Wspaniała inicjatywa, trochę szkoda, że słabo nagłośniona medialnie. Bo żebym o koncercie Focus i pierwszego basisty Deep Purple, Nicka Simpera, dowiadywał się kilka dni przed wydarzeniem od znajomego? A przecież niemal codziennie śledzę zapowiedzi koncertowe w portalach muzycznych....no właśnie! Patrzę właśnie na największy portal "progresywny" w Polsce - cisza. Strony zajmujące się muzyką rockową - cisza. Żadnej notki, żadnej zapowiedzi. Jedynie lokalne kieleckie media należycie informowały o wydarzeniu. Takie czasy - "dziennikarze" nic od siebie nie dadzą, zero wysiłku - najwyżej kopiuj-wklej z notki przesłanej przez organizatora. A jak nie wyśle - to nic nie będzie.
Godny odnotowania jest fakt, że wstęp na koncerty (festiwal trwa 3 dni) jest darmowy. Ze słów konferansjera wynikało, że całość jest finansowana z budżetu miasta. Fajnie, nie? A popatrzcie na program:
Nurt, Wishbone Ash, Władysław Komendarek, Nick Simper, Focus - z publicznych pieniędzy? A gdzie disco polo? W dobie kolejnych "powitań" i "pożegnań" lata w rytmie wieśniackich porykiwań, taka inicjatywa jest godna nie tyle pochwały, ile gorących oklasków na stojąco.
Jak widać z tytułu wpisu, załapałem się na ostatni wieczór festiwalu, który z mojej perspektywy wydawał się najciekawszy (choć Wishbone Ash w wersji Martina Turnera zagrali podobno pięknie). Na początek półgodzinna obsuwa - zespół Nicka Simpera dojechał z dwugodzinnym opóźnieniem i do ostatniej chwili robili próbę. Czekającą przed wejściem do sali publiczność organizatorzy informowali o stanie rzeczy w miarę na bieżąco, co pozwoliło uniknąć częstej w takich sytuacjach nerwowości. Wreszcie drzwi stanęły otworem i zaczęło się polowanie na miejsca (nie były numerowane). Tych jednak starczyło dla wszystkich - niestety sala nie była wypełniona w 100%. Być może skutek słabej reklamy, bo nie chcę wierzyć, że brakowało chętnych na taki wieczór - po prostu o nim nie wiedzieli.
Nicka Simpera i Nasty Habits widziałem już w 2009 roku w Płocku. Ówczesny polski fan-club Deep Purple zorganizował taką na wpół prywatną imprezę w tamtejszym Domu Technika. Pamiętam salę, która bardziej nadawała się na wesele niż na rockowy koncert, okrągłe stoły i zupełny brak oświetlenia. Repertuar tamtego koncertu oparty był wyłącznie na materiale z pierwszych trzech albumów Deep Purple (i jednym coverze Doorsów), tym razem artyści, oprócz purpurowej i...doorsowej klasyki. zaserwowali nam trzy autorskie kompozycje. Oczywiście coś za coś - z repertuaru wyleciało m.in Kentucky Woman, które w Płocku zabrzmiało znakomicie. I właściwie wspomnienia tamtego koncertu należałoby zachować i ich nie psuć - no ale któż mógł wiedzieć co nastąpi?
zdj: echodnia.eu |
Do gry Nicka nie można mieć zarzutu - to nadal te stylowe, urocze linie basowe z drugiej połowy lat 60. Te same, za które został usunięty z Deep Purple, kiedy to Blackmore stwierdził, że jego gra jest zbyt staroświecka na nowe potrzeby zespołu. Sam artysta uśmiechnięty i zadowolony, mimo siedemdziesiątki na karku scena nie jest dla niego terenem walki o przetrwanie, a raczej dobrej zabawy. Wokalistę Christiana Schmida zastąpił, występujący m.in na kilkunastu koncertach Jona Lorda, węgier Attila Scholtz. To tak zwana dobra zmiana, bo choć Christian był lepszym showmanem, to Attila dysponuje naprawdę mocnym, ciekawym wokalem, który fajnie wpasował się w stylistykę utworów z pierwszego okresu działalności Deep Purple.
Przykro mi to pisać, ale reszta zespołu to dramat. Gitarzysta grający utwory z lat 60. "na metalowo", z chamskim przesterem i brakiem wyczucia, klawiszowiec popełniający elementarne błędy...i przecież tego Korga można było podłączyć do stojącego obok Leslie, przygotowanego dla Thijsa van Leera, a nie puszczać w linię....ale nie, nie będę się wyżywał. Bo nie o to chodzi. A przecież to ten sam skład, który występował w Płocku, z którego to koncertu mam miłe wspomnienia...a może pamięć już szwankuje?
Podsumowując koncert Nicka Simpera, to było miłe spotkanie z żywą (dla niektórych) legendą, jednakże mocno popsute przez grający z nim skład. Oczywiście repertuar mocno te niedogodności wynagradzał - same cudowności z płyt MK 1. Wring that Neck, Mandrake Root, Emmaretta, Painter, Lalena, Bird has flown....wszystkie z delikatną, ale jakże orzeźwiającą dawką solówek
i improwizacji. A na sam koniec: "na na na na Hush!", który - jak można się domyślać - poderwał publiczność na nogi. Do plusów zaliczyć można także brzmienie basu Nicka, tak zwiewnie kojarzące się z latami 60. No gdyby nie ten zespół....
i improwizacji. A na sam koniec: "na na na na Hush!", który - jak można się domyślać - poderwał publiczność na nogi. Do plusów zaliczyć można także brzmienie basu Nicka, tak zwiewnie kojarzące się z latami 60. No gdyby nie ten zespół....
Krótka przerwa i na scenę dostojnym,
aczkolwiek radosnym krokiem wmaszerowuje Thijs van Leer. Człowiek też już w
słusznym wieku, a jeszcze bardziej słusznej postury, z bezkompromisowo
zawieszoną na szyi saszetką turystyczną ,w koszulce swojego własnego zespołu,
luźno zwisającej koszuli i okularach o bardzo grubych szkłach...siada za
Hammondem, bierze do ręki flet poprzeczny
i zaczyna grać. O, i tak rozpoczyna się
magia. Za chwilę pojawiają się pozostali członkowie Focus, w tym jeden z
najsłynniejszego składu - perkusista Pierre van der Linden - i dwóch
"młodzieniaszków". Gdy w czasie House of King najpierw siada piec
gitarowy, a zaraz potem Hammond (który ponoć już podczas próby dźwięku
stroił fochy, jak na model B3/C3 przystało), wydaje się, że koncert jest
stracony. Sam mega pozytywny Thijs wydaje się zniesmaczony (it's ridiculous -
rzuca, a obsługa techniczna jakoś nie kwapi się do natychmiastowej pomocy).
Jednak po chwili, także dzięki pozytywnej reakcji publiczności, wszystko wraca
na swoje tory.
Różnicę klasy pomiędzy muzykami z obu
składów słychać po pierwszym takcie. Patrząc na gitarzystę Menno
Gootjesa nie powiedzielibyście, że gra jazz, bo wygląda jakby urwał się z
jakiejś punkowej ekipy, Londyn, circa 1977 rok.
A jednak on i basista Bobby Jacobs (pasierb lidera) dodają do zespołu naprawdę sporo jazzowego szaleństwa, które uwydatni się w pełni w partiach solowych, wypływających bezpośrednio z Harem Scarem. Także van der Linden będzie miał sporo do powiedzenia w swojej solówce. Oj, młodszy o dwa lata Ian Paice mógłby pozazdrościć tej energii i dynamiki!
A jednak on i basista Bobby Jacobs (pasierb lidera) dodają do zespołu naprawdę sporo jazzowego szaleństwa, które uwydatni się w pełni w partiach solowych, wypływających bezpośrednio z Harem Scarem. Także van der Linden będzie miał sporo do powiedzenia w swojej solówce. Oj, młodszy o dwa lata Ian Paice mógłby pozazdrościć tej energii i dynamiki!
Nad wszystkim króluje lider, Thijs van Leer. Choć z upływem lat jego gra na flecie straciła odrobinę tego tullowego szaleństwa i stała się bardziej liryczna, to sceniczna charyzma i humor pozostają nietknięte. Dyrygowanie publicznością zza Hammonda, "głupie" miny, gesty i oczywiście charakterystyczne jodłowanie - to wszystko dostajemy w pakiecie. Nie wiem ile ten koncert trwa-jeden utwór stapia się z następnym, tworząc jedną, długą, w większości instrumentalną suitę. Muzyka unosi, a gdy zamykam oczy, czuję się jakby przeniesiony do lat 70. i jest mi nadzwyczaj błogo. Całe (23 minuty, to sprawdzałem) Eruption, magiczna Sylvia, fragmenty z mojego ulubionego LP Hamburger Concerto, brzmią nadzwyczaj bogato, świeżo, a jednocześnie zachowują posmak TAMTYCH lat. Z klasycznymi dźwiękami bardzo udanie mieszają się te nowsze, jak choćby All Hens on Deck z Focus X. A zagrane na koniec Hocus Pocus to oczywiście euforia publiczności i owacje na stojąco. Gdy trakcie zaprezentowanego na bis medleya Focus III/Answers? Questions! Questions? Answers! Thijs mówi, że w Kielcach czują się jak w domu, że jest im tu po prostu dobrze, to jestem w stanie mu uwierzyć.
Po koncertach można było bez problemów i typowego "wyczekiwania" zrobić sobie zdjęcie z artystami i zdobyć autografy - ot, wszystko ładnie zorganizowane i przystosowane do potrzeb słuchaczy, których większość była niewiele młodsza od obu liderów.
Z tego miejsca chciałbym szczerze pogratulować organizatorom tak udanej imprezy i sprawnego jej ogarnięcia. Oby takie inicjatywy nie zanikały. Serce rośnie, gdy człowiek uświadamia sobie, że (jeszcze) nie wszystko w tym kraju diskiem z pola malowane. Chociaż przy wjeździe do Warszawy wita billboard
z zapowiedzią "tanecznego Narodowego".
z zapowiedzią "tanecznego Narodowego".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz