czwartek, 6 października 2016

Phish - Big Boat (2016) - recenzja

No dobrze, jedyną recenzję nowej płyty Phisha w polskim internecie czas zacząć.
Należy więc podkreślić (ale to czytelnicy tego bloga jak i słuchacze audycji Muzyczne Noce doskonale wiedzą), że Phish to zespół wybitnie koncertowy. Taki, którego płytowe poczynania to tylko niepozorna introdukcja do tego, co wyprawia na scenie. Improwizacje, a właściwie komponowanie na żywo, to znak rozpoznawczy kwartetu z Vermont. Właściwie Phisha słucha się głównie w wersji "live" (zespół wydaje KAŻDY swój koncert i udostępnia poprzez własną platformę livephish.com, oczywiście odpłatnie). Po co więc nagrywają albumy? Cóż, teraz, po ponad 30-tu latach od założenia zespołu, chyba tylko i wyłącznie z potrzeby serca.

Nie ma się co oszukiwać - Phish 3.0 (tak zwykło się nazywać obecną reinkarnację zespołu, który zmartwychwstał w 2009 po 5-cio letniej przerwie) to zespół składający się z dojrzałych, będących już po pięćdziesiątce facetów. Czasy szalonych, bezkompromisowych, przełamujących kolejne granice przygód odeszły w siną dal, pozostała stabilizacja i bardziej rodzinne życie (co członkowie kwartetu podkreślają bardzo często), a jeśli chodzi o sprawy muzyczne - większe skupienie na projektach solowych. Mimo to Phish płynie dalej i oto dostajemy trzynasty album studyjny w ich karierze.

Ciężko mi sobie wyobrazić co mógłby czuć człowiek nie będący fan(atyki)em zespołu po wysłuchaniu tych trzynastu utworów. Producent Bob Ezrin (tak, ten od The Wall) rzucił zespołowi wyzwanie - pokażcie co czujecie, jacy jesteście, nauczcie się 10 folkowych piosenek na pamięć, zapomnijcie je i stwórzcie własny materiał. Ponieważ zespołowi daleko obecnie od dyktatury i raczej tarza się we wzajemnej miłości i akceptacji, powstał album złożony z kompozycji wszystkich czterech muzyków. Oczywiście, jak to już wcześniej bywało, najmocniejsze propozycje to dzieła Treya Anastasio (jak zwykle powstałe we współpracy z tekściażem Tomem Marshallem). Znane już od półtora roku z wykonań koncertowych (podczas których zdążyły się rozciągnąć do 15-20 minut) Blaze On i No Men In No Man's Land to naprawdę fajne, phishowe kawałki. Szczególnie ten pierwszy, z ultra optymistycznym tekstem, powinien stać się hitem lata w jakimś alternatywnym uniwersum: 

you got your nice shades on, and the worst days are gone
so now the band plays on, you got one life, blaze on

Trey pozwolił sobie też na dwa, napisane zupełnie solo, urocze utwory. Tide Turns to piękna opowieść o spełnionej miłości i dbaniu o ukochaną osobę, zaczynająca się dęciakami wprost z produkcji Motown. Na tyle przekonująca, że kilka tygodni po koncertowym debiucie pojawiła się jako "pierwszy taniec" na weselu pewnej pary fanów.


Zupełnie odmienną w klimacie propozycją pozostaje Miss You - napisana dla zmarłej w 2009 siostry, mówi o tęsknocie i żalu spowodowanym odejściem kogoś bliskiego. Jeśli jesteśmy już przy Treyu - odpowiedzialny jest on za najambitniejszy i najdłuższy utwór na Big Boat, Petrichor. Rzecz powstała z myślą o współpracy z orkiestrą, przearanżowana na zespół rockowy, bardzo przyjemnie nawiązuje do wczesnych kompozycji gitarzysty, w rodzaju You Enjoy Myself czy Divided Sky. Mniej tu rocka, więcej klasyki, ale i tak da się wyłapać może nie nawiązania, ale lekkie mrugnięcia okiem w kierunku Pink Floyd i Yes. Piękny, 13-to minutowy fragment, stanowiący opus magnum płyty.

Pozostali członkowie kwartetu dostarczyli materiału różnego i różniastego. Fajnie wypada McConellowskie, bluegrassowe Things People Do. Umieszczone równo w połowie albumu, stanowi pewnego rodzaju oddech pomiędzy pieczołowicie wyprodukowanymi przez Ezrina utworami. Słyszymy bowiem wersję...demo, nagraną na Iphona leżącego na Wullitzerze pianisty w jego domu. Czuć nawet pewne zawahania w tekście i przede wszystkim młoteczki vintage'owego piana. Home tegoż samego autora kusi intrygującą linią wokalną i zalążkiem części improwizacyjnej, z pięknym motywem syntezatorowym, która może być ciekawie rozszerzona w wersji koncertowej. Basista Mike Gordon odpowiedzialny jest za bardzo stylowy Waking up dead, natomiast perkusista Jon Fishman dostarczy baaaardzo inspirowany The Who Friends.

Do czego więc można się przyczepić? Z pozycji fana - do wszystkiego. Nie ma co ukrywać, Phish już albumem Joy, wydanym z okazji reunion w 2009, wkroczył w fazę tak zwanego "daddy's rocka", czyli rocka tatusiowego. I Big Boat takie właśnie jest. Zbiór piosenek napisanych przez 50-cio latków bez ambicji zaskakiwania świata. Mocno retrospektywnych, osobistych, podrasowanych przez znanego producenta. Nijak mających się  do tego, co wyrabiali w latach 90., kiedy nie było dla nich rzeczy niemożliwych. Nadal jednak są niepokonani jako zespół improwizujący i jest duża szansa, że kilka z tych utworów doczeka się, podobnie jak Blaze On i No Men..., porywających wersji koncertowych. Przy czym przyznać należy, że piosenki z Big Boat są przyjemne i w większości przebojowe. Takie, których zwrotka czy refren od razu pozostają w pamięci. Można więc patrzeć na płytę z tej strony i nie być wcale rozczarowanym. Nie puściłbym jej jednak komuś nie będącemu w temacie z komentarzem "to jest właśnie TEN Phish, posłuchaj....". Pozycja raczej nieprzystosowana dla ludzi "z zewnątrz". Ale paradoksalnie Phish wcale takich nie potrzebuje. Oparta wyłącznie na hardcore'owych fanach społeczność skupiona wokół zespołu pozwala na całkowitą wolność artystyczną.
Osobiście bardzo polubiłem większą część tej płyty, ale w końcu sam jestem już ojcem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz