niedziela, 21 lutego 2016

The Winery Dogs - 20.02.2016, Progresja, Warszawa

Czasami jest tak, że na dany film idzie się dla danego aktora. Bo lubi się jego grę, urodę czy sposób bycia. Cała reszta (fabuła) jest dla nas dodatkiem i oczywiście lepiej, gdy jest ciekawa, ale raczej skupiamy się na wybranej postaci lub postaciach - a dobry aktor potrafi uratować nawet słabo napisaną rolę.

Trochę w ten sposób podszedłem do koncertu The Winery Dogs - wybrałem się tam głownie dla gry Mike'a Portnoya. Nic nie poradzę - słowo "uwielbiam" to może za dużo, ale określenie "bardzo lubię" jego grę będzie już odpowiednie. Perkusista kontrowersyjny, przez pewne środowiska wręcz wzgardzany, ale szczerze powiedziawszy chyba przez środowiska o stępionym słuchu muzycznym. Najlepszy dowód to Mike M, jego następca w Dream Theater - muzyk może (jeszcze) lepszy technicznie, ale w moich oczach obniżający wartość zespołu. Mike P. ma to "coś", co jest wartością samą w sobie. Artyzm, charyzma, oczywiście połączone z "szołmeństwem" i duża dawką popisówki scenicznej, ale w samej grze urzekają mnie uniwersalnością i brzmieniem. Ale dość tłumaczenia - niedawno kilka słów o wartościach dodanych Mike'a napisałem przy okazji recenzji The Astonishing Dream Theater.

Od momentu odejścia z macierzystego zespołu Portnoy ostro pracuje, a kolejne projekty w gwiazdorskiej obsadzie powstają jak grzyby po deszczu. The Winery Dogs to idealny tego przykład. Trzy nazwiska, które ściągnęły w sobotni wieczór komplet widzów do warszawskiej Progresji. A wśród publiczności wiele znajomych twarzy, w tym takie, które nieczęsto widuje się na koncertach. Mignęło mi też sporo zawodowych muzyków. I myślę, że to jednak w dużej mierze muzycy różnej maści zasilili tym razem pojemny parkiet klubu. I każdy z nich miał na tym koncercie swojego "aktora", dla którego przyszedł.

Zespół zaczął punktualnie od 20:50 i przez równo półtorej godziny stawiał głównie na zadziwianie widzów sprawnością techniczną muzyków. Z tym że chodzi raczej o popisy w ramach konkretnych utworów, efektowne ich zagranie, a nie epatowanie partiami solowymi. Te oczywiście też były, ale nie zdominowały setu. Największe wrażenie pod tym kątem robiła część zagospodarowana przez Billy'ego Sheehana. Solo na zasadzie "byle szybciej i gęściej", ale absolutnie nie można skłamać, że nie robiło to wrażenie. Billy ma 62 lata, ale nadal brzmi i gra na poziomie niedostępnym dla wielu. Równie mało skromny był Portnoy, znany ze swojego błaznowania podczas gry. Ależ tego luzu brakuje obecnie w Dream Theater! W The Winery Dogs Mike także pełni rolę nieformalnego lidera - dyryguje publicznością, co chwilę podrzuca pałeczki (które raz łapie, a raz nie), gra na stojąco, podczas The Other Side podąża śladami Mariana Lichtmana, a na końcu (w sposób kontrolowany, ale jednak!) rzucił nawet stołkiem nad perkusją. Widać było, że reakcja polskiej publiczności dała mu porządnego, energetycznego kopa. Faktycznie, wypełniona niemal po brzegi Progresja i las klaszczących dłoni mógł robić wrażenie. Podkreślić należy, że zespół zagrał wyłącznie autorski materiał z dwóch dotychczasowych krążków, a reakcje publiczności sprawiały wrażenie jakby grane były utwory co najmniej klasyczne w swoim gatunku. Zauważalnie ucieszyło to muzyków. Najbardziej wyważony w reakcjach był Ritchie Kotzen, chociaż nie można powiedzieć że się lenił. Pokazał naprawdę znakomite możliwości wokalne i rzecz jasna gitarowe. W dwóch numerach usiadł to piana Wurlitzera, ukazując, jak to określił Portnoy, swoją słodszą stronę w balladowych Fire i Regret. 

To był porządny, rockowy strzał. Mocne, dynamiczne granie z bardzo potrzebnymi atrakcjami, które urozmaicają dość monotonny muzycznie materiał The Winery Dogs. Indywidualne popisy i numery z pianem dały temu koncertowi to, czego nie miał podobny w formule koncert California Breed z listopada 2014. Rock jeszcze nie umarł:)

Dziękuję Jarkowi za możliwość spotkania artystów na backstage:)



P.S. Koncert The Winery Dogs okazał się ostatnim, jaki zobaczył i usłyszał w życiu Piotr Grudziński z Riverside. R.I.P.

wtorek, 16 lutego 2016

Steve Rothery Band - 15.02.2016, Progresja, Warszawa

Tak to już jest, że gdy jesteś lub byłeś członkiem Bardzo Ważnego Zespołu, to na solowych koncertach musisz coś z repertuaru tego zespołu zagrać. Wieść o takim zamiarze podbija z automatu sprzedaż biletów, a jest i artystyczną okazją do przypomnienia czasami od dawna nie granych przez Bardzo Ważny Zespół utworów. W końcu masowo robią to "tribute bandy", więc jak najbardziej logicznym jest, że człowiek, który tworzył te dźwięki lata temu, ma do nich jeszcze większe prawo.

Fish w zeszłym roku odwiedził Polskę z "Misplaced Childhood" dwa razy (łącznie dając 5 występów) , za każdym razem zbierając mieszane opinie. Bo wiadomo - Fish to Fish, klasyk progresu lat 80 i artycha pełną gębą. Ale głos nie ten i pewne (poważne) uchybienia w wykonaniach były słyszalne. No i ponoć gitara nie ta...(na żadnym z tych koncertów nie byłem, woląc zostawić w pamięci cudownie magiczny koncert artysty z października 2006, kiedy "Misplaced...." również było prezentowane - z okazji 20-to lecia wydania albumu)

Więc przyjechała TA gitara w postaci Steve'a Rotherego. Z tego co wiem frekwencja na listopadowym koncercie Fisha w tym samym klubie była większa. No cóż, przywilej wokalisty. Punktualnie o 20:00 zaczęła się pierwsza część wieczoru. Steve ze swoim zespołem zaprezentował 5 kompozycji ze swojej pierwszej (!!) solowej płyty z 2014 roku, The Ghost Of Pripyat. Nawet nieznającym tematu (czyli na przykład mnie) ta porcja nie zrobiła krzywdy. Niby granie wyłącznie instrumentalne jest na koncertach rockowych "nie aż tak atrakcyjne" niż wokalno-instrumentalne, ale nie od parady Steve R. jest przecież uznawany za jednego z głównych melodyków gitary. A więc nie puste popisy, a melodie i klimat unosiły się pod dachem Progresji. Nawet nie znając materiału można było zamknąć oczy i odpłynąć. Zresztą patrzeć nie było za bardzo na co - zerowa scenografia i lekko grubawy facet zmagający się z gitarą na środku sceny....oczywiście dla fanów Marillion ten widok był w stu procentach tym, co chcieli oglądać. Steve okazał się bardzo sympatycznym konferansjerem, z humorem zapowiadającym kolejne utwory i wdającym się w dialogi z publicznością. Już na tym etapie okazało się też, że koncert nagłośniony będzie bardzo przyzwoicie - realizator sprawiedliwie traktował wszystkie instrumenty i nie było sytuacji, że gitara nachalnie przykrywa klawisze, co niestety zdarza się na koncertach dość często. 

Jakkolwiek sympatyczna nie byłaby pierwsza część koncertu, większość zebranych w Progresji czekała na danie główne. Po krótkiej przerwie zespół, wsparty przez wokalistę o swojsko brzmiącym nazwisku Jakubski, wrócił na scenę i przy gorącym aplauzie publiczności rozpoczął misterium pod tytułem "Misplaced Childhood". To chyba ostatni w historii album koncepcyjny, który jako tako zakotwiczył w umysłach szerszej niż fani danego zespołu świadomości. Płyta szczególnie ważna dla Fisha, bo przecież w warstwie tekstowej zawierająca wątki autobiograficzne. I ma to śpiewać kto inny? A jednak! Steve poszedł modną ścieżką (zainicjowaną w latach 90. przez Judas Priest, obraną też przez Yes) i szukając wokalisty, który ma wcielać się w rolę dawnego kolegi, sięgnął do tribute-bandu swojego macierzystego zespołu. W tym wypadku był to strzał w dziesiątkę, bowiem od pierwszych linijek Pseudo Silk Kimono czuć było w wokalu Jakubskiego tę fishową nutę, pozbawioną jednak skaz naniesionych na oryginał przez papierosy, alkohol i wiek. Martin wywiązał się ze swojego zadania na piątkę, a momentami - pokazując pełnię możliwości wokalnych - na szóstkę. Oczywiście brak mu tej scenicznej charyzmy, która wzniosła Fisha na ołtarze, ale nie można mieć wszystkiego. Zresztą obecność Rotherego wynagradzała te niedostatki. Suita została zagrana "jak Pan Bóg przykazał". Bez większych wtop, z jedną przerwą na podstrojenie gitary. Z wydatnym udziałem publiczności, zarówno wokalnym jak i klaskanym (jak głośno skomentował to jeden ze stojących przy barze: "klaskać to trzeba umieć!"). Momentami miało się wrażenie podróży do lat 80. - materiał nie zestarzał się ani trochę, mimo oczywistych znaków tamtych czasów (brzmienia klawiszy).

Czy wybrzmienie ostatnich taktów White Feather oznaczało koniec koncertu? Okazało się, że czeka nas jeszcze bite 45 minut przygody ze starszą i młodszą historią Marillion. Jeśli uznać to za bis, to sporo się przeciągnął i chyba każdy obecny na widowni musiał być usatysfakcjonowany. Pojawiło się kilka klasyków - Fugazi (z obowiązkowym wykrzyczeniem przez publiczność ostatniego słowa), Sugar Mice, Incubus (zapowiedziany przez Martina jako kawałek zawierający jego ulubione solo Steve'a). Pojawił się też rarytasik - strona B singla Assassing, Cinderella Search. Największą jednak niespodzianką było zagrane na sam koniec, chyba faktycznie jako ekstra bis i prezent dla polskiej publiczności, najmłodsze w zestawie Afraid Of Sunlight. Steve zapowiedział, że zbyt dobrze tego nie na próbie nie ograli i może być trochę "chwiejnie", ale myślę że zespół podołał wyzwaniu całkiem sprawnie. Niestety, twórczość Marillion ery Hogartha to dla mnie jedna wielka plama z przebłyskami typu Neverland czy This Is The 21st Century, więc nie jestem w stanie ocenić tego wykonania z pełnym przekonaniem. Jednakże mina znajomego fana(tyka) Marillion, którego spotkałem zaraz po zapaleniu górnych świateł, mówiła sama za siebie. To był bardzo udany wieczór.

Jeszcze jedna miła rzecz, jaka ma miejsce przy tego typu klubowych koncertach członków Bardzo Ważnych Zespołów - artyści po kilkunastu minutach wmieszali się w pozostałą placu boju publiczność i cierpliwie rozdawali autografy oraz pozowali do zdjęć.

Autor, Rafał N. oraz Steve Rothery

Dziękuję Pawłowi za zaproszenie na koncert!