czwartek, 1 grudnia 2016

Rolling Stones, The - Blue & Lonesome (2016) - recenzja

Stonesi grający bluesa to temat stary niemal jak świat. W końcu od bluesa zaczynali, a było to ponad pół wieku temu (!). Na samym początku kariery byli po prostu białymi chłopakami zafascynowanymi takimi postaciami jak Muddy Waters, Willie Dixon czy Howlin' Wolf. Klasyków (już wtedy) bluesa przenosili na grunt brytyjski z młodzieńczą pasją i bez zbytniego zastanawiania się "co będzie dalej" (robił to za nich manager, Andrew Loog Oldham, jednak wbrew plotkom, jego wpływ na muzykę kwintetu był znikomy). Dlatego wielu uważa ten wczesny okres działalności największego rock & rollowego zespołu na świecie za najbardziej fascynujący. Mniej myślenia, więcej tego, co w duszy gra. I faktycznie, takie podejście sprawdzało się świetnie mniej więcej do wczesnych lat 70. (z małymi przerwami na wątpliwej jakości eksperymenty w rodzaju Their Satanic Majesties Request). Potem coraz więcej "myślenia" (oraz podążanie za modami) przyniosło zespołowi oczywiście wielką sławę i pełne stadiony, ale zabrało tego pierwotnego ducha, dzięki któremu w ogóle zaczęli grać.

Od ostatniej studyjnej płyty, The Bigger Bang, minęło już 11 lat i, oprócz dwóch premierowych utworów przygotowanych na składankę Grrr, w obozie Stonesów pod względem kreatywności niewiele się dzieje. Nie wiadomo zatem czy składający się wyłącznie z bluesowych coverów Blue and Lonesome to próba przywrócenia dawnej radości grania z nadzieją, że zespół jeszcze choć jeden raz zbierze się i nagra premierowy materiał, czy raczej faktycznie ostatnie studyjne dzieło wielkich The Rolling Stones, sprytnie spinające klamrą 54 lata ich działalności. Jedno jest pewne: tak dobrze nie brzmieli od dekad.

Trudno wyróżniać jakikolwiek utwór na płycie, która w całości składa się z bluesowych standardów. Nie są to na szczęście rzeczy ograne do nieprzytomności, nie znajdziemy tu milionowej wersji Hoochie Coochie Man. Zespół sięgnął dużo głębiej, zamknął się na kilka dni w studio i zupełnie na żywo, w kwintecie, zarejestrował 43 minuty muzyki. Na szczęście drzwi na parę chwil się uchyliły i zdążył się się przez nie prześlizgnąć Eric Clapton, którego słychać w Everybody Knows About My Good Thing i I Can't Quit You Baby (nagrywał akurat w studiu obok), a także stały współpracownik grupy, pianista Chuck Leavell, którego charakterystyczne partie słychać m.in w wyżej wspomnianym Everybody.....jednakże udział osób spoza ścisłego "kierownictwa" jest tu bardzo ograniczony (pojawiają się jeszcze Jim Keltner na instrumentach perkusyjnych w Hoo Doo Blues i Matt Clifford na Hammondzie; nie licząc oczywiście basisty Darryla Jonesa, który nigdy oficjalnie członkiem grupy nigdy nie został, ale gra z nią od początku lat 90.).

Stonesi nie byliby jednak sobą, gdyby trochę nie namieszali. Nie jest to bezładne jam session panów w mocno średnim wieku. Mimo słyszalnej swobody i okazjonalnej niedbałości całość wyprodukowana jest tak,  że bardziej niż latami 60. zalatuje "bluesem" spod znaku Jacka White czy Black Keys, pokryta jest tą charakterystyczną mgiełką przesteru. Dzięki temu oczywiście będzie bardziej przemawiać do współczesnego słuchacza, ale jednocześnie nie zrazi fanów będących rówieśnikami muzyków. Jaggerowa smykałka do nowych trendów nadal jest w pełni aktywna.

W ogóle Mick gra na tej płycie rolę pierwszoplanową. Niejako dyryguje całością, jego wokal jest bardzo mocny, zdecydowany, sporo jest też harmonijki, której może nigdy nie był mistrzem, ale na której wypracował sobie charakterystyczny styl gry. Zawsze wydawało się, że to Keith Richards jest rhythm and bluesowym sercem zespołu, a Mick wiecznie młodym, podążającym za modami chłoptasiem. Na Blue & Lonesome Mick sięga jednak w głąb duszy i wydobywa stamtąd pokłady autentycznych emocji. Jak choćby w utworze tytułowym, gdzie akcentuje i przeciąga słowo "please" w sposób wywołujący ciarki na plecach. A zaraz potem chwyta za harmonijkę i dosłownie poraża słuchacza krótkim, ale wypakowanym po brzegi dramatyzmem solem. Nie oznacza to, że gitarzyści próżnują. Mamy charakterystyczne dla Richardsa i Ronniego Wooda "tkanie" w Hoo Doo Blues, pięknie napędzają też Hate To See You Go, jednak to właśnie Micka wypuszczono (albo sam się wypuścił) na tej płycie na pierwszy plan. Czy wspominałem o nieodzownej, swingującej grze Charliego Wattsa? Nie, a przecież bez niej nie byłoby The Rolling Stones.

Podsumowując, zmian w Twoim życiu ta płyta nie wywoła, równie dobrze mogłoby jej nie być, ale jednak fajnie, że jest. Bo Stonesi to od dawna nie tyle marka, co niezastąpiona część naszej kultury. I dobrze, że nadal są, koncertują i co jakiś czas obdarowują nas nowymi pomysłami - nawet jeśli w tym wypadku są one "tylko" coverami. Bo nadejdzie taki dzień, że i ich zabraknie. Co prawda Keith Richards obwieścił, że prędzej pomrą niż przejdą na emeryturę, ale zeszłoroczna śmierć Lemmy'ego potwierdziła rzecz oczywistą: na starość nie ma mocnych. Kto jednak widział wyświetlany właśnie w kinach dokument The Rolling Stones Ole,Ole, Ole, ten bez wątpienia przyzna, że Stonesi póki co ten pojedynek wygrywają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz