sobota, 26 grudnia 2015

Flying Colors - Second Flight: Live At The Z7 (2015)

Muzyczna współpraca Neala Morse'a i Mike'a Portnoya trwa już dobre piętnaście lat. Zaczęło się od trzęsienia ziemi w postaci klasycznego już dziś SMPT:e Transatlantic, a potem worek się dosłownie rozpruł - kolejne solowe płyty Neala, Transatlantyki, tribute bandy...no i wreszcie kolejna supergrupa, Flying Colors.  Zadziwiające jest to, że poziom artystyczny wydawnictw sygnowanych nazwiskami obu panów właściwie nie spada (może występują lekkie wachnięcia, ale nie można mówić o trendzie). Neal to w ogóle odrębny przypadek, moim zdaniem jeden z najbardziej niedocenianych  artystów rockowych w historii. Ile ten człowiek napisał w życiu kapitalnych melodii! I robi to nadal, mimo że zaczynał ponad 20 lat temu. Jak się tak zastanowić, to wśród powszechnie czczonych artystów naprawdę pojedyncze przypadki zdołały utrzymać wenę tak długo na tak wysokim poziomie. I mówię tu o NAPRAWDĘ dobrych utworach, a nie jechaniu na nazwisku.

Regułą przy projektach obu panów stały się też koncertówki - co Neal wyda płytę, to ruszy w krótszą i dłuższą trasę i od razu nagrywa DVD. Przy obecnej technologii koszta minimalne, a jakiś grosz od fanów pewnie wpada. No i jest pamiątka. Czasami proceder ten wygląda trochę komicznie. Na przykład z Flying Colors właśnie: płyta studyjna - płyta koncertowa - płyta studyjna - płyta koncertowa. A przecież Grateful Dead czy Phishem to oni nie są, więc w efekcie odbiorca otrzymuje bardzo podobny produkt po raz drugi - na Second Flight: Live At The Z7 odegrano prawie w całości promowaną akurat drugą płytę zespołu. Ale nie ma co narzekać, bo właściwie zasiadłem do recenzji z zamiarem pochwalenia.

Flying Colors to właściwie taki projekcik szyty na miarę. Producent Bill Evans wymyślił sobie zespół, który połączy wirtuozerię z łatwo przyswajalnymi, pop-rockowymi melodiami i namówił szanownych wspomnianych, a także takie osobistości jak Steve Morse z Deep Purple, David LeRue z Dixie Dregs, a także szerzej nieznanego, ale bardzo cienionego "songwritera" Caseya McPhersona (poleconego przez Portnoya) do stworzenia takiej płyty. Swoją drogą co za piękny i typowo amerykański pomysł! U nas jak taki "producent muzyczny" coś wymyśli, to od razu musi iść to w kierunku stękających murzynek albo nieznośnej, przeprodukowanej nowoczesności. Ewentualnie jakiegoś upośledzonego "vintage", bo to teraz modne. Jednak tam te gusta mają bardziej rozległe....a Grzegorza Ciechowskiego mieliśmy jednego!

Udało się raz, udało się drugi - studyjne płyty wyszły projektowi ciekawe. Druga w historii zespołu koncertówka  przynosi już tylko autorską muzykę (na pierwszej panowie posiłkowali się coverami swoich macierzystych formacji oraz Hallelujah Cochena). Ale zespół ma co grać. Bo jeśli możesz zaserwować na samym początku koncertu tak melodyjne i energetyczne trio jak Bombs Away, Kayla i Shoulda Coulda Woulda, doprawiać PRZEPIĘKNYM Fury of my love, pobujać przebojowym A place in your world  i znokautować mistrzowskim refrenem Forever in a daze, to jesteś zwycięzcą i po cudze sięgać nie musisz. Im dalej w koncert, tym bardziej progresywnie i trochę mniej przebojowo - ale za to więcej tak zwanego "grania". Kulminacją albumu są dwa epiki: Cosmic Symphony i Infinite Fire, przedzielone mocno muse'owatym Mask Machine (kolejny mocny refren i kosmiczna harmonia po solówce gitarowej).

Bardzo podoba mi się na tym albumie (i w ogole we Flying Colors) gra Steve'a Morse'a. Odmienna od tego co serwuje w Deep Purple, jakby gra wyłącznie z krajanami (wszyscy w składzie to amerykanie) odblokowywała w nim dawno zagrzebane pokłady inwencji brzmieniowej i harmonicznej. Po prostu nie gra "morsowo", co czasami staje się nie do zniesienia w Purplach. Neal klawiszuje jak zwykle bogato, chociaż akurat w tym projekcie jest trochę wycofany (także dosłownie, na scenie). Mimo to miłośnicy typowo progowej, szerokiej gry na klawiszach będą na pewno zadowoleni.  Dla Mike'a to kolejny, obok Transatlantic, zespół, w którym musi trochę ograniczyć swoje metalowe ciągoty, narosłe się w ostatnim okresie jego bytności w Dream Theater (i zaraz po bolesnym z nim rozstaniu). I doskonały dowód na to, że facet jest bardzo uniwersalnym perkusistą. Wystarczy porównać jego grę do dużo bardziej "kartoflowatego" Mike'a Manginiego na ostatnich albumach Dreamów. Jak trzeba to przyłoży, jak trzeba to odpuści, oczywiście portnoyowych popisówek jest tu bez liku, ale ja po prostu uwielbiam styl tego gościa. W takiej muzyce jest bezbłędny. Zresztą wszystkie elementy są tu po prostu idealnie dopasowane. Mocny i precyzyjny bas LeRue czy krystalicznie czysty, ale i zadziorny wokal oraz gitara rytmiczna McPhersona - gdyby zmienić choć jeden element, to już by nie było to samo.

Głównym daniem wydawnictwa jest tu płyta DVD, której niestety nie posiadam, dlatego skupiłem się na warstwie dźwiękowej. Jednak z  tego co widziałem, jest to standardowo, zgodne z dzisiejszymi wymogami sfilmowany koncert, na którym najważniejsi są muzycy. Brak rozbudowanej scenografii (no dobra, brak jakiejkolwiek scenografii) i  niezbyt imponujące, klubowe oświetlenie sprawiają, że warstwa muzyczna jest tu najważniejsza. Dla wszystkich muzykujących możliwość obserwowania tak zacnych muzyków w akcji jest oczywiście bardzo wartościowa, ale tu już zatracam wszelaki obiektywizm, bo ów skład jest najzwyczajniej na świecie mistrzowski i sam mógłbym patrzeć na ich paluchy godzinami. I jeszcze słówko o brzmieniu: jest przepiękne. Ciepłe, głębokie, doskonale podkreślające pastelowość i czad tej muzyki.



wtorek, 22 grudnia 2015

Phish - najlepszy zespół jakiego w życiu nie słyszałeś - część 2.

Po dłuższej przerwie wracamy do analizy Phisha! Zatrzymaliśmy się na punkcie...


5. Niespodzianki - kwintesencja fenomenu tego zespołu i odpowiedź na pytanie "czemu jest tak "miodny?"". Zaczęło się od setlist, ich niepowtarzalności i zaskakiwaniu widzów co noc czymś innym. Niemal od początku stało się to znakiem firmowym Phisha. Nigdy nie było wiadomo co danego wieczoru zaprezentuje zespół, a w miarę dojrzewania kwartetu niespodzianek było coraz więcej. Swoistym znakiem firmowym stały się w latach 90. "muzyczne kostiumy", które zespół przywdziewał podczas koncertów odbywających się w ostatni dzień października, czyli Halloween. Zaczęło się w 1994 od zagrania całego Białego Albumu Beatlesów.  Potem była wyłoniona w głosowaniu fanów Quadrophenia The Who (łącznie z demolką instrumentów podczas bisu!) i Remain in light Talking Heads. W sumie w ramach koncertów "halloweenowych" Phish zagrał w całości 7 albumów innych wykonawców (z tym, że jeden z tych koncertów był inny niż wszystkie, o czym trochę później). Dwa ostatnie "kostiumy" (2013 i 2014 rok) to kolejny pomysły, na które mógł wpaść tylko TEN zespół. W 2013 nie było głosowania, zostały tylko przypuszczenia po czyją twórczość tym razem sięgnie kwartet. Typowano Genesis. Okazało się, że Phish scoveruje...samych siebie z przyszłości. A dokładniej nienagraną jeszcze płytę Fuego (pod roboczym tytułem Wingsuit). Tym samym premiera płyty nastąpiła jeszcze przed jej faktyczną rejestracją! Podobnego kalibru zaskoczenie przeżyli fani zgromadzeni 31 października 2014 w MGM Grand w Las Vegas. Zespół sięgnął bowiem po płytę wytwórni Disneya  z 1964 r, zawierającą efekty dźwiękowe i fragmenty narracji mające inspirować dzieci do samodzielnego tworzenia historyjek i opowieści. "Trochę starsze" dzieci z Vermont postanowiły zatem zabawić się po swojemu. Wokół 10  wybranych sampli z płyty Chilling, Thrilling Sounds of the Haunted House zbudowali przemyślane, organiczne jamujące kompozycje, nawiązujące klimatem do tytułów historyjek z wydawnictwa Disneya, nagrywając tak naprawdę drugą płytę w ciągu dwunastu miesięcy (większość tych kompozycji weszła do repertuaru trasy z 2015 roku). 

W listopadzie tego roku minęło 17 lat od największego "psikusa" jakiego dopuścił się Phish wobec swoich fanów. Jednocześnie jest to dla mnie przykład swego rodzaju geniuszu tego zespołu; czegoś, co nigdy, przez nikogo nie będzie powtórzone, z prostego powodu: braku wyobraźni i muzycznej odwagi.
2 listopada 1998, stan Utah. Dwa dni po wielkim koncercie halloweenowym w Las Vegas, na którym zespół zagrał w całości album Loaded Velvet Underground. Większość podróżujących za Phish fanów kieruje się bezpośrednio do Denver, gdzie kwartet ma grać 4 listopada. To Utah jest kompletnie nie po drodze. W efekcie sprzedaje się tylko ok 3200 biletów (w hali mieszczącej ok 10 tys widzów). Dla zespołu, który wyprzedaje kilkunastotysięczne areny jest to sytuacja niekomfortowa. Ale nie dla nich. Poinformowani o sytuacji z biletami decydują: zagramy to, na co czekali wszyscy.
Pierwszy set - standardowy (jeśli tak można powiedzieć o koncercie Phish). Drugi - jak zwykle bardziej improwizowany; jako piąty utwór pojawia się Harpua. W tamtym okresie wykonywana średnio raz w roku, mocno zappowska historia nastolatka Jimmiego,jego kota Postera Nutbaga oraz tytulowego buldoga, zawsze wiaże się z jakąś muzyczna ciekawostką, coverem wplatanym w środek narracji . Tym razem Jimmy łapie stopa z Las Vegas do Salt Lake City (no tak, stolica stanu Utah...). Zatrzymuje się ciężarówka, Jimmy wskakuje do szoferki, kierowca włącza radio....Znajome, wyryte na zawsze w korze mózgowej tykanie zegarów, dźwięki kasy, obłąkańcze krzyki...Breathe, breathe in the air/don't be afraid to care...Zebrani w E-center nie wierzą własnym uszom...czy to tylko jeden floydowski wtręt? Nie! Breathe płynnie przechodzi w On the run...kto tylko ma telefon komórkowy (przypominam, jest rok 1998 a nie 2015) dzwoni do przyjaciół, do znajomych - grają TO!
Legenda głosi, że przed próbą dźwięku zespół został poinformowany przez menagement o słabej sprzedaży biletów na koncert. Wtedy zdecydowali - gramy całe Dark Side of the Moon. Nie było tajemnicą, że album ten zawsze był typowany jako "halloweenowy kostium". Więc nagródźmy tych, którzy jednak się tu z nami pofatygowali....podobno zespół odsłuchał album raz przed próbą dźwięku i na niej przygotował się do występu. Potem jeszcze szybkie powtórzenie podczas przerwy w koncercie i ....ciężko w to uwierzyć, biorąc pod uwagę na przykład konieczność odtworzenia sampli i brzmień z płyty Floydów - musieli mieć to już wcześniej choćby pobieżnie ograne (przemawia za tym fakt, że wielu fanów oczekiwało, iż zespół prędzej czy później sięgnie po tę płytę). Tym niemniej wielki szacunek za inicjatywę i moment wykonania Dzieła. Większość komercyjnych artystów ogłasza takie inicjatywy z dużym wyprzedzeniem i robi z nich komercyjny produkt. Phish zrobił prezent dla garstki wytrwałych. Do dziś fani plują sobie w brodę: czemu ominąłem to cholerne Utah?

A przecież niespodzianek zespół popełnił w swojej historii wiele. Ot, choćby coroczne "gagi" podczas koncertów sylwestrowych. Ostatni wieczór 2013 roku, wypełnione po brzegi Madison Square Garden, podczas przerwy między pierwszym a drugim setem na telebimach areny rozpoczyna się film....Jon Fishman (bohater większości zabawnych scenek w historii Phish) znajduje na wysypisku ciężarówkę Taką samą, jaką Phish jeździli w latach 80. po Stanach. Na drzwiach logo JEMP. To nazwa wytwórni i akronim imion członków zespołu - Jon, Ernest, Mike, Page. Gdy remont dobiega końca, Jon siada za kółkiem i rusza w drogę. W pewnym monecie przysypia i nie zauważa nisko zawieszonego wiaduktu, który dosłownie urywa pół tylnej części ciężarówki i powoduje wypadnięcie na jezdnię części sprzętu muzycznego. Zadowolony Jon, nieświadomy wpadki, dociera do Madison Square Garden....w tym momencie filmik kończy się, a na płytę hali faktycznie wtacza się rzeczona ciężarówka z "urwaną" paką, na której ustawiony jest sprzęt zespołu w konfiguracji znanej z pierwszych lat działalności. Są nawet mikrofony przyklejone do do kijów hokejowych (nawiązanie do pierwszego koncertu Phish, na którym musieli jakoś poradzić sobie bez statywów mikrofonowych). Zespół wskakuje na tą skromną scenę i na tak obciętym "setupie" gra godzinny set nawiązujący do swoich początków. Piękny sposób na uczczenie trzydziestolecia!


6. Fani - być może składnik najważniejszy. Bo gdzieżby był ten zespół, gdyby nie najczystsze na świecie "world of mouth"? Pierwsi fani kwartetu (a w 1985 kwintetu) zarażali znajomych tym zjawiskiem, pozwalając zespołowi "wyfrunąć" poza Vermont. Gdy w 1989 roku klub Paradise w Bostonie nie chciał zorganizować koncertu zespołu (zapewne bojąc się słabej frekwencji), Phish po prostu go wynajął, co byłoby ruchem wręcz samobójczym dla innej grupy o podobnym statusie. Właśnie, dla innej. Akcja zorganizowana przez najwierniejszych miłośników (m.in dwa autobusy jadące z Vermont) spowodowała, że bilety rozeszły się na pniu i pozwoliły zespołowi na zdobycie kolejnego przyczółku.
To fani nagrywali i dzielili się bootlegami (które są kolejną z przyczyn popularności zespołu poza głównym nurtem), to oni w końcu tworzyli pierwsze fanziny, które w dobie Internetu zamieniły się w grupy dyskusyjne, fora i strony www. Największa, phish. net, oferuje m.in setlisty wszystkich oficjalnie uznanych odbyte koncertów Phish, łącznie z komentarzami, relacjami oraz tak zwanymi "jam charts" - czyli listami najlepszych jamów i wersji danego utworu Do strony przypisane jest bardzo aktywne forum, które w trakcie tras zespołu zmienia się w czat, na którym każdy koncert komentowany jest, niczym wydarzenie sportowe, na bieżąco. Forum jest także źródłem wszelakich ciekawostek dotyczących twórczości zespołu, a pamiętać należy że fani Phish to nie tacy zwykli fani. Bo jaki inny zespół może poszczycić się analizami muzykologicznymi własnych improwizacji czy ich transkrypcjami na fortepian solo?

Przy całej swojej antykomercyjności (brak radiowych hitów, videoklipów, plakatów w pismach dla nastolatek) Phish to jednak maszynka do zarabiania pieniędzy. Dlatego łatwo (choć drogo) być fanem - zespół na swojej stronie drygoods.phish.com oferuje setki gadżetów - począwszy od koszulek (czasami każdy przystanek trasy ma swoją oficjalną), boxów i vinyli, skończywszy na pidżamach w "pączkowe" wzroki wprost ze scenicznego stroju Fishmana i szalikach w jakich lubuje się w Mike. Wszystko jest na sprzedaż....począwszy od 2003 roku na stronie livephish.com można zakupić każdy koncert zespołu (i solowych projektów poszczególnych muzyków). Początkowo nagrania dostępne były w ciągu 48 godzin od zakończenia występu, obecnie po kilkudziesięciu minutach od ostatniego dźwięku możemy zakupić dany koncert w formacie mp3, flac lub CD. Oczywiście jest to nagranie w pełni zmiksowane, pochodzące z konsolety dźwiękowca,  a więc bez żadnych poprawek i dogrywek. Przy okazji pomysł ten zrewolucjonizował podejście do kwestii szybkiego zarządzania prawami autorskimi w całej branży muzycznej. Zespół, który często i chętnie sięga po cudze kompozycje (czy to w całości, czy w trakcie jamów), nagle zechciał wydawać swoje koncerty niemal natychmiast po ich zagraniu. Nikt wcześniej w historii fonografii tego nie praktykował. A przecież każdy zagrany utwór ma swojego właściciela (wydawcę - może być ich nawet kilku). W dodatku w 2003 roku kwestia praw i dystrybucji cyfrowej była jeszcze w powijakach. Ktoś jednak musiał przetrzeć ślady - dlatego teraz fani zespołów takich jak Metallica czy innych amerykańskich jam-bandów (u których obecnie taka praktyka to codzienność) mogą bez problemów nabyć wysokiej jakości zapis koncertu z poprzedniego wieczoru. Dodać należy, że za pomocą livephish.com prowadzone są transmisje video w jakość HD z wybranych koncertów kwartetu - tak zwany "couch tour".
Zespół ma pełną świadomość faktu, iż tak naprawdę żyje z "Phisheads" (phishowy odpowiednik zagorzałych fanów Grateful Dead -"Deadheads"). Na forum phish.net poczytać można o sumach jakie poszczególni forumowicze wydali w ciągu życia na aktywności związane z zespołem - sumy w wielu wypadkach sięgają dziesiątek tysięcy dolarów (bilety, przeloty, hotele, gadżety). Dlatego właściwie od samego początku istnienia muzycy prowadzą swoistą grę ze fanami - drocząc się z nimi i zaskakując, stymulują do ciągłego przywiązania do zespołu. Pomijając sam fakt, iż styl muzyczny zespołu i jego podejście do improwizacji jest wielce uzależniające, liczą się także takie gesty, jak ten z kończącego letnią trasę 2015 koncertu w Dick's Sporting Goods Park, gdzie w ramach trzydziestominutowego bisu pojawił się zestaw utworów, których pierwsze litery ułożyły się w sentencję "Thank you"; na sam finał zabrzmiało, poprzedzone przez Treya ciepłymi słowami skierowanymi do fanów, bardzo wymowne "United we stand" Brotherhood of Man.


Wiemy już, że Phish zaskakuje. Wiemy, że panowie umieją grać i są zgani jak mało kto. 
Jak więc to wszystko "ugryźć"? Mój subiektywny przewodnik po Phish (część I)!

Jak pisałem w części 1 przewodnika po Phish, na samym początku przygody z zespołem nie ma co sięgać poniżej 1993 roku. Raz, że właśnie w '93 panowie uzyskali naprawdę ciekawe brzmienie (na co wpływ miał zakup fortepianu oraz przerzucenie się Mike'a na bas Modulus), dwa że wcześniejsze nagrania koncertowe, nawet z konsolety, brzmią dość płasko (cóż, technologia). Powszechnie wśród fanów za pierwszą, w całości godną uwagi trasę uznaje się tę z sierpnia 1993 (co nie znaczy,że w wcześniej nie pojawiały się wspaniałości - po prostu nie w takim natężeniu). I rzeczywiście, słychać tu już dobrze naoliwioną maszynę, która nie tylko gra przećwiczone kawałki, ale potrafi też solidnie pojamować.  Pojawiają się ciekawe jamy w typie II (np David Bowie z 13.08, Split Open and Melt z 14.08, Stash z 16.08), piękne przejścia (drugi set z 14.08), a brzmienie jest naprawdę soczyste (a będzie jeszcze bardziej!). Dla miłośników gitary jest oddzielna kategoria radości: tak zwany Machine Gun Trey. Anastasio bowiem dojrzał i w 1993 był już naprawdę bardzo, bardzo sprawnym gitarzystą (a fakt, że nie znajdziecie go w żadnych europejskich rankingach gitarzystów, doskonale źle świadczy właśnie o tych rankingach). Precyzja i szybkość z jaką gra te wszystkie staccata i pasaże robi niesamowite wrażenie - posłuchajcie chociażby fragmentu Split Open and Melt z 16.08). Tego roku zespół zagrał ponad 100 koncertów, byl to też ostatni moment gdy mogli "żyć i oddychać" muzyką (niedługo potem tak zwane "życie rodzinne" upomniało się o swoje), nie dziwi więc, że dosłownie czuć ogień buchający z głośników.

1994 rok to przede wszystkim pierwszy "muzyczny kostium" - zagrany w Halloween "Biały Album" Beatlesów. Mówi się, że było to bardzo ważne dla zespołu doświadczenie i jako muzyk muszę przyznać, że taka dogłębna analiza czyjegoś dzieła muzycznego pozwala nam przedefiniować swój własny styl, na przykład kompozycji. W kwestii samego grania  - pojawiają cię coraz śmielsze jamy, pierwsze "trzydziestki" (trzydziestominutowe wersje utworów - choćby Tweezer z 2.11, David Bowie z 14.11, Simple z 16.11). Jesienna trasa cząsto wymieniana jest w rankingach tych najlepszych. Nie ulega wątpliwości, że to jest już Phish jaki w pełni lubie. Muzycy wyczuwają się praktycznie bezbłędnie. Nic dziwnego - tego roku zagrali razem 123 koncerty! Był to zarazem ostatni tak obfity koncertowo rok - w 1995 roku bylo ich już tylko 80. Zresztą te dwa lata to szczyt tak zwanego "psychodelicznego Phisha" - jednego z najbardziej intensywnych, gitarowych okresów w historii zespołu. Jego zwieńczeniem wydaje się słynny (jego płytowe wydanie uznane zostało przez miesięcznik  Rolling Stone jako jeden z 50 najlepszych albumów koncertowych w historii) koncert sylwestrowy 95/96 z nowojorskiego Madison Square Garden. Nie da się ukryć - to trzyipółgodzinna jazda bez trzymanki. Jest niesamowita energia, jest radość grania, jest wreszcie ponadprzeciętna precyzja wykonania. Absolutny szczyt tego, czym może być - szeroko pojęta - muzyka rockowa. 

I faktycznie, było to zwieńczenie pewnej epoki. Przypomnieć bowiem należy, że kilka miesięcy wcześniej, w sierpniu 1995 umiera Jerry Garcia, a tym samym żywot swój (przynajmniej w oficjalnej wersji - bo pozostali muzycy stworzą przez lata kilka jego odłamów) kończy legenda, ikona i symbol Ameryki - Grateful Dead. Zespół, który stworzył gatunek zwany jam rockiem, który nawet w latach 80. 90. (czyli w dekadach niezbyt przyjaznych hippisowskiemu graniu) na swoje koncerty przyciągał setki tysięcy fanów. Smierć Garcii zostawia te setki tysięcy dusz w zawieszeniu. Życie sporej części z "Deadheads" ustawione jest bowiem pod zespół.  Zespół rusza w trasę - oni za nim. Wszystko inne zostaje gdzieś w tyle. Cudowna spuścizna lat 60., wolności, kontrkultury, zaklęta w tym jednym, ostatnim takim zespole, który przemieszczając się po Stanach niejako "ciągnął" za sobą "Mały Woodstock". Ci ludzie muszą się gdzieś podziać. Za kimś iść. Phish, przynajmniej dla części (tych, którzy kochają Muzykę, a niekoniecznie przesłanie ideologiczne) staje się godnym substytutem. Dlatego w ciągu kilku miesięcy popularność zespołu gwałtownie zwyżkuje, co ma swoje przełożenie na sprzedaż biletów oraz hale, w jakich odbywają się koncerty. Phish przestaje być zespołem hal uniwersyteckich, a staje kilkunasto czy nawet kilkudziesięciotysięcznych aren. Ma to także wpływ na muzykę, ponieważ inaczej improwizuje się w klubie czy małej sali, a inaczej na wielkiej scenie, gdzie nawet kontakt między muzykami jest zaburzony.

Dlatego 1996 rok w historii Phisha zwany jest rokiem przejściowym....

ciąg dalszy - według jednych będzie coraz ciekawiej, według innych nastąpi powolny upadek zespołu - wkrótce! A także - teraz już naprawdę w formie listy! - to, do czego warto zajrzeć na początek.





niedziela, 6 grudnia 2015

Nocny Kochanek/Night Mistress - Proxima, Warszawa, 4.12.2015

Właściwie nie powinno się pisać recenzji dokonań znajomych. Jak pochwalisz, to wiadomo - prywata. Zjechać - głupio, zaraz będzie kwas. Ale akurat piątkowy (4.12.2015) koncert Nocnego Kochanka to materiał w sam raz na notkę. Chociaż bardziej to impresja niż relacja.

Zainteresowani wiedzą, że Nocny Kochanek to odprysk "poważnego" Night Mistress. Klasyczny, maidenowo-judasowy heavy metal, ale zamiast:

I have been chosen
I can read between the lines of the scrolls
You’re gonna die by the hand of my God
I have been chosen so I can hear the inaudible calls
You’re gonna die by the hand of my God
The hand of my God  

(Night Mistess, Hand of God, 2014)
mamy:

Gdy porwałeś ją
I odeszłeś stąd
Zostało jedno pytanie
Schowam swoją stal
I nabrzmiały pal
Gdy tylko odpowiedź dostanę

Andżeju, jak ci na imię?
Andżeju, ło o o

(Nocny Kochanek, Andżeju, 2015)

Mój serdeczny kolega użył wobec twórczości NK określenia "rubaszne granie".  I coś w tym jest.  Nie da się ukryć, że pomyśl wywodzi się ze środowiska Z.K. Skurcz, a konkretnie Bartosza Walaszka, czyli połowy duetu Bracia Figo Fagot. Tak,  chodzi o to prześmiewcze disco polo, które faktycznie ZABAWNE było w piosence "Bożenka", a potem stało się przerażającym tworem, który obnażył prawdziwe potrzeby polskiej, aspirującej młodzieży, współczesnych psedo-studentów płatnych uczelni Wywożenia Gnoju, zapijających się do zarzygania na otrzęsinach i Juwenaliach w rytm łudząco podobny do znanego z przebojów, które celebrowali na cosobotnich dyskotekach w swoich rodzinnych wioskach gdzieś na Podlasiu. Co więcej, przy okazji dokonała się swoista fuzja światów, czego efektem jest nierzadki widok osobników powszechnie przypisywanych do subkultury "metalowej" (długie włosy, czarne koszulki "z zespołami") radośnie podrygujących do wiejskich bitów w wypełnionych po brzegi klubach. Przecież gdyby obnażyć te dźwięki (bo przecież nie "muzykę") z warstwy lirycznej, otrzymalibyśmy stuprocentowe, wysokooktanowe disco polo! Można posłuchać dla tak zwanych jaj raz, drugi na "jutubie" , ale iść, skakać, wszem i wobec mówić o wyrafinowanym pastiszu i jeszcze za to płacić? Przegięcie.

Małe wyjaśnienie:
nie zrozumcie mnie źle, teksty Braci Figo Fagot, podane w charakterystyczny, celowo "spedalony" sposób, bywają śmieszne i faktycznie życiowe (zależy jakie kto ma życie), ale dla mnie wszelakie promowanie disco polo, czy to dla jaj, czy serio, to zbrodnia na narodzie polskim, bo żadne inne dźwięki nie odbijają się w podobnie negatywny sposób na pracy mózgu. Oczywiście ABSOLUTNIE (to chcę podkreślić) nie czepiam się tego, że panowie Walaszek i Połać w ten sposób zarabiają naprawdę konkretne pieniądze. Znam realia rynku i kto wie, może sam kiedyś z nich skorzystam (a co - w końcu nie wszyscy mogą zostać gwiazdami TVNu).

Tym niemniej pomysł na rubaszne, zdystansowane disco polo chwycił i tak oto docieramy do pomysłu na Nocnego Kochanka. Na co dzień gramy heavy metal, więc uczyńmy go rubasznym i zdystansowanym, oczywiście nazywając "hewi metalem (pany!)". W końcu granie supportów przed Figo Fagot i ogólna sztama z Walaszkiem tylko głupiego by nie zainspirowały. Tym bardziej, że ten jegomość w wywiadach lubi być równie prześmiewczy jak na scenie, ale założę się, że z grania które go naprawdę kręci nie wykarmiłby kozy po rękawowej resekcji żołądka. Może podobnie pomyśleli panowie z Night Mistress? Zespół istnieje od 2009 roku, wydał dwie płyty, koncertuje, ma kontrakt - ale raczej jest to (póki co) działalność charytatywna. Bardziej zgaduję, niż wiem, bo wywiadu (też póki co;)) mi nie udzielili. 

Jednak już po ilości wyświetleń klipów na Youtube widać, że Nocny Kochanek to całkiem niezły pomysł. Dowiodła tego też frekwencja w Proximie. Co prawda był to połączony koncert 3 zespołów, ale po ilości koszulek z dumnym napisem "Hewi metal pany" stwierdzić można było, że większość widzów przybyła tam właśnie na Kochanka.  Nie ma się co dziwić, bo zespoły "przed" były poważne, a od 21:50 mieliśmy do czynienia z jajcarstwem. To, plus piątek ("piątunio") wieczór plus podpita publiczność gwarantuje dobrą zabawę. I taki też był ten koncert. Półtorej godziny czystej rozrywki przy rubasznych tekstach i klasycznym heavy metalu. Kulminacją był wakacyjny hicior, zatytułowany - a jakże by inaczej - Wakacyjny, z wokalnym (a przede wszystkim wizualnym) udziałem znanego z teledysku, lokalnego celebryty, Zdana. Facet o wyglądzie krasnoluda z Władcy Pierścieni (a po zdjęciu koszulki niezbyt urodziwej kobiety w zaawansowanej ciąży - Zdan, ale to z sympatii:))  - oczywiście dysponujący wrodzonym dystansem do siebie -  zebrał solidne oklaski i wrócił także na już klasycznie metalowy drugi bis w postaci Ace of Spades Motorhead (w ramach pierwszego bisu zespół przypomniał równie kultowy i poważny Fear of the dark). W trakcie koncertu zespół zaprezentował repertuar z wydanego we wrześniu krążka "Hewi Metal" oraz wspomniane covery plus, zdaje się, dwa utwory z repertuaru "właściwego" Night Mistress. Tu przyznam się do ignorancji, na którą pozwala tylko własny blog - przed koncertem znałem tylko wszechobecnego Andżeja i kultowy w niektórych kręgach Minerał Fiutta. Tym bardziej docenić należy talent zespołu, bo większość kawałków bawiła nawet bez uprzedniego ich poznania. Oczywiście na uprzywilejowanej pozycji byli fani, którzy znają te utwory na pamięć. W końcu móc na pełen głos zaśpiewać z Krzyśkiem Sokołowskim
Wybiła piąta, nie zatrzymasz mnie
Właśnie piątunio rozpoczyna się
Do poniedziałku nie będzie mnie
Właśnie piątunio rozpoczyna się, oł je!

 w piątkowy wieczór w Proximie to kwintesencja żywota co poniektórych, a szczególnie pewnej uroczej inaczej, damsko-męskiej, grupki ulokowanej w okolicach stanowiska dźwiękowca - pozdrawiam serdecznie i dziękuję z niemiłosierne fałszowanie i darcie ryja pomiędzy utworami! 

Wspomniana na wstępie niezręczność polega na tym, że nie da się o występie NK napisać źle, ale jednocześnie znam część składu prywatnie i zawodowo, więc prywata może być mi zarzucona. Ale....gdyby Kazon nie umiał grać na gitarze, to bym z nim nie zrobił już czterech Memoriałów Jona Lorda (przy okazji tego wieczoru pokazał swój talent wokalny w Ace of spades). A gdyby Krzysiek coś nie tak miał z wokalem, to nie upierałbym się, żeby w październiku tego roku na tej samej scenie śpiewał Speed Kinga (oraz Highway Star). Jeśli już o wokalu mowa, to frontman Kochanka/Mistress faktycznie jest jednym z najlepszych heavy-metalowych głosów w tym kraju. Tak dobrym, że inna kapela, z którą przez chwilę był związany, od wielu miesięcy nie może znaleźć jego następcy. 
Z drugiej jednak strony wątpliwości może budzić tekstowa powłoka tej odsłony zespołu. To już kwestia gustu. Płyta "Hewi metal" określana przez prasę i portale muzyczne jest jako dowód trzymania przez Night Mistress dystansu do siebie oraz posiadania przez muzyków specyficznego poczucia humoru. Nie wątpię, że tego typu humor musi płynąć w ich żyłach. Inaczej nie byliby tak autentyczni w tym, co robią. Na ile jednak jest to potrzeba artystyczna, a na ile przemyślana strategia? Sami muzycy twierdzą, że pomyśl narodził się niejako przy okazji działań Night Mistress i po prostu korzystają z szansy, jaką sami sobie dali -  są pierwszym "jajcarsko heavy-metalowym" zespołem w kraju. W końcu target beztroskiej twórczości,  chociaż muzycznie opartej na metalu, ale tekstowo będącej bliżej podwórka, jest o wiele szerszy, niż publiczność stricte metalowa. Mimo iż pozycja Night Mistess jest już względnie ugruntowana w metalowym światku, to śmiem zaryzykować twierdzenie, że to właśnie koncerty ich zdystansowanego alter ego przyciągają więcej słuchaczy. Imponuje już sama ilość odtworzeń klipów na Youtube - widać, że sprawa stała się mocno, żeby użyć języka marketingu,"wirusowa". Takie czasy - jak śpiewa James LaBrie w najnowszej piosence Dream Theater: "people just don't have time for music anymore". Lud chce igrzysk i nieskomplikowanej rozrywki, co potwierdzają coraz to smutniejsze badania dotyczące obcowania społeczeństwa z kulturą. Idealnie wpisali się w te potrzeby Bracia Figo Fagot, wpisuje się - choć ambitniej - Nocny Kochanek. Czy to kierunek właściwy? O tym możecie wypowiedzieć się w komentarzach:). Ja spędziłem miły wieczór, spotkałem kilku znajomych i po prostu dobrze się bawiłem przy tej muzyce. Mimo, że heavy metalu nie słucham na co dzień, to brzmienie NK miło połechtało zakurzone wspomnienia z rozdziewiczania uszu przez Iron Maiden. A teksty - no nie da się przynajmniej nie uśmiechnąć pod nosem.

Kilka zdjęć z koncertu autorstwa Magdy Gac















wtorek, 1 grudnia 2015

Jeff Lynne's ELO - "Alone in the universe" (2015)

Spotkałem się z opinią, że jeśli trzeba by wskazać jeden zespół lat 70. niesłusznie zdmuchnięty z piedestału przez punkową rewoltę, to byłoby to Electric Light Orchestra. Osobiście uważam, że punkowej zawieruchy w ogóle być nie powinno, ale oczywiście musiała się zdarzyć, bo takie są koleje sztuki - czasami następuje uwstecznienie. W tym twierdzeniu o ELO jest jednak sporo prawdy. Brzmienie zespołu było bogate, nadmuchane i pompatyczne; używano wiolonczeli i innych instrumentów nieprzyswajalnych przez klasy robotnicze; w dodatku "grzech" łączenia muzyki rockowej z klasyczną był w tym wypadku na porządku dziennym. A jednak twórczość Electric Light Orchestra po latach nie jest wieszana na szafocie wraz z dziełami takich zdrajców rocka jak Emerson Lake and Palmer, Pink Floyd czy Genesis. Myślę, że sprawę w uszach wielu sprzyjających prostocie dziennikarzynom załatwia ten jeden jedyny szczegół: Jeff Lynne. Kompozytor, muzyk, aranżer - jak to modnie teraz o sobie pisać. W wypadku tego faceta pasuje jednak inne słowo: artysta.

Jeff od około 1965 roku pisze piosenki. Mógłby napisać tylko tę jedną, a i tak uznawałbym go za Mistrza. Mowa o Can't get it out of my head. Wzór piosenki pop - w najlepszym tego słowa znaczeniu. A przecież to kropla w oceanie twórczości artysty. Teraz, po latach twórczego milczenia, wydał nową płytę. Niby pod szyldem ELO, ale z dopiskiem "Jeff Lynne's". Pewnie zabieg marketingowy, ale dla nas słuchaczy w ostatecznym rozrachunku liczy się muzyka.

To taka płyta, którą chce się włączyć, kiedy wszystko jest OK. Za oknem deszcz lub śnieg, w pracy dobrze idzie, z szefem co jakiś czas skaczemy na przyjacielską wódeczkę, rachunki popłacone, rodzina nakarmiona, wyniki badań prostaty lepsze niż byśmy mogli przypuszczać (to gdy jesteśmy po 40), teściowa jakimś cudem nas kocha - właśnie wtedy odpalamy sobie Alone in the universe i jest jeszcze piękniej. Bo nostalgicznie. Weźmy pierwszy, singlowy When I was a boy. Czy to jakaś nieznana piosenka Beatlesów? Niee...to zaginiony brat bliźniak Imagine Lennona! Ale nie o nawiązania tu chodzi. Jeff ma po prostu talent (Talent) do dobrych melodii, które z czymś nam się kojarzą, ale są na wskroś oryginalne. Facet po prostu tak pisze. I sam był częścią historii muzyki popularnej, czy to z ELO, czy na przkład z Travelling Wilsburys. Dlatego może nam się wydawać, że pojedyncze elementy z Alone in the universe już gdzieś słyszeliśmy, ale to tylko dlatego, że facet odpowiedzialny za tę płytę funkcjonuje w przemyśle muzycznym od 50 lat i są to jego własne patenty.

Słyszę narzekania, że płyta, mimo szyldu ELO, nie brzmi jak ELO. Faktycznie, brzmieniowo jest dość oszczędna. Ale jakby tak wgłębić się w twórczość Jeffa, to ostatnią "bogato brzmiącą" płytę wydał pod koniec lat 70. Tu mamy po prostu piosenki. Co nie znaczy, że jest ubogo. Oprócz podstawowego instrumentarium rockowego pojawiają się na przykład - znak firmowy Lynna - smyczki. Takie, które stosował na produkowanych przez siebie albumach Roya Orbisona (I'm leaving you zaśpiewany jest nawet charakterystyczną orbisonowską menierą) czy George'a Harrisona. Przebłyskuje też subtelna elektronika (Alone in the universe). Ale faktycznie, płyta jest kameralna. Dlatego też kojarzy się z domową, ciepła atmosferą. Bo gdzie inaczej jak nie ramionach ukochanej osoby zanucić takie All my life? (ale pamiętajmy, by szybko przełączyć następne I'm leaving you - cóż za kontrast!). Jeśli chodzi o teksty to korespondują z aurą muzyczną: też jest nostalgicznie.  When I was a boy wprost nawiązuje do Imagine: "In those beautiful days when there was no money". Jest o miłości romantycznie i wprost przeciwnie (wspomniane All my life i I'm leaving you), a nawet pachnie trochę....Whitesnake i "cock rockiem" (Dirty to the bone - "She'll pull you in, she'll take you down, she'll mess you up, she'll move around").

Przede wszystkim jednak płyta płynie sobie niespiesznie. Jest taka, jak powinna być. Elegancka, dopracowana, choć nie skażona przez żadnego nachalnego producenta. Mamy tu artystę i jego talent. To tylko pół godziny muzyki (plus bonusy w wersji japońskiej). Muzyki, do której chce się wracać zaraz po wybrzmieniu ostatniego utworu.