realizator sprawiedliwie traktował wszystkie instrumenty i nie było sytuacji, że gitara nachalnie przykrywa klawisze, co niestety zdarza się na koncertach dość często. 

Jakkolwiek sympatyczna nie byłaby pierwsza część koncertu, większość zebranych w Progresji czekała na danie główne. Po krótkiej przerwie zespół, wsparty przez wokalistę o swojsko brzmiącym nazwisku Jakubski, wrócił na scenę i przy gorącym aplauzie publiczności rozpoczął misterium pod tytułem "Misplaced Childhood". To chyba ostatni w historii album koncepcyjny, który jako tako zakotwiczył w umysłach szerszej niż fani danego zespołu świadomości. Płyta szczególnie ważna dla Fisha, bo przecież w warstwie tekstowej zawierająca wątki autobiograficzne. I ma to śpiewać kto inny? A jednak! Steve poszedł modną ścieżką (zainicjowaną w latach 90. przez Judas Priest, obraną też przez Yes) i szukając wokalisty, który ma wcielać się w rolę dawnego kolegi, sięgnął do tribute-bandu swojego macierzystego zespołu. W tym wypadku był to strzał w dziesiątkę, bowiem od pierwszych linijek Pseudo Silk Kimono czuć było w wokalu Jakubskiego tę fishową nutę, pozbawioną jednak skaz naniesionych na oryginał przez papierosy, alkohol i wiek. Martin wywiązał się ze swojego zadania na piątkę, a momentami - pokazując pełnię możliwości wokalnych - na szóstkę. Oczywiście brak mu tej scenicznej charyzmy, która wzniosła Fisha na ołtarze, ale nie można mieć wszystkiego. Zresztą obecność Rotherego wynagradzała te niedostatki. Suita została zagrana "jak Pan Bóg przykazał". Bez większych wtop, z jedną przerwą na podstrojenie gitary. Z wydatnym udziałem publiczności, zarówno wokalnym jak i klaskanym (jak głośno skomentował to jeden ze stojących przy barze: "klaskać to trzeba umieć!"). Momentami miało się wrażenie podróży do lat 80. - materiał nie zestarzał się ani trochę, mimo oczywistych znaków tamtych czasów (brzmienia klawiszy).

Czy wybrzmienie ostatnich taktów White Feather oznaczało koniec koncertu? Okazało się, że czeka nas jeszcze bite 45 minut przygody ze starszą i młodszą historią Marillion. Jeśli uznać to za bis, to sporo się przeciągnął i chyba każdy obecny na widowni musiał być usatysfakcjonowany. Pojawiło się kilka klasyków - Fugazi (z obowiązkowym wykrzyczeniem przez publiczność ostatniego słowa), Sugar Mice, Incubus (zapowiedziany przez Martina jako kawałek zawierający jego ulubione solo Steve'a). Pojawił się też rarytasik - strona B singla Assassing, Cinderella Search. Największą jednak niespodzianką było zagrane na sam koniec, chyba faktycznie jako ekstra bis i prezent dla polskiej publiczności, najmłodsze w zestawie Afraid Of Sunlight. Steve zapowiedział, że zbyt dobrze tego nie na próbie nie ograli i może być trochę "chwiejnie", ale myślę że zespół podołał wyzwaniu całkiem sprawnie. Niestety, twórczość Marillion ery Hogartha to dla mnie jedna wielka plama z przebłyskami typu Neverland czy This Is The 21st Century, więc nie jestem w stanie ocenić tego wykonania z pełnym przekonaniem. Jednakże mina znajomego fana(tyka) Marillion, którego spotkałem zaraz po zapaleniu górnych świateł, mówiła sama za siebie. To był bardzo udany wieczór.

Jeszcze jedna miła rzecz, jaka ma miejsce przy tego typu klubowych koncertach członków Bardzo Ważnych Zespołów - artyści po kilkunastu minutach wmieszali się w pozostałą placu boju publiczność i cierpliwie rozdawali autografy oraz pozowali do zdjęć.

Autor, Rafał N. oraz Steve Rothery

Dziękuję Pawłowi za zaproszenie na koncert!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz