Czasami jest tak, że na dany film idzie się dla danego aktora. Bo lubi się jego grę, urodę czy sposób bycia. Cała reszta (fabuła) jest dla nas dodatkiem i oczywiście lepiej, gdy jest ciekawa, ale raczej skupiamy się na wybranej postaci lub postaciach - a dobry aktor potrafi uratować nawet słabo napisaną rolę.
Trochę w ten sposób podszedłem do koncertu The Winery Dogs - wybrałem się tam głownie dla gry Mike'a Portnoya. Nic nie poradzę - słowo "uwielbiam" to może za dużo, ale określenie "bardzo lubię" jego grę będzie już odpowiednie. Perkusista kontrowersyjny, przez pewne środowiska wręcz wzgardzany, ale szczerze powiedziawszy chyba przez środowiska o stępionym słuchu muzycznym. Najlepszy dowód to Mike M, jego następca w Dream Theater - muzyk może (jeszcze) lepszy technicznie, ale w moich oczach obniżający wartość zespołu. Mike P. ma to "coś", co jest wartością samą w sobie. Artyzm, charyzma, oczywiście połączone z "szołmeństwem" i duża dawką popisówki scenicznej, ale w samej grze urzekają mnie uniwersalnością i brzmieniem. Ale dość tłumaczenia - niedawno kilka słów o wartościach dodanych Mike'a napisałem przy okazji recenzji The Astonishing Dream Theater.
Od momentu odejścia z macierzystego zespołu Portnoy ostro pracuje, a kolejne projekty w gwiazdorskiej obsadzie powstają jak grzyby po deszczu. The Winery Dogs to idealny tego przykład. Trzy nazwiska, które ściągnęły w sobotni wieczór komplet widzów do warszawskiej Progresji. A wśród publiczności wiele znajomych twarzy, w tym takie, które nieczęsto widuje się na koncertach. Mignęło mi też sporo zawodowych muzyków. I myślę, że to jednak w dużej mierze muzycy różnej maści zasilili tym razem pojemny parkiet klubu. I każdy z nich miał na tym koncercie swojego "aktora", dla którego przyszedł.
Zespół zaczął punktualnie od 20:50 i przez równo półtorej godziny stawiał głównie na zadziwianie widzów sprawnością techniczną muzyków. Z tym że chodzi raczej o popisy w ramach konkretnych utworów, efektowne ich zagranie, a nie epatowanie partiami solowymi. Te oczywiście też były, ale nie zdominowały setu. Największe wrażenie pod tym kątem robiła część zagospodarowana przez Billy'ego Sheehana. Solo na zasadzie "byle szybciej i gęściej", ale absolutnie nie można skłamać, że nie robiło to wrażenie. Billy ma 62 lata, ale nadal brzmi i gra na poziomie niedostępnym dla wielu. Równie mało skromny był Portnoy, znany ze swojego błaznowania podczas gry. Ależ tego luzu brakuje obecnie w Dream Theater! W The Winery Dogs Mike także pełni rolę nieformalnego lidera - dyryguje publicznością, co chwilę podrzuca pałeczki (które raz łapie, a raz nie), gra na stojąco, podczas The Other Side podąża śladami Mariana Lichtmana, a na końcu (w sposób kontrolowany, ale jednak!) rzucił nawet stołkiem nad perkusją. Widać było, że reakcja polskiej publiczności dała mu porządnego, energetycznego kopa. Faktycznie, wypełniona niemal po brzegi Progresja i las klaszczących dłoni mógł robić wrażenie. Podkreślić należy, że zespół zagrał wyłącznie autorski materiał z dwóch dotychczasowych krążków, a reakcje publiczności sprawiały wrażenie jakby grane były utwory co najmniej klasyczne w swoim gatunku. Zauważalnie ucieszyło to muzyków. Najbardziej wyważony w reakcjach był Ritchie Kotzen, chociaż nie można powiedzieć że się lenił. Pokazał naprawdę znakomite możliwości wokalne i rzecz jasna gitarowe. W dwóch numerach usiadł to piana Wurlitzera, ukazując, jak to określił Portnoy, swoją słodszą stronę w balladowych Fire i Regret.
To był porządny, rockowy strzał. Mocne, dynamiczne granie z bardzo potrzebnymi atrakcjami, które urozmaicają dość monotonny muzycznie materiał The Winery Dogs. Indywidualne popisy i numery z pianem dały temu koncertowi to, czego nie miał podobny w formule koncert California Breed z listopada 2014. Rock jeszcze nie umarł:)
Dziękuję Jarkowi za możliwość spotkania artystów na backstage:)
P.S. Koncert The Winery Dogs okazał się ostatnim, jaki zobaczył i usłyszał w życiu Piotr Grudziński z Riverside. R.I.P.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz