środa, 12 sierpnia 2020

Deep Purple - Whoosh! (2020) - recenzja

 



Deep Purple już dawno osiągneli status "cieszmy się, że jeszcze grają, nic już nie muszą". To ulubione hasła fanów w przypadku nowych wydawnictw wykonawców, którzy przekroczyli 60. rok życia i w świadomości ogółu funkcjonują na zasadzie "to oni jeszcze żyją?!". Robi się z tego trochę takie podejście nakolannikowe - pojawiają się recenzje 10/10, uwypuklanie plusów, pomijanie minusów i inne typowo fanowskie zabiegi. Z resztą sam uległem temu syndromowi w recenzji InFinite sprzed 3 lat, bo jednak jest w tym wiele prawdy. Jesli zespół jest na scenie od pół wieku, każda płyta, każda kolejna trasa może być tą ostatnią. A przecież TAKICH zespołów jest coraz mniej. Dlatego "głaszczemy".

Pierwszy singiel z tegorocznej płyty Deep Purple, Throw my bones, pojawił się kilka dni po zamknięciu nas w domach przez władców tego świata w ramach tak zwanego "lockdownu" i...nie zachwycił. Ładna piosenka, ale - znów fani - gdzie Hammondy, gdzie ciężar? Co to za solo gitary typu "kopiuj-wklej"? W końcu gdy w 2017 pojawiła pierwsza zapowiedź Infinite, głośniki aż rozsadzała energia i moc (mowa o Time for Bedlam oczywiście). Co to będzie? Druga próbka pognębiła tych jeszcze wierzących. Man Alive to jeden z najbardziej eksperymentalnych kawałków Purpury od dawna. Melodeklamacja, fragmenty jakby wyjęte z jakiegoś filmu, brak chwytliwej melodii - zapowiadało to wszystko katastrofę.

W końcu jednak, opóźniona o dwa miesiące (thanx to Coronavirus), pojawiła się dwudziesta pierwsza studyjna płyta Deep Purple Whoosh!. I jak jest? Nie tak źle jak się zapowiadało!

Ustalmy od razu - poprzednik ustawił poprzeczkę dość wysoko i niestety nie udało się jej przeskoczyć ani nawet dotknąć. Na Whoosh brakuje choćby jednego killera, poprzednio mieliśmy ich trzy, a może i cztery. Utworu, który choć nie przejdzie do historii rocka (bo to nie te czasy), to powoduje szybsze bicie serca i przyjemne mrowienie na skórze. Tym razem, zgodnie z zapowiedziami zespołu, jest bardziej piosenkowo, utwory są bardziej zwarte (i jest ich więcej). 

Whoosh na pewno można pochwalić na nieskazitelną produkcję Boba Ezrina i jak zawsze absolutnie najwyższy poziom instrumentalny oraz - tu zawsze można mieć obawy, bo wiek... - wokalny. Gillan odnalazł się w "nowym" sposobie śpiewania, nie forsuje górek, raczej porusza się w rejestrach niższych, przez co jego 75 lat nie ma aż takiego znaczenia. Tak jak na poprzedniej płycie bryluje Don Airey, który ma ten szczególny dar, dzięki któremu z nawet przeciętnego pomysłu muzycznego jakąś zagrywką, szczegółem, brzmieniem wyciągnie to, co najlepsze. Plus oczywiście nienaganne solówki hammondowe oraz fortepianowo-syntezatorowe. Jego partia solowa w Nothing at all to prawdziwy majstersztyk!

Jeśli jesteśmy już przy tym numerze, to trzeci singiel z Whoosh!  jest chyba najbardziej zapadajacym w pamięć fragmentem płyty. Przepiękna, sielska melodia wiodąca, gdzie Steve i Don cudownie przeplatają muzyczne myśli, wyluzowany śpiew Gillana i wspomniana solówka hammondowa (przywodząca na myśl stare progresywne zespoły pokroju Ekseption) powodują, że z przyjemnością wracam do tego utworu.

Oprócz tego jest tak, że jak gra, to jest fajnie, a jak przestanie to niewiele zostaje w głowie.  Niezły bridge w Drop the weapon; damsko-męskie chórki zaakcentowane śmielej niż na jakiejkolwiek wcześniejszej płycie Purpli; intro i outro oraz intrygujący klimat Step by step; rock and rollowy, wypełniony tekstowymi cytatami niczym Speed King, What the What (na zasadzie, że "fajnie grają", a nie że to wybitny kawałek);syntezatorowe solo w Long way round. Jest też fajna miniaturka, służąca jako wstęp do Man alive - Remission possible. Mogłaby się z powodzeniam przerodzić w jakiś pełnokrwisty instrumental, a tak to tylko minutka i do domu.

Całość wieńczy (no prawie, bo mamy jeszcze swego rodzaju bonus) nagranie, które 52 lata temu rozpoczęło płytową karierę Deep Purple - And the adress. Swoista klamra? Pożegnanie? Jak podkreślają sami muzycy, w tym wieku każda płyta może być ostatnia. "Nabrali" nas trochę trzy lata temu (tytuł płyty i trasy zwiastował pożegnanie), ale jednak pociągnęli temat dalej. I chyba faktycznie warto przymknąć oko na pewne mankamenty i cieszyć się takimi, jacy są. Bo przy wszystkich mankamentach Whoosh! to jednak kawałek solidnego grania. Coraz rzadziej występującego w przyrodzie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz