piątek, 28 października 2016

Marillion - F.E.A.R. (2016) - recenzja

Marillion w Polsce nierozerwalnie łączy się (przynajmniej na "starych" fanów) z postacią Tomka Beksińskiego, którego biografię omawiałem w poprzednim wpisie. Dziennikarz znany był ze swojej wielkiej sympatii do okresu "fishowego" i równie wielkiej niechęci do działalności zespołu po 1988 roku. Przyznam szczerze, że taki podział powstał w mojej głowie bez wpływu nieodżałowanego Nosferatu. Zespół, angażując na miejsce Fisha nikomu nieznanego Stevena Hogartha o głosie i inspiracjach tak różnych od poprzednika jak tylko to możliwe, sam postawił grubą granicę na linii swojej kariery. 

O tych różnicach między "starym" i "nowym" Marillion napisano już całe tomy, więc nie ma sensu nadmieniać o tym w recenzji najnowszej płyty zespołu. Dla mnie zawsze to "nowe" (istniejące już 27 lat, ładna mi nowość) wcielenie zespołu było jakieś takie miałkie. Owszem, zdarzały się momenty po prostu piękne, choćby 21st Century z płyty Anoraknophobia (2001) czy Neverland z Marbles (2004), jednak większość materiału z Hogarthem to muzyka strasznie rozmemłana (może gdyby Tomasz Beksiński doczekał wydania tych płyt, choć trochę zmieniłby zdanie o tym wcieleniu zespołu?). Ot, taka, która gdzieś tam jest, coś tam nawet próbuje przekazać, ale zaraz po wysłuchaniu umyka z głowy, zastąpiona ciekawszymi dźwiękami (melodie, panowie, MELODIE!!!).

Najnowsza propozycja zespołu to krążek nazwany malowniczo F.E.A.R., czyli po rozwinięciu Fuck Everyone And Run. Zaczyna się mocno - El Dorado to mój ulubiony numer na płycie. Jest tu ich tylko pięć (lub sześć, jeśli liczyć króciutki epilog), w tym trzy długasy, powodując automatyczne, że płyta jest najbardziej "progresywnym" (w znaczeniu nie postępu, ale ogólnego klimatu) dziełem zespołu od dawien dawna. Wspomniany początek płyty kojarzy mi się trochę z...Camel. Oczywiście jest przegadany przez Hogartha, ale posiada ten ulotny klimat przywodzący na myśl ostatnie studyjne dzieło Wielbłąda, A Nod and a Wink (2002). Zaraz potem czuć trochę  Stationary Traveller (syntezatory!). Gdy już wejdzie sekcja rytmiczna, automatycznie robi się floydowo. Czyli co, zespół postanowił pokłonić się Mistrzom? Nie do końca, ale nie da się ukryć że to bardzo seventisowa płyta, a nastrój całości utrzymany jest bardzo blisko Animals Pink Floyd. Kapitalny...motyw refrenowy (bo przecież nie refren), przywodzący na myśl właśnie te perełki w stylu Neverland, oznajmia, że to jednak Marillion. Kompozycja podzielona jest na pięć fragmentów, a jej kulminacją jest tytułowy F.E.A.R. Tu napotkamy już trochę tego "rozmemłania", na szczęście jedynie wokalnego, bo instrumentalnie jest naprawdę ciekawie. Numer generalnie prowadzą klawisze i Mark Kelly staje tu na wysokości zadania. Żeby nie było - od słów You can't see into my head jest już fajnie ;)

Drugi długas, The Leavers, już kilka razy utulił mnie do snu na kanapie. Jest w nim coś, czego w tym Marillion nie lubię, czyli eskalacja wokalnych nudziarstw Hogartha. Człowiek próbuje wsłuchać się w urokliwe dźwięki generowane przez muzyków, a pan wokalista uparcie próbuje jednak wcisnąć nam jakąś linię wokalną. Tylko, że jest ona tak niezapamiętywalna, że po prostu usypiająca. Nic nie poradzę. Ale kompozycja miła dla ucha, znów bardzo klawiszowa. W okolicach ósmej minuty Steve na szczęście milknie i możemy wsłuchać się a to w solówkę Steve'a Rotherego, a to w klawiszowe eksperymenty Kelly'ego. Zdecydowanie ciekawiej! A końcówka znów bardzo emocjonalna, zbudowana na fajnym motywie harmonicznym.

Długi kawałek numer 3, The New Kings, jest najbardziej przewidywalnym z tej trójki, ale wcale przez to nie odstaje. Tu również pojawiają się ciekawe momenty - na przykład śpiewane delikatnie, falsetem słowa fuck everyone and run i wchodząca zaraz po nich gitara na tle bogatego, klawiszowego tła - super! Jest to już bardziej typowy Marillion post '89, ale całość (aranż) tworzy niepowtarzalną atmosferę. To są właśnie te momenty, za które ten zespół (jeszcze) się ceni.

Progresja progresją, ale taki krótszy (6:22) Living in Fear nie jest wcale żadną zapchajdziurą. Bardzo przyzwoita melodia (nie jest to częste u Hogharta), odpowiednia dawka emocji, ściszenia na zwrotkach, wybuchy na dramatycznych refrenach - raj dla wrażliwców. I te gospelowe zaśpiewy w końcówce. W ogóle na F.E.A.R. zespół osiągnął fajny kompromis między emocjami, jakie uwielbia Steve Hogarth (smędzenie), a tymi mocniejszymi, nazwijmy to klasycznymi, które oddziałują na słuchacza za pomocą smaczków instrumentalnych, aranżu, brzmień (pojawiają sie nawet Hammondy) i nośnych melodii. I nawet jeśli zdarzają się momenty nudniejsze (White Paper), to i tak całość jest nadspodziewanie dobra. I to dla człowieka, który za współczesnym Marillion nie przepada. Jak zdążyłem zauważyć fani przyjęli płytę bardzo ciepło. Może trochę za długo, może trochę za smętnie, ale przecież taki jest Marillion. Czyli wszystko się zgadza.

P.S. Niestety, ignorancja znów górą. Najwyżej wypozycjonowaną recenzją płyty w polskim Internecie jest ta z Onetu. Nie zabraniam "dziennikarzowi muzycznemu" posiadania własnego zdania, ale tak tendencyjne teksty czytałem ostatnio u Grzegorza Brzozowicza, który dobrym gustem nie grzeszy.








wtorek, 25 października 2016

Wiesław Weiss - Tomek Beksiński. Portret Prawidziwy (wyd. Vesper, 2016)

Zawsze podziwiałem ludzi, którzy mają tak wysoce rozwinięty zmysł - nazwijmy to umownie  - PR-owy.  Oto dokładnie w momencie premiery filmu Ostatnia Rodzina ukazała się książkowa kontrpropozycja Wiesława Weissa. Dzieło liczące prawie 700 stron, z wieloma archiwalnymi fotografiami, dopracowane, dopieszczone i skończone idealnie na czas. Ale oczywiście wszyscy wiemy o co chodzi....
Już we wstępie dostajemy pięścią w twarz. Pięścią wymierzoną zarówno w autorów Ostatniej Rodziny jak i w Magdalenę Grzebałkowską, dziennikarkę odpowiedzialną za poprzednią książkę traktującą o familii Beksińskich, Portret Podwójny. Weiss wprost nazywa reżysera Jana P. Matuszyńskiego i scenarzystę Roberta Bolesto ludźmi podłymi i pełnymi pychy. Jego zdaniem przeinaczyli postać Tomka Beksińskiego dla własnych celów, a Dawid Ogrodnik (odtwórca głównej roli) jeszcze dodatkowo ją zmałpował. 

Tomek już za życia budził skrajne emocje. A przyszło mu żyć w czasach specyficznych, które - wbrew jego utyskiwaniu i marzeniach o egzystencji co najmniej 100 lat wcześniej - były bardzo mu sprzyjające. Czy wyobrażacie sobie taką postać teraz, w 2016 roku? Człowiek który żył muzyką, filmami, romantycznymi (niespełnionymi) miłościami dopiero teraz zaznałby prawdziwych katuszy. Bo przecież nawet nie rozwinąłby skrzydeł. Jego pierwsze publiczne wystąpienia w radiowęźle szkolnym, gdzie na długich przerwach prezentował dyskografię Genesis czy Yes nie miałyby dziś racji bytu. Wtedy - robiły na rówieśnikach kolosalne wrażenie. Dostęp do najnowszych rockowych płyt (uzyskany dzięki malarstwu ojca...) otwierał wszystkie drzwi o jakich marzył - najpierw radiowych, potem redakcji czasopism muzycznych. Teraz płyty, które przepisał w testamencie Trójce, leża nierozpakowane (od 1999) w jakimś podłym magazynku. Wtedy - ich winylowe odpowiedniki były na wagę złota. Raczkujący w latach 80. rynek video był dla człowieka dobrze znającego angielski prawdziwym rajem - bo wtedy ten język na nawet podstawowym poziomie znany był niewielu. Dlatego Tomek mógł zabłysnąć - na początku jako lektor i tłumacz na pokazach Bondów w instytucjach typu "dom kultury w Rzeszowie", a potem już tłumacząc dla oficjalnych dystrybutorów i Telewizji Polskiej (prehistoryczna nazwa Narodowej). A, jak wynika ze słów jego koleżanki-tłumaczki, nawet sposób tłumaczeń w dzisiejszych czasach różni się od tego z lat 80. i 90. i obecnie ciężko byłoby się Tomkowi w tym odnaleźć...Uznać więc można, że przy całym tym utyskiwaniu na rzeczywistość, los - przynajmniej w sporej części - potraktował go łaskawie. No i nie zapominajmy o mieszkaniu, które kupił mu ojciec - w głębokiej komunie takie rzeczy nie były dane szarakom.

W Portrecie Prawdziwym zabrakło bardziej krytycznego spojrzenia na postać Tomka. Takiego, jakie poczyniła w Portrecie Podwójnym (notabene, tytuł Weissa, oczywiście w sposób złośliwy, nawiązuje do tej pozycji) Grzebałkowska. Gdy zanurzymy się głębiej w świat Beksińskiego juniora, bez trudu zauważymy, że był to człowiek o wielu twarzach. Owszem, robienie z niego pozbawionego przyjaciół odludka jest mocno krzywdzące, bo liczba osób zachwalających na kartach Prawdziwego Portretu jego przyjaźń, sympatie i ciepło, jest naprawdę spora (a wypowiadają się m.in Anja Orthodox, Wojtek Szadkowski, dziennikarze Trójki, Teraz Rocka, lektorzy, a także bliscy spoza branży muzyczno-telewizyjnej), jednak zarówno książka Grzebałkowskiej jak i dostępne na Youtube występy z WC Kwadransu oraz Wieczoru z Wampirem na pewno też mają sporo wspólnego z prawdziwym obliczem dziennikarza. I nie pozbawiają złudzeń: na życie Tomka wpływ mieli zarówno rodzice (nadopiekuńcza matka, zdystansowany ojciec i jego przerażające obrazy), sposób wychowania (jedynak), cechy osobowości jak i przeżycia oraz nawet tryb życia (dużo trudniej walczyć z depresją, gdy przesypia się poranki, podczas których nasłonecznienie jest przecież największe, nie zażywa się ruchu prawie w ogóle i jada non stop "u Chińczyka"). Jego ciągłe pragnienie miłości totalnej, romantycznej, po grób, skutecznie odstraszało kolejne partnerki. Które zresztą MUSIAŁY być takie, jak Tomek sobie wymarzył. Z kolei nie był to przecież typ faceta, za którym kobiety się uganiają i nawet w lekko laurkowatej książce Weissa parę razy trafimy na wyznania, które mówią wprost jak te kobiety go postrzegały - w przeważającej części jako dobrego kumpla, nawet przyjaciela, ale nie jako partnera.

Tomasz Beksiński na pewno był postacią wielowymiarową i trudną do zdefiniowania. Moim zdaniem żadna ze stron "konfliktu" nie pokazała jednak prawdy całkowitej. Każdy ma swoją. Oczywiście najbliżej źródła dotarł Wiesław Weiss, ale jeśli chce się zgłębić temat, warto zapoznać się także z innymi publikacjami na temat tego niebanalnego człowieka. Książka Weissa ma jednak kilka zalet - przede wszystkim jest najobszerniejszą biografią Tomka. Skupioną tylko na nim i prowadzącą nas przez całe jego życie. Dla fanów popkultury to także bardzo ciekawa podróż sentymentalna. Ciekawa i bardzo dobrze, stylowo napisana. Te kilkaset stron pochłania się naprawdę szybko. Jeśli czytelnik posiada sodpowiednią dawkę wrażliwości (tomkowe listy do kobiet, szczególnie te po rozstaniach, przemówią tylko do osób mających cokolwiek wspólnego z odczuwaniem emocji), rzecz pochłania się naprawdę szybko. Autor nie uniknął subiektywizmu, co w biografii nie powinno mieć miejsca, ale przecież znał bohatera osobiście...i może dlatego w tytule mówi o nim per Tomek, nie Tomasz. Dziecko, które nigdy nie dorosło? Pozostawiam do rozważenia.

czwartek, 6 października 2016

Phish - Big Boat (2016) - recenzja

No dobrze, jedyną recenzję nowej płyty Phisha w polskim internecie czas zacząć.
Należy więc podkreślić (ale to czytelnicy tego bloga jak i słuchacze audycji Muzyczne Noce doskonale wiedzą), że Phish to zespół wybitnie koncertowy. Taki, którego płytowe poczynania to tylko niepozorna introdukcja do tego, co wyprawia na scenie. Improwizacje, a właściwie komponowanie na żywo, to znak rozpoznawczy kwartetu z Vermont. Właściwie Phisha słucha się głównie w wersji "live" (zespół wydaje KAŻDY swój koncert i udostępnia poprzez własną platformę livephish.com, oczywiście odpłatnie). Po co więc nagrywają albumy? Cóż, teraz, po ponad 30-tu latach od założenia zespołu, chyba tylko i wyłącznie z potrzeby serca.

Nie ma się co oszukiwać - Phish 3.0 (tak zwykło się nazywać obecną reinkarnację zespołu, który zmartwychwstał w 2009 po 5-cio letniej przerwie) to zespół składający się z dojrzałych, będących już po pięćdziesiątce facetów. Czasy szalonych, bezkompromisowych, przełamujących kolejne granice przygód odeszły w siną dal, pozostała stabilizacja i bardziej rodzinne życie (co członkowie kwartetu podkreślają bardzo często), a jeśli chodzi o sprawy muzyczne - większe skupienie na projektach solowych. Mimo to Phish płynie dalej i oto dostajemy trzynasty album studyjny w ich karierze.

Ciężko mi sobie wyobrazić co mógłby czuć człowiek nie będący fan(atyki)em zespołu po wysłuchaniu tych trzynastu utworów. Producent Bob Ezrin (tak, ten od The Wall) rzucił zespołowi wyzwanie - pokażcie co czujecie, jacy jesteście, nauczcie się 10 folkowych piosenek na pamięć, zapomnijcie je i stwórzcie własny materiał. Ponieważ zespołowi daleko obecnie od dyktatury i raczej tarza się we wzajemnej miłości i akceptacji, powstał album złożony z kompozycji wszystkich czterech muzyków. Oczywiście, jak to już wcześniej bywało, najmocniejsze propozycje to dzieła Treya Anastasio (jak zwykle powstałe we współpracy z tekściażem Tomem Marshallem). Znane już od półtora roku z wykonań koncertowych (podczas których zdążyły się rozciągnąć do 15-20 minut) Blaze On i No Men In No Man's Land to naprawdę fajne, phishowe kawałki. Szczególnie ten pierwszy, z ultra optymistycznym tekstem, powinien stać się hitem lata w jakimś alternatywnym uniwersum: 

you got your nice shades on, and the worst days are gone
so now the band plays on, you got one life, blaze on

Trey pozwolił sobie też na dwa, napisane zupełnie solo, urocze utwory. Tide Turns to piękna opowieść o spełnionej miłości i dbaniu o ukochaną osobę, zaczynająca się dęciakami wprost z produkcji Motown. Na tyle przekonująca, że kilka tygodni po koncertowym debiucie pojawiła się jako "pierwszy taniec" na weselu pewnej pary fanów.


Zupełnie odmienną w klimacie propozycją pozostaje Miss You - napisana dla zmarłej w 2009 siostry, mówi o tęsknocie i żalu spowodowanym odejściem kogoś bliskiego. Jeśli jesteśmy już przy Treyu - odpowiedzialny jest on za najambitniejszy i najdłuższy utwór na Big Boat, Petrichor. Rzecz powstała z myślą o współpracy z orkiestrą, przearanżowana na zespół rockowy, bardzo przyjemnie nawiązuje do wczesnych kompozycji gitarzysty, w rodzaju You Enjoy Myself czy Divided Sky. Mniej tu rocka, więcej klasyki, ale i tak da się wyłapać może nie nawiązania, ale lekkie mrugnięcia okiem w kierunku Pink Floyd i Yes. Piękny, 13-to minutowy fragment, stanowiący opus magnum płyty.

Pozostali członkowie kwartetu dostarczyli materiału różnego i różniastego. Fajnie wypada McConellowskie, bluegrassowe Things People Do. Umieszczone równo w połowie albumu, stanowi pewnego rodzaju oddech pomiędzy pieczołowicie wyprodukowanymi przez Ezrina utworami. Słyszymy bowiem wersję...demo, nagraną na Iphona leżącego na Wullitzerze pianisty w jego domu. Czuć nawet pewne zawahania w tekście i przede wszystkim młoteczki vintage'owego piana. Home tegoż samego autora kusi intrygującą linią wokalną i zalążkiem części improwizacyjnej, z pięknym motywem syntezatorowym, która może być ciekawie rozszerzona w wersji koncertowej. Basista Mike Gordon odpowiedzialny jest za bardzo stylowy Waking up dead, natomiast perkusista Jon Fishman dostarczy baaaardzo inspirowany The Who Friends.

Do czego więc można się przyczepić? Z pozycji fana - do wszystkiego. Nie ma co ukrywać, Phish już albumem Joy, wydanym z okazji reunion w 2009, wkroczył w fazę tak zwanego "daddy's rocka", czyli rocka tatusiowego. I Big Boat takie właśnie jest. Zbiór piosenek napisanych przez 50-cio latków bez ambicji zaskakiwania świata. Mocno retrospektywnych, osobistych, podrasowanych przez znanego producenta. Nijak mających się  do tego, co wyrabiali w latach 90., kiedy nie było dla nich rzeczy niemożliwych. Nadal jednak są niepokonani jako zespół improwizujący i jest duża szansa, że kilka z tych utworów doczeka się, podobnie jak Blaze On i No Men..., porywających wersji koncertowych. Przy czym przyznać należy, że piosenki z Big Boat są przyjemne i w większości przebojowe. Takie, których zwrotka czy refren od razu pozostają w pamięci. Można więc patrzeć na płytę z tej strony i nie być wcale rozczarowanym. Nie puściłbym jej jednak komuś nie będącemu w temacie z komentarzem "to jest właśnie TEN Phish, posłuchaj....". Pozycja raczej nieprzystosowana dla ludzi "z zewnątrz". Ale paradoksalnie Phish wcale takich nie potrzebuje. Oparta wyłącznie na hardcore'owych fanach społeczność skupiona wokół zespołu pozwala na całkowitą wolność artystyczną.
Osobiście bardzo polubiłem większą część tej płyty, ale w końcu sam jestem już ojcem.

V Memoriał Jona Lorda już za tydzień (Tribute to Deep Purple/Tribute to Rainbow)


Już za tydzień, 13 i 14 października w warszawskiej Proximie oraz Rock Stage Club Rock odbędzie się V Memoriał Jona Lorda. Coroczne święto fanów hard rocka tym razem przybiera formę dwudniową.
Pierwszego dnia tradcyjnie polscy artyści przypomną utwory Deep Purple oraz innych projektów, w ktore zaangażowany był Jon Lord. W tym roku lista gości jest wyjątkowa obfita. Po raz czwarty na scenie Proximy pojawią się Grzegorz Kupczyk (CETI) oraz Piotr Brzychcy (Kruk) – stali bywalcy i przyjaciele Memoriału. Wojtek Cugowski, świeżo po wydaniu płyty “Zaklęty Krąg” projektu Cugowscy przyjedzie z muzykami zespołu Bracia. Niespodzianką będzie występ Anji Orthodox (Closterkeller), kojarzonej przecież z klimatami gotyckimi. Z kolei mniejszym zaskoczeniem, ale na pewno wielkim przeżyciem będą występy Tomka Struszczyka (Turbo) i Łukasza Drapały (ex-Chemia), klasycznie rockowych wokalistów. Oprócz tego pojawią się tacy artyści jak Bartek Kossowicz (Quidam), Michał Łapaj (Riverside), Ritchie Palczewski (były gitarzysta Ani Rusowicz czy Piotr Proniuk (znany ze współpracy z Natalią Sikorą)

Rolę gospodarza imprezy jak zwykle obejmie Made in Warsaw, w składzie którego występują Robert Kazanowski z popularnego Nocnego Kochanka/Night Mistress, Darek Goc (basista związany m.in z Mordewind), Szymon Pawlak i Błażej Grygiel (Crystal Viper). Organizatorem i głównym klawiszowcem koncertu pozostaje Łukasz Jakubowicz.

Następnego dnia w Rock Stage Club Rock (ul. Kolejowa 8) kolejna niespodzianka. Kill the King - Tribute to Rainbow to projekt Piotrka Brzychcego i Łukasza Jakubowicza. Wraz z Made in Warsaw oraz wokalistą Ricky'm Wychovańcem zaprezentują utwory z kultowego "On stage" zespołu Rainbow.  Gościem specjalnym tego wieczoru będzie bydgoska formacja Chainsaw.

Warto dodać, że podczas obu koncertów odbędzie się prezentacja nowej serii wzmacniaczy firmy Fender - serii Bassbreaker.

Bilety na pierwszy dzień Memoriału dostępne są w przedsprzedaży w Empikach, serwisach e-bilet i ticketpro.pl oraz stronie klubu Proxima. Bilety na drugi dzień będą do kupienia w dniu koncertu w klubie. Zniżkowe karnety na oba dni Memoriału (w promocyjnej cenie 50 zł) można rezerwować pisząc na adres: memorial@jonlord.art.pl