niedziela, 17 kwietnia 2016

Santana - Santana IV (2016)

Kontynuacja myśli sprzed ponad 40 lat. Wbrew pozorom bardzo świeża.

Wiadomość o chęci skrzyknięcia "okołowoodstockowego*" składu Santany pojawiła się bodajże w 2013 roku i pamiętam, że poważnie mnie wtedy zelektryzowała. Nie to, że obecnemu zespołowi Carlosa czegoś brakuje (wystaczy posłuchać koncertówki Corazon - Live From Mexico), ale nie oszukujmy się - od parunastu lat twórczość gitarzysty to mniej lub bardziej udany, latynoski pop z coraz to bardziej wymyślnymi gośćmi. Dlatego powrót starej gwardii był jak najbardziej wskazany. 

I wreszcie jest. Pilotowana singlem "Anywhere you want to go" (piosenką już wcześniej wykonywaną przez Grega Rollie w jego solowym zespole) płyta "Santana IV" kontynuuje to, co przerwano w 1971 roku. Rodzaj pewnej magii ZESPOŁU SANTANA, który na początku lat 70. ustąpił miejsca Santanie - soliście. 

16 utworów, ponad 75 minut muzyki. Trochę dużo. Dałoby się wyciąć to i owo, ale w końcu na płytę "czekaliśmy" dobre 40 lat, więc możemy darować te kilka zbędnych chwil. Zaczyna się od Yambu, które - na moje ucho - powstało dosłownie w 5 minut. To taki jam, jaki zespół mógł zagrać pewnie na pierwszej próbie po 40 latach przerwy. Nie mniej wraz z kolejnym utworem, Shake it, przyjemnie wprowadza w tę bardziej piosenkową część płyty. Absolutnie nie ma jednak tu czego czepiać. Wręcz przeciwnie, cudownie jest posłuchać takiego jamowego grania na najwyższym poziomie, z TĄ gitarą (a właściwie dwiema, ale jedną bardzo rozpoznawalną) TYMI Hammondami i TYMI perkusjonaliami. Powiedzmy to sobie szczerze: to najlepsza rzecz jaka wyszła spod palców Santany od wielu, wielu lat. Anywhere you want to go to rasowy, santanowski numer, mimo że napisany kilka lat wcześniej przez Gregga Rolie. Ale właśnie to jest kluczowe w tym składzie. Że "santanowsko" brzmi nie tylko sam Santana, ale cały zespół. To oni wspólnie tworzyli to brzmienie czterdzieści parę lat temu i teraz mamy okazję posłuchać nowych nagrań ludzi, którzy stworzyli ten styl. Nie są to naśladowcy, kopiści czy zręczni kuglarze, żonglujący inspiracjami. To ci goście wymyślili latino-rocka.

Żeby było jasne: nie mamy tu tematów na poziomie Oye Como Va czy Samby Pa Ti. Ale nikt się chyba cudów nie spodziewał. Pojawiają się miłe, skomponowane tematy w postaci Sueños czy You and I, ale "nic w życiu nie zmieniają". Dominuje jamowanie, cieszenie się muzyką: raz żywiej (doskonałe, połączone ze sobą Choo Choo i All Aboard - takiego grania można by słuchać w nieskończoność), raz bardziej nostalgicznie (dedykowane jednej z tych magicznych sal koncertowych tamtych lat Fillmore East). Pojawiają się propozycje piosenkowe (wspomniany singiel i nagrane z gościnnym udziałem Rolanda Isleya, wokalisty na stałe współpracującego z Santaną, Love Makes  The World  Go Round oraz Freedom in your Mind), ale nie są to w żadnym razie potworki, jakimi raczył nas Carlos przez ostatnie lata. Coś magicznego jest w tej kontynuacji "woodstockowego" Santany. Chyba nie mogło być lepiej. Ta muzyka po prostu cieszy. Latynoski posmak powoduje, że nogi same rwą się do tańca, a fenomenalne dialogi gitarowo-gitarowo-hammondowe masują uszy spragnione dobrego grania.

Tak jak zaznaczyłem na wstępie: nie zaszkodziłoby małe odchudzenie płyty - na przykład o raczej wymuszone Leave Me Alone. Z drugiej strony nawet te "słabsze" momenty są jak najbardziej słuchalne. A to zawsze kilka minut więcej spędzonych z tym składem. Dla mnie Santana IV na pewno ścisła czołówka płyt roku.


* skład obejmuje Carlosa Santanę, Michaela Carabello, Gregg Rolie, Michaela Shrievea, Neala Schona, czyli muzyków biorących udział w nagraniu albumu Santana III.  Dodatkowo pojawili się  Benny Rietveld i drugi perkusjonalista Karl Perazza

sobota, 9 kwietnia 2016

Spiritual Beggars - Sunrise to Sundown (2016)


UWAGA!
Poniższy tekst pisany był z myślą o pewnym portalu, stąd dość "niemuzycznonocna" (czyt. łopatologiczna i pod przypadkowego czytelnika) treść. Ale chyba mnie olali podczas tej rekrutacji, a już nie mam serca pisać tej recki od nowa...nie mniej jednak album na tyle wart polecenia, że jednak ją tu umieszcze:

..............................

Moda na vintage trwa w najlepsze. Co ciekawe, efekty artystyczne takich powrotów do przeszłości są w większości co najmniej satysfakcjonujące.

Najjaskrawszym przykładem jest zespół Europe. Pamiętany z lat 80. i kojarzący się większości słuchaczy z odrobinę kiczowatym image, powrócił po dłuższej przerwie ponad dekadę temu bardzo obiecującym krążkiem “Start from the dark”, by w 2015 roku wydać, według wielu, jedną z najlepszych płyt w swojej karierze, “War of Kings”. Nasycona odniesieniami do rocka lat 70., umieściła zespół z powrotem w czołówce kapel klasycznie rockowych. Na polskim podwórku udany flirt ze stylem vintage zaliczyły Natalia Przybysz i Ania Rusowicz (wraz z zespołem), czego kulminacją był ich wspólny występ na zeszłorocznym Przystanku Woodstock w projekcie “Flower Power”.

Kolebką takiego udanie nawiązującego do przeszłości grania jest obecnie Skandynawia. Stamtąd pochodzą, działający od 1993 roku, Spiritual Beggars. Funkcjonujący początkowo jako project poboczny znanego z Arch Enemy Michaela Amotta, szybko odniósł względny sukces (m.in nominacja do szwedzkiego odpowiednika nagród Grammy w 1994). Od tego czasu grupa funkcjonuje głównie na rynku Europejskim i Japońskim, co kilka lat wydając ciepło przyjmowane przez publiczność albumy.

Najnowszy, wydany w marcu br. “Sunrise to Sundown to kolejny krok zespołu
w stronę lat 70. XX wieku. Po stonerowych początkach pozostały  właściwie pojedyńcze ślady, chętniej natomiast grupa nawiązuje do muzyki takich zespołów jak Deep Purple czy Rainbow. Przy czym nie jest to nawine kopiowanie, a twórcza próba zaadoptowania klasycznego brzmienia do czasów współczesnych. Już sam początek wyznacza nastrój, w jakim spędzimy najbliższe 45 minut. Masywny riff gitarowy i mocny wokal podkreślone są solidną sekcją rytmiczną i przesterowanymi organami Hammonda. Niby nic odkrywczego, ale krystaliczne brzmienie przyjemnie kopie po uszach. “Diamonds Under Pressure” i “What Doesn’t Kill You”
to niemal dosłowne odniesienia do wyżej wspomnianych mistrzów gatunku. Jakże przyjemnie posłuchać tak melodyjnych i zgrabnych refrenów! Wokalista Apollo Papathanasio sprytnie lawiruje pomiędzy stylami Davida Coverdale’a i Ronniego Jamesa Dio, prowadząc nas przez 11 zawartych na płycie utworów.
 A muzycy? Łoją aż miło. To zdecydowanie nie jest płyta na romantyczny wieczór przy winie. Ale już na długą podróż autostradą będzie w sam raz. Wielkie brawa dla klawiszowca, Pera Wiberga, który serwuje kilka naprawdę klimatycznych zagrywek i zawsze czujnie kontroluje sytuację zza organów Hammonda. Zresztą wszyscy muzycy mogą pokazać swoje, niemałe, umiejętności. Utwory takie jak wspomniany “What Doesn’t Kill You”, czy lekko kosmiczne Lonely Freedom pełne są kapitalnych wstawek instrumentalnych, które nadają płycie klasycznie rockowego sznytu.

Nie jest to album przełomowy ani wyznaczający trendy, ale grupy takie jak Spiritual Beggars nie mają ambicji rewolucyjnych. Dostarczają nam za to dawki naprawdę dobrze I z pasją zagranej muzyki. Dla wszystkich lubiących rocka lat 70 we współczesnym wydaniu pozycja obowiązkowa.

czwartek, 7 kwietnia 2016

V Memoriał Jona Lorda - zapowiedź - Proxima, Warszawa


Piąty raz dla Jona - V Memoriał Jona Lorda 13.10.2016

Kiedy cztery lata temu wpadliśmy na pomysł zorganizowania obchodów 40-dziesto lecia słynnych, uwiecznionych na albumie "Made in Japan",koncertów Deep Purple nie mieliśmy pojęcia, że zmienią się w epitafium dla Jona Lorda. Kiedy planowaliśmy drugą edycję w 2013 nie marzyliśmy o tym, że koncert stanie się imprezą cykliczną, która na stałe wpisze się w rockowy kalendarz stolicy, a jego formuła stanie się swego rodzaju wzrocem, kopiowanym - czasami dosłownie - przez innych. Ale tak się stało i dzięki temu po raz kolejny będziemy mogli spotkać się współnie w Proximie w ten jesienny wieczór.

Jak zwykle czeka nas solidna, ponad 3-godzinna dawka hard-rocka w wybornym wydaniu. Odwiedzą nas dobrzy znajomi: Grzegorz Kupczyk i Piotr Brzychcy, ale także "perfect strangers": po raz pierwszy mamy zaszczyt gościć jednego z największych fanów "purpury" w Polsce - Wojtka Cugowskiego (gitara/wokal), oraz wspaniałe, rockowe gardła w postaci Tomka Struszczyka (Turbo) i Łukasza Drapały (Chemia). Pojawi się też postać ze świata progresywnego- Bartek Kossowicz (Quidam). A jest to dopiero początek listy gości. Czeka nas wiele niespodzianek, zarówno repertuarowych jak i personalnych. Kolejne szczegóły podawane będą na bieżąco. Gospodarzem muzycznym imprezy będzie jak zwykle dowodzona przez Łukasza Jakubowicza (instrumenty klawiszowe, m.in Ania Rusowicz, Panteon, Hippocampus) grupa Made in Warsaw.

Strona imprezy: jonlord.art.pl
Wydarzenie na facebooku: