środa, 30 marca 2016

Royal Hunt - 29.03.2016, Warszawa, Progresja Music Zone

Royal Hunt nie jest w naszym kraju, ani nawet poza nim, potęgą. Istniejący od 1989 zespół wydał już 13 studyjnych i 5 koncertowych albumów, ale znany jest jedynie miłośnikom tak zwanego "melodic neoclassical rock/metal". Czyli duszyczkom zagubionym w przeszłości, w której melodia w utworze rockowym była podstawą, zespoły nie bały się odrobiny (a czasem nawet i sporej dawki) patosu, refreny były nośne, wokalne górki nie były obciachem, a instrumentaliści byli równie ważni co wokaliści (i uwielbiani proporcjonalnie do powierzchni pokazanej klaty). Te czasy dawno mięły a miejsce gitarzystów o adonisowych rysach zajęli pulchni okularnicy z okresową depresją, ale istnieją jeszcze przyczółki starego świata. Garstka wybrańców mogła podziwiać taką żywą skamielinę w poświąteczny wieczór w Progresji.

No właśnie - frekwencja na koncercie Royal Hunt była ŻAŁOSNA. Napisać, że klub świecił pustkami, to nie napisać nic. Muzycy co prawda robili dobrą minę do złej gry i byli bardzo przekonujący w podziękowaniach dla tych, którym chciało się ruszyć "cztery litery" z domu (co podkreślone zostało - ponoć ponadprogramowo- podwójnym bisem), ale mimo to czułem pewien niesmak i wstyd za polską publiczność. Tym bardziej, że wstęp na koncert kosztował, w przedsprzedaży, 69 zł. Myślę, że w krajach, przez które przebiega tegoroczna trasa Royal Hunt - Skandynawii, Rosji, nie mówiąc już o Japonii - nie jest tak źle. Niestety, w Polsce "wyrobieni" słuchacze wolą dać 300 zł na rozwodnionego Stinga czy schyłkowego Gillana, niż zadać sobie trud poznania muzyki samemu, bez pomocy MiniMaxu czy redaktora Kyrdrrrryńskiego. Gdyby jednak przeskoczyli samych siebie, trafiliby na naprawdę fajny koncert.
 Przede wszystkim D.C. Cooper (a jednak wokalista...) - z niemałym zdziwieniem odkryłem po fakcie, że facet ma 50 lat. Sposób i siła, z jaką śpiewa, dosłownie powalały. Górki, doły, średnice - z głosem robił co chciał. I to, zdawało się, zupełnie bez wysiłku. Przez godzinę i czterdzieści minut śpiewał absolutnie bezbłędnie. A do tego dochodziła jeszcze naprawdę zabawna i nienachalna konferansjerka - ze względu na "tłumy" pod sceną sztuka jeszcze trudniejsza. I naprawdę aktorski luz sceniczny (ale w końcu to Amerykanin...). Po tym też idzie poznać profesjonalistę. Nawet jak gra dla niewielu, robi to z klasą. Oj, szanowni fani muzyki rockowej - dla samych doznań płynących zza głównego mikrofonu warto było stawić się w Progresji!
 Przed koncertem uszy ostrzyłem sobie na André Andersena, założyciela zespołu i jednego z najbardziej utytułowanych klawiszowców prog-metal-światka. Bardziej niż solowe popisy liczy się jednak w muzyce Royal Hunt zespołowość, toteż nie uświadczyliśmy oddzielnych popisów instrumentalistów. Oczywiście były solówki "wewnątrzutworowe" i klasycyzujące unisona, ale nie dominowały one nad całością. W przypadku tego koncertu nie miałem jednak przesytu części wokalnych. Oprócz niezaprzeczalnych walorów wokalnych Coopera niemałą przyjemność sprawiały same melodie kawałków. Nawet będąc względnym laikiem w temacie dyskografii zespołu, już po pierwszym refrenie można z powodzeniem śpiewać na całe gardło takie One Minute Left to Live, Message to God czy zagrane na sam koniec A Life to Die For. Ci obeznani w dyskografii Duńczyków z pewnością jednym tchem wymienią wydawnictwa do których sięgneli muzycy, ja z kronikarskiego obowiązku nadmienię, że  promocji ostatniego albumu, Devil's Dozen, otrzymaliśmy mini przegląd przez całą twórczość zespołu. I tylko szkoda, że to być może ostatni raz - po takiej frekwencyjnej klapie Royal Hunt może do nas po prostu nie wrócić. Oby jednak wrócili, bo w temacie dobrego, rockowego koncertu bez zbędnych fajerwerków, są naprawdę mistrzami.


-----------------------------------------------------------
Zapraszam na Muzyczne Noce w radiopraga.pl
W każdą niedzielę o 21:00
Fanpage audycji na Facebooku

Zdjęcia: Rafał Klęk
                                          D.C. Cooper i autor ;)