środa, 24 maja 2017

Deep Purple - The Long Goodbye Tour - Atlas Arena, Łódź, 23.05.2017 - relacja

Deep Purple to jeden z tych zespołów, które w Polsce zawsze mogą liczyć na przychylność publiczności. Trasa Long Goodbye Tour, w zamyśle pożegnalna, obdarzyła nasz kraj aż dwoma koncertami, co w minimalnym stopniu odbiło się na frekwencji w łódzkiej Atlas Arenie - w końcu ci z południa kraju  mieli bliżej do Katowic. Nie było jednak źle, choć oczywiście marketingowcy zdobyli na pewno trochę duszyczek podkreślając na każdym kroku, że "to już ostatni" raz, choć oczywiście co lepiej obeznani w temacie fani domyślają się, że zespół prawdopodobnie jeszcze do nas wróci.

Nie ma co jednak czarować - okręt pod purpurową banderą kieruje się powoli ku portowi przeznaczenia. Czy zajmie mu to jeszcze rok, trzy czy pięć - żyjemy w momencie pożegnania Głębokiej Purpury ze sceną. Jest to jeden z tych zespołów-symboli, choć przechodzący wiele zmian składu, to jednak o rozpoznawalnym, charakterystycznym brzmieniu i tej specyficznej energii, właściwiej tylko zespołom TAMTYCH lat.  Nie ma i nie będzie już takich zespołów.

Mam świadomość, że moje pisanie o Deep Purple jest nacechowane mocną subiektywnością. Raz, że od małego był to mój ulubiony zespół i nawet obecnie, mimo lekkiej korekty gustu muzycznego, pozostaje w absolutnym topie wszechczasów. Dwa - Memoriał Jona Lorda, który powoduje, że co roku obcuję z tą muzyką wyjątkowo blisko. Trzy, że tych Purpurowych koncertów trochę już zaliczyłem i moje spojrzenie choćby na kwestie setlisty na pewno różni się od spojrzenia osoby postronnej, która po prostu poszła "na koncert".

A setlista, przyznać trzeba, może nie zaskoczyła, ale na pewno mogła zadowolić bardziej niż te z kilku ostatnich lat. Co prawda nie da się uciec od Smoke on the water i Black Night, ale cztery numery z InFinite i dwa z Now What?! spowodowały, że nagle 1/3 zagranych tego wieczoru utworów to były nowości. Od razu muszę dodać, że utwory z najnowszej płyty wypadły po prostu świetnie. Dobrze odnajduje się w nich Ian Gillan (bo dopasowane są do jego obecnych możliwości wokalnych), a same w sobie są po prostu "bardzo fajnymi kawałkami". Nawet wyklęty przez większość, niemal popowy Johnny's Band, zabrzmiał w Łodzi porywająco. I mówcie co chcecie, ale refren tego drobiażdżku jest po prostu doskonały. A otwierającego całość Time for Bedlam i umieszczonego w środku setu The Surprising słucha się właściwie tak wybornie, że  kolejna wersja Highway Star naprawdę nie była nam potrzebna (zespół zresztą pomyślał tak samo i ten kawałek pominął).

Oprócz tego było klasycznie - Lazy, wspomniane wyżej Smoke... i Black Night, Perfect Strangers, Hush, Bloodsucker, Fireball i kilka innych...purpurowa jazda obowiązkowa. Przyznam szczerze, że o ile ograny do nieprzyzwoitości Smoke po prostu mnie już nie grzeje, to takiego Hush, dzięki bardzo intensywnemu dialogowi gitarowo-organowemu w środku, mogę słuchać zawsze i wszędzie. Generalnie Purpura stoi teraz instrumentalistami, z których prym wiedzie Don Airey. Pełno go wszędzie i dzięki urozmaiconemu zestawowi zabawek klawiszowych jest w stanie zaciekawić nawet gitarowych fetyszystów, którzy najchętniej podkręciliby głośniej gitarę Steve'a Morsa. Ten, nie wiem czy z powodu narastających problemów z ręką, czy świadome, troszkę usunął się w cień. Nadal jednak jest to, wraz z sekcją Glover-Paice, świetnie naoliwiona, choć wiekowa, maszyna. Najsłabszym ogniwem pozostaje, z racji wieku, Ian Gillan, ale - o dziwo - tego wieczoru radził sobie nadspodziewanie dobrze. I choć wysokie rejestry dawno poszły w zapomnienie, a niektóre partie "dośpiewuje" za Iana gitara, to przyznać należy, że naprawdę był to wokalnie całkiem dobry występ (a pamiętajmy, że Gillan w tym roku kończy 72 lata).

Jaki był więc to koncert? Na pewno nie było atmosfery pożegnania i  w tym kierunku gestu nie uczynił. Dostaliśmy naprawdę solidne 100 minut klasycznego hard rocka, od zespołu, który powstał 50 lat temu. Zespołu, który w tym roku wydał swoją 20. studyjną płytę, na którą trafiło kilka naprawdę świetnych kawałków. Zespołu, który nadal ma tę iskrę złotych lat 70., mimo że jego członkowie albo już przekroczyli albo właśnie dobiegają do siedemdziesiątki. W momencie, kiedy Polska żyje sporem o festiwal w Opolu, ci panowie proponują MUZYKĘ. Energię, polot, kunszt i jakość, z którą nie mógłby się równać żaden wykonawca wspomnianego "święta polskiej muzyki". 

Nie jest to ten sam zespół, który czarował specyficzną magią i atmosferą nieprzewidywalności za czasów Ritchiego Blackmore'a i Jona Lorda. Tamten duet tworzył MAGIĘ Purpury. Jej już nie ma, bo tacy muzycy rodzą się raz na 1000 lat,a ich spotkanie jest jak zderzenie absolutów. Nadal jednak pozostaje coś wyjątkowego, ulotnego. Ot, choćby w szczegółach, kiedy Don Airey gra swoje solo przed Perfect Strangers i wplata charaktersytyczne dla danego kraju motywy (u nas Chopin i doskonale podchwycona przez publikę Szła dzieweczka do laseczka). Albo gdy pojawia się uotnie piękna, gitarowa introdukcja do Uncommon Man. Takich rzeczy już się nie robi. Kolejne pokolenia mają już inną wrażliwość, a ludożerkę karmii się męskimi graniami. Na tym tle Deep Purple zawsze byli wyjątkowi. Szkoda, że to się kończy. Następców brak.



P.S. Jako support wystąpił kanadyjski Monster Truck. Przyjemny stoner pod nóżkę, dość ciepło przyjęty przez publiczność. Taki z kategorii do sprawdzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz