piątek, 29 stycznia 2016

Dream Theater - The Astonishing (2016)

Gdy we wrześniu 2010 Mike Portnoy opuścił Dream Theater, wielu spodziewało się końca zespołu. Ojciec Założyciel, spiritus movens, mózg całego przedsięwzięcia, zostawił swoją muzyczną rodzinę i ruszył odzyskiwać nadwątlone ostatnimi laty siły psychiczne. Zespół jednak pozbierał się po tej stracie bardzo szybko, a internetowe relacje z przesłuchań potencjalnych następców Portnoya posłużyły jako materiał marketingowy. Po jakimś czasie skruszony Mike P. próbował (ponoć) nawet wrócić, ale na stołku perkusisty zasiadał już dumnie inny Mike, a reszta Dream Theater, z lekkim uśmieszkiem, odrzuciła ofertę. Również ponoć -przez prawnika. Na prywatny kontakt z uciekinierem nikt bowiem nie miał już ochoty.

O artystycznej wartości dwóch kolejnych albumów zespołu (The Dramatic Turn Of Events z 2011 i Dream Theater z 2013) napisano wiele. Pamiętam, że ta pierwsza jeszcze mnie ruszyła i pomijając kartoflane partie perkusji (skomponowane przez Johna Petrucciego, a "odegrane" przez Mike'a Manginiego) jawiła się jako dobrze przemyślana, momentami wręcz świetna, prog-metalowa petarda. Nic nowego, wręcz wtórnie, ale smakowicie. Z drugą było już gorzej, bo raz że w 2013 prog-metal jakoś specjalnie już mnie nie kręcił, a dwa - kompozycyjnie Teatr Marzeń co najmniej do poziomu Teatrzyku. Niby coś tam grało, ale tylko pojedyncze momenty powodowały mocniejsze bicie serca. Przyznam od razu, że dla mnie Mike Portnoy to jeden ze współczesnych Artystów przez duże "A" i jego brak w zespole stał się bardzo odczuwalny. Koncerty nie porywały jak kiedyś (bo w Dreamach przez 25 lat lider siedział/stał za bębnami, a teraz właściwie został tylko frontman w postaci Jamesa LaBrie), a poczynania zespołu totalnie straciły na "jajeczności". Nie zapominajmy, że przecież to Mike P. był inicjatorem grania na wybranych koncertach całych albumów innych wykonawców i wydawania ich jako "offical bootlegs", to on prowadził całą komunikację z fanami poprzez media społecznościowe. On zajmował się przygotowaniem, wydawaniem archiwalnych (seria YTSE) i bieżących koncertów (reżyserowanie, edycja DVD) zespołu i wieloma innymi sprawami dotyczącymi kwestii artystycznych i biznesowych. Zespół stracił fundament, który nie mógł usiedzieć na miejscu i był po prostu (pozytywnym) pracoholikiem. W zamian za to zyskał spokój i strefę komfortu, która może służyła samym muzykom, ale na pewno nie fanom (dość przypomnieć próby przejęcia roli "twarzy zespołu" przez Petrucciego - szybko okazało się, że jego profil na Facebooku nie zainteresuje nikogo prócz fascynatów gitarowego wymiatania).

Na domiar złego panowie jako kolejny cel artystyczny obrali sobie rock operę w formie podwójnego albumu. Pomysł pompatyczny do bólu i narażający zarówno artystów jak i fanów na drwiący rechot Ann Gacek tego świata. Do tego fabuła traktująca o totalitarnym świecie przyszłości, w którym muzykę tworzyć mogę jedynie maszyny, osiem głównych postaci, tolkienowska mapa świata dodawana do albumu, ponad 130 minut muzyki, dwa akty, 34 utwory....może zakręcić się w głowie.

Kompozytorzy całości, John Petrucci i Jordan Rudess, podeszli do sprawy dość dojrzale. Przede wszystkim zapewniają słuchaczowi dużą różnorodność muzycznych doznań. Kawałki są - jak na ten zespół - bardzo krótkie. Część z nich to drobiazgi, odpowiednio podkreślające emocje, dające właściwy podkład pod scenę. Od razu należy powiedzieć: w momentach typowo "drimtiaterowych" nie ma tu nic nowego. Ot, słuchamy kolejnych wariacji na tematy dawno już przez ten kolektyw ograne, a jeśli przypomnimy sobie, że szczyt możliwości twórczych DT przypadał na lata 90. XX w i sam początek XXI, to możemy bez odpalania płyt przewidzieć, że zachwytu nie będzie. Myślę jednak, że w obecnej formie kompozytorskiej zespół nie mógł stworzyć niczego lepszego. Natomiast gdy odrzucić sentyment do DT jako zespołu który towarzyszył mi właściwie całe "świadome muzycznie" życie, jest to album wtórny i oklepany do bólu. Emocjonalne partie wokalne "Serka" w balladowych momentach (choć trzeba przyznać, ze wokalista nie forsuje tu głosu nad wyraz i nie straszy nieudanymi górkami), słodkie partie pianina Rudessa (sporo go tu, ale kompletnie bez jaj), schematyczne solówki Petrucciego i drewinanie (czemu, ah czemu??) bębnienie Manginiego. Słysząc jego grę nawet weterani jazzu zatęsknią za wyklętym w niektórych (bydgoskich;) kręgach Portnoyem! Jest jeszcze orkiestra praska i chór - tu nie ma zastrzeżeń, bo grają to co trzeba i gdzie trzeba, miejscami dając kawałkom bardzo wiele (Hymn of a Thousand Voices). Oczywście odpowiednio ugładza to brzmienie, ale coś za coś. Ciekawostka: za aranżacje chóru i orkiestry odpowiedzialny jest ojciec Becka, David Campbell.

Gdyby tak skrócić ten album do kilkudziesięciu minut.... Wyróżnia się otwierająca całość uwertura Dystopian Overture - niby nic nowego, a jakże przyjemnie wprowadza klimat rock opery. I TAK, podoba mi się to nawiązanie do klawiszowej solówki Endless Sacrifice. The Answer - akustyczna miniaturka, której temat pojawia się w trakcie historii kilkukrotnie - to ładna piosenka z ciekawą partią wokalną, przywołująca dalekie echa Six Degrees of Inner Turbulence. Lord Nafaryus - znów ciekawa, teatralna partia wokalna w refrenie i fragment w rytmie...tango. Podobnie nietypowo jest w świetnym Three Days - tu z kolei mamy fragment "kabaretowy". Jest obowiązkowa dawka patetyczności z wojskowymi wtrętami- Brother, can you hear me?. Są typowo Dreamowe zagrywki  - na przykład Ravenskill, który brzmi jak końcówka którejś z dłuższych suit zespołu (podniosły śpiew, orkiestra stopniująca napięcie, potem nagłe uspokojenie). Paru utworów po prostu miło się słucha: Gift Of Music, Our New World, Moment of Betrayal, A New Beginning, The Path That Divides...Są w końcu też intrygujące, elektroniczne przerywniki (tzw. "NOMAC tracks").

Ale to "miło"  to chyba właśnie największa wada The Astonishing - przez większą część odsłuchu jest po prostu przyjemnie i nie poza tym. Brak większych emocji, wzruszeń. Mając świadomość jak sprawni technicznie są muzycy, można mieć również wrażenie, że płyta została "odwalona".  Po prostu mają założone cykle płyta-trasa, tego się trzymają, i przyszedł akurat czas na płytę. A dla takich magików skomponowanie tematu muzycznego i jego aranżacja to nie jest jakiś wielki wyczyn. Może to, co postulował Portnoy - kilka lat przerwy - wyszłoby zespołowi na dobre? Nadal lubię ich słuchać, bo to kawał historii mojego muzycznego życia i zawsze będę się spierał z pozbawionymi wrażliwości niedzielnymi słuchaczami o wartość muzyczną takiego Scenes from a memory czy suity Octavarium. The Astonishing to jednak nie jest album, którym można zaczarować kogokolwiek oprócz naprawdę zatwardziałych fanów zespołu. Osoby nieobeznane z wcześniejszymi dokonaniami Dreamów mogą, wedle uznania, albo uschnąć z nudów, albo pośmiać się z pojawiających się obficie elementach zwyczajnie kiczowatych. Cieszy jednak poszerzenie palety barw (lżejsze brzmienie, będące bardziej w klimacie okresu Scenes....czy Octavarium niż ostatnich dokonań). Może gdyby zaprosić gościnnych wokalistów, którzy wcieliliby się w osoby dramatu (wszystkie partie - męskie, kobiece, dziecięce wykonuje sam LaBrie...), zrobiłoby się ciekawiej? Ale wtedy nie uniknęlibyśmy już w ogóle porównań do rock-oper Arjena Lucassena, co już ostatecznie pogrążyłoby album zespołu....Sprawne rzemiosło, jako całość stawiam o punkt wyżej niż poprzednie wydawnictwo (wyjąwszy te najpiękniejsze fragmenty suity Illumination Theory). Daleki jestem od całkowitego zjechania zespołu za ten album (choć to nie jest już "mój" zespół), ale coś czuję, że polscy recenzenci (szczególnie internetowi) nie zostawią na nim suchej nitki.



-----------------------------------------------------------
Zapraszam na Muzyczne Noce w radiopraga.pl
W każdą niedzielę o 21:00
Fanpage audycji na Facebooku







wtorek, 19 stycznia 2016

David Bowie - Blackstar (2016)

Muzyczny świat jeszcze dobrze nie zdążył pożegnać Lemmy'ego, a padół łez opuściła równie wielka, choć odmienna, postać. David Bowie to jeden z symboli. Mówisz Bowie, wiesz że będzie to dobre. Obojętne CO to będzie. Przy okazji jeden z artystów przez duże A. Takich bez kompromisu, całe życie robiący swoje. 69 lat i rak...czy nasz organizmy tylko tyle są w stanie pociągnąć przy artystycznym trybie życia? No bo Lemmy - 70 lat, rak. David - 69 lat,rak. Alan Rickman - 69 lat, rak. Glenn Frey - 67 lat, tu akurat komplikacje po przebytej operacji oraz inne problemy zdrowotne- to przypadki tylko tych ostatnich dni. Na szczęście Keith Richards już dobrze po siedemdziesiątce i pewnie zaopiekuje się Ziemią po naszym odejściu.

Bowie pożegnał się płytą trudną, ale skrojoną idealnie. Tak jak garnitur, w którym pozuje na jednym z ostatnich zdjęć, wykonanym 2 dni (!!) przed śmiercią. Uśmiechnięty, tryskający energią, gentleman z klasą. A jednak o tym, że jego czas nadchodzi, wiedział od dawna. I od wielu miesięcy przygotowywał to pożegnanie, zapewne ścigając się z czasem. Powstała płyta trudna w odbiorze, bodaj najtrudniejsza w karierze Bowiego. Oczywiście, o ironio, została też jego pierwszym w karierze numerem jeden na liście Billboard 200. Śmierć potrafi zdziałać cuda, szczególnie po śmierci.

Fanem Bowiego jestem żadnym, ale na Blackstar załapałem się jeszcze przed jego śmiercią, więc może nie do końca wpisuję się w nurt "owczego pędu". Pierwszy bowiem był "singiel" tytułowy. Prawie dziesięciominutowa kompozycja, która zaintrygowała mnie pod koniec zeszłego roku. Główna harmonia i melodia to istny kosmos. Podany na tle połamanego beatu totalnie wykręcony tekst, w którym po prostu nie sposób znaleźć (ziemskiego) sensu, a zaraz potem jazzowo-orientalne solo na saksofonie, przypominające nieco dokonania grupy Gong z drugiej połowy lat 70. W połowie mamy część piosenkową, z "refrenem" I'm a blackstar, i'm not a gangstar. A na koniec repryzę motywu przewodniego na dużo prostszym beacie, dzięki czemu całość brzmi jeszcze bardziej przejmująco.

Drugi na płycie Tis a Pity She Was a Whore przyciąga emocjonalnym śpiewem Bowiego i jazzowymi szaleństwami na prostym beacie. Dość wulgarny, ale mocno energetyczny numer. Drugi singiel, Lazarus, kojarzy mi się mocno z twórczością Rogera Watersa. Podobny, "płaczliwy" sposób śpiewania i melodia jakby żywcem wyjęta z Amused to Death. Tylko zamiast gitary Jeffa Becka mamy tu szalejący saksofon Donny'ego McCaslina.
Jedynym bardziej intymnym numerem na płycie jest Dollar Days, który brzmieniowo stanowi jakby powrót do czasów Ziggy'ego Stardusta. Chociaż i tu pojawia się jazzujący, ale jednocześnie także mocno rockowy saksofon.

Nad całą płytą unosi się duch zakamuflowanego pożegnania. Czuć to przede wszystkim w tekstach, w których sprytnie zawarto próbę rozliczenia  przeszłością. Najbardziej widoczne jest to w I can't give everything: Saying no but meaning yes / This is all I ever meant / That's the message that I sent / I can't give everything away. Są też fragmenty, które już po śmierci artysty możemy odczytywać jednoznacznie (powtarzane I'm trying to, I'm dying to w Dollar Days). 

Nie jest to jednak typowe pożegnanie. Bowie chyba nie chciał, by płyta, którą ludzie będą słuchali zaraz po jego śmierci, była smutna. Zamiast tego zaproponował muzyczną ilustrację podróży do innego wymiaru i stanu. Tak, jak wielokrotnie zmieniał swój artystyczny obraz podczas trwającej kilka dekad kariery, tak teraz po prostu pomachał nam na "do widzenia" i zniknął. Pozostawił wielowymiarowy portret artysty u schyłku ziemskiego życia.








czwartek, 14 stycznia 2016

Muzyczne Noce w eterze

Miło mi poinformować, iż blog "Muzyczne Noce" będzie miał swój odpowiednik na antenie radiowej:)

Puryści może będą kręcić nosem, bo to radio internetowe, ale kto by się spodziewał, że skromny, niepozorny autor dostanie swój "mówiony" kącik?

"Muzycznych nocy" będzie można posłuchać w każdą niedzielę ok 21:00. Przez dwie godziny będę prezentował swoje inspiracje, odkrycia,a z czasem na pewno ciekawych gości.

http://radiopraga.pl/

niedziela, 10 stycznia 2016

Flower Power - WOŚP 2016, Warszawa - próba - fotogaleria

 Drodzy czytelnicy!

Wrzucam kilka fotek wykonanych podczas próby dźwięku do mini koncertu projektu "Flower Power", który odbędzie się już dziś na warszawskim placu Defilad. Koncert szczególny, bo zamykający działalność złotego składu Rusowicz Band. Zespół najprawdopodobniej NIE wystąpi już w tym składzie, a dla naprawdę wielu osób - co wiem z prywatnych rozmów i publicznych wypowiedzi - koncertowo był TYM najciekawszym.  Wyjątkowo powstrzymam się od subiektywnych komentarzy. 

Powyższe informacje nie oznaczają mojego odejścia z zespołu artystki. O kolejnych wspólnych koncertach będę informował kanałami "facebookowymi";)